Prezydent Kaczyński po raz kolejny oświadczył (w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”), że w traktacie lizbońskim „osiągnęliśmy wszystkie cele”. Tym samym przyznał, że wpisanie do Traktatu szacunku dla życia chrześcijańskiego narodów Europy i dla praw rodziny nigdy do jego zasadniczych celów nie należało. Niestety, Lech Kaczyński należy do tej ogromnej większości polityków, dla których sprawy cywilizacji chrześcijańskiej nie mają realnego znaczenia politycznego. Nie jest wyjątkiem, więc nie zamierzam z tego powodu odmawiać mu innych zalet, zasług czy mojej osobistej przyjaźni (którą zawsze chcę traktować jako wybór nieodwołalny). Zawsze głosiłem zasadę, że solidarność narodowa to nie koncept ideologiczny, którym można się posługiwać dla celów partyjnych, ale zobowiązanie do dialogu i tego, co Maurras określił jako compromis nationaliste, wspólnego zaangażowania dla poszczególnych spraw interesu narodowego z ludźmi, z którymi również w wielu sprawach się nie zgadzamy. Zresztą wielu „liderów opinii” katolickiej ponosi współodpowiedzialność za defekty polityki prezydenta Kaczyńskiego i PiS. Bo dalej uparcie będę głosił tezę, że po okresie bezwarunkowego poparcia katolickiego dla Lecha i Jarosława Kaczyńskich przeszedł czas na (coraz bardziej) warunkową współpracę. I dziś staje kwestia najzupełniej konkretnego warunku – sprawa traktatu lizbońskiego, a tu już nie chodzi o prawicę chrześcijańsko-konserwatywną, ale o Polskę.
Inne tematy w dziale Polityka