obywatel cohen obywatel cohen
148
BLOG

JACEK D. - HISTORIA PRZEGRANEGO POKOLENIA (III)

obywatel cohen obywatel cohen Kultura Obserwuj notkę 5

     Przedwiośnie 1982 było czasem z oczywistych względów szczególnym, ale dla mnie z jeszcze innych powodów okazało się momentem krytycznym. Zdarzyło się w moi życiu coś, w czym D. miał swój dziwny, ale dość znaczący udział. No cóż, pamiętam to jak dziś… To była sekwencja zdarzeń, które dawno temu zapewne uznano by za rzecz osobistą, a więc nienadającą się do publicznego roztrząsania. Częściowo - do pewnego stopnia, podzielam ten staroświecki punkt widzenia…
     Była połowa marca, mimo ostrego słońca, panował przenikliwy chłód. Zajęcia w tym dniu kończyliśmy wykładem w bibliotece uniwersyteckiej, ale za sprawą D. czekała nas jeszcze nie lada atrakcja. Jacek załatwił karnety na przegląd filmów amerykańskich i właśnie w tym dniu miała się odbyć pierwsza projekcja.  W realiach stanu wojennego było to chyba w skali kraju jedno z pierwszych wydarzeń zwiastujących tzw. „normalizację”. Trzeba pamiętać, że od 13 grudnia zawieszono działanie wszystkich placówek kulturalnych, mając na uwadze zwłaszcza odseparowanie społeczeństwa od kulturowych wytworów imperialistycznego Zachodu. Łódzki przegląd filmów amerykańskich zwiastował zakończenie najbardziej zamordystycznego etapu stanu wojennego. Zresztą, co charakterystyczne dla tamtych czasów, pierwszy seans przeglądu odbywał się w DKM-ie, czyli Domu Kultury Milicjanta, co zapewne miało służyć ocieplaniu wizerunku, kojarzącej się wyłącznie z brutalną przemocą, milicji.
     Do pokonania mieliśmy raptem trzy przystanki tramwajowe, a dobrą godzinę do rozpoczęcia seansu – postanowiliśmy więc iść pieszo. Mieliśmy dość czasu dla siebie na rozmowę. D., jak to miał w zwyczaju, mieszał sprawy poważne, choćby tematy polityczne, z bezpretensjonalnym błaznowaniem. W sumie za to właśnie go lubiłem – można to nazwać dystansem, albo po prostu poczuciem humoru. W ten sposób dotarliśmy na Plac Komuny Paryskiej. Do ulicy Nawrot została nam jeszcze jedna przecznica, pięć minut drogi. Nim przeszliśmy na drugą stronę ulicy, nie wiem, czy bardziej dzięki wyostrzonemu wzrokowi, czy bardziej dzięki dziwnemu instynktowi, nazwijmy go zwierzęcym, natychmiast doskonale zorientowałem się w sytuacji, przeczuwając, co za chwilę może się wydarzyć.
     Gdyby chcieć opisać mój wewnętrzny stan, to poza podnieceniem rozpierało mnie jeszcze narcystyczne samozadowolenie, że dzieje się misterium, które dotyczy tylko mnie i nikt inny nie ma dostępu do tej nadzwyczajnej rzeczywistości. Już po chwili miało się okazać, jak bardzo się myliłem, jak bardzo na wyrost było moje poczucie wyjątkowości. Obok mnie szedł przecież D. Jacek zaskoczył mnie nie tylko wyczuciem sytuacji, ale chyba nawet bardziej śmiertelną powagą w chwili, gdy otwarło się przed nim szerokie pole do błaznowania, które nieoczekiwanie zupełnie zignorował. Przechodząc na drugą stronę Sienkiewicza, minęliśmy ją dokładnie na środku ulicy. Można powiedzieć, że prawie się z nią zderzyliśmy. Przypadek?

     -   Po co takiej cyce jak arbuzy? Przecież to szpeci! To jakieś chore…
    Szedłem sztywny, jakby z połkniętym przed chwilą kijem. Z niepokojem czekałem na to, co będzie dalej, na kolejny cios. I miałem rację, D. nie zamierzał ograniczać się do jednej złośliwej uwagi. Wyprowadzał kolejne ciosy, każdy następny był mocniejszy od poprzedniego.
     -   Chore, wyobrażam sobie jak to cuchnie…  Przecież arbuzy gniją i cuchną! Brrr, Jak coś takiego może się podobać?

     Nie znałem go z tej strony, nie widziałem go dotąd tak agresywnego. Jego szyderstwa brzmiały nienaturalnie twardo, powiedziałbym, że w tej sytuacji zupełnie absurdalnie. Czekałem, co będzie dalej.

     -   A ty co? Pewnie podobają ci się takie arbuzy?

     Tym razem nie była to już tylko kwestia retoryczna skierowana gdzieś w powietrze, a wyzywające pytanie wprost do mnie, które zabrzmiało jeszcze twardziej, prawie arogancko. Czekając na moją odpowiedź, D. przyglądał mi się natarczywie, co jeszcze bardziej mnie paraliżowało. Musiałem się otrząsnąć i coś z siebie wykrztusić.

    -  No…daj spokój…  nie przesadzaj z tymi… arbuzami, raczej … dorodne jabłka.

     Trochę się ślizgałem, grałem na czas, ale on wciąż dociskał.

     -   Co za różnica, arbuzy czy jabłka? Tak czy siak zgniją! Nie rozumiem, co w tym może faceta podniecać? Mnie to odrzuca. A ciebie pewnie podnieca, co nie?! Widać to po tobie, nawet nie wiesz, jakie to żałosne. Gdybyś mógł teraz siebie zobaczyć…

     Jak nie podnieca, jak podnieca! Poza tym była jeszcze cała jej reszta, tak zwany całokształt, doskonale pasujący do wyobrażenia piersi jak „arbuzów”. Oczywiście tę uwagę pozostawiłem już tylko dla siebie. Zdecydowanie nie zależało mi na prowokowaniu go do ciągnięcia tej dziwacznej, niewygodnej dla mnie rozmowy.

    -   Słuchaj, o co ci chodzi? Myślisz, że możesz za kogoś decydować, co ma mu się podobać, albo nie? Wiesz, Jacek, o polityce możemy sobie dyskutować, możemy się przekonywać, co słuszne, a co nie, ale w tych sprawach do niczego raczej mnie nie przekonasz. Mów, co chcesz – niewiele mnie to obchodzi. Lepiej sobie odpuść! I tyle… Znalazł się kaznodzieja-esteta!

     Zdaje się, że poskutkowało - mój odpór, być może nieoczekiwany, podziałał na niego otrzeźwiająco.  Po dłuższej chwili zastanowienia pokiwał głową, a z jego twarzy ustąpił grymas zacięcia, którego nigdy wcześniej na niej nie widziałem. Nagle, od tak jakby nigdy nic, wrócił do swojego zwykłego tonu.

     -   Jasne, jasne. Nie bierz tego tak do siebie. Nieważne… Beee!

     „ Nieważne”… Łatwo powiedzieć. Jak miałem nie brać do siebie rzeczy, która dotknęła mnie do żywego, jak żadna inna w moim dotychczasowym życiu. Byłem totalnie wytrącony z równowagi. Zimnej krwi starczyło mi tylko, a może aż, na ukrycie swojego stanu. Nie przypuszczam, by mój towarzysz mógł się domyślać skali mojego wzburzenia. Ot, w związku z dziwnym ulicznym epizodem D. mógł co najwyżej podejrzewać mnie o jakiś rodzaj zażenowania, młodzieńczej bezradności – i chyba nic ponad to. Tymczasem pół godziny po ulicznym zdarzeniu rozpoczęła się projekcja w Domu Kultury Milicjanta. W ciemności wbity w kinowy fotel, bezgłośnie, przez nikogo nie obserwowany, otoczony przez obcych ludzi, samotnie przeżyłem najsilniejszy w historii wybuch bomby testosteronowej. Potwierdzam: to nie boli… i nie zabija… .A jeżeli zabija, to przez całe życie. Bez przesady i kokieterii mogę powiedzieć, że to w sumie niedorzecznie zdarzenie zaważyło na mojej prywatnej biografii lat osiemdziesiątych w niemniejszym stopniu, niż sam stan wojenny.  

     - Beeeee…

     To była najkrótsza, wypowiedziana na głos tuż po skończonym seansie recenzja filmu. Jej autorem był oczywiście mój niezawodny kolega, beczący z baranami. Osobiście po półtoragodzinnej projekcji nie byłem w stanie powiedzieć o filmie absolutnie nic, poza tym, że jego reżyserem był Peter Bogdanovich. Podczas trwania seansu Bogdanovich nawet na chwilę nie przyciągnął mojej uwagi swoimi filmowymi pomysłami. W mojej głowie kłębiły się zupełnie inne obrazy i scenariusze. Nie siląc się na jakieś wymyślone na poczekaniu oceny, chętnie w ciemno przyjąłem miażdżącą krytykę filmu pochodząca od D. Zrobiłem wyrażającą aprobatę minę i pokiwałem twierdząco głową.

     -   No cóż, milicyjni spece od kultury i mas mogli się bardziej dla nas postarać… - dla młodej polskiej inteligencji…          


     To była nasza wspólna opinia.


      Jacek na pewno nie był gościem pruderyjnym. W trakcie kilku lat wspólnego studiowania nie raz mogłem się o tym przekonać. Zdarzało mu się szokować nieoczekiwanie szczerymi wyznaniami na temat dziewczyn z roku, tymi, które podobały mu się w wiadomy sposób. Zdaje się, że moje deklaracje obojętności wobec nich, traktował właśnie jako pruderyjne i nieszczere. Tym bardziej zastanawia mnie jego nieproporcjonalnie ostre zachowanie w historii z „arbuzami”. Teoretycznie pierwsza przyczyna mogła leżeć po mojej stronie. Mogła to być jego reakcja na jakąś oznakę mojego bezradnie skrywanego poruszenia, ale to wymagałoby pewnej empatii, o którą raczej go nie podejrzewam. Przyczyną mógł być też jakiś jego wewnętrzny niepokój, zmaganie z impulsami, które sam w sobie próbował nadgorliwie okiełznać. W ogóle zapamiętałem go z tamtych czasów jako człowieka religijnego. Regularnie uczęszczał na niedzielne msze do jezuitów, przystępował do komunii. Poza łódzkim „EKSPRESEM ILUSTROWANYM”, gdzie na ostatniej wewnętrznej stronie podawano serwis sportowy, czytywał z zasady tylko prasę katolicką: „TYGODNIK POWSZECHNY”, głównie ze względu na felietony Kisiela, i dziś właściwie zapomniany, wówczas, urzędowo cenzurowany, miesięcznik „POWŚCIĄGLIWOŚĆ I PRACĘ” .
     Co charakterystyczne, mieliśmy zdecydowanie różny stosunek do tzw. kultury młodzieżowej. Dla mnie od wczesnych lat siedemdziesiątych, kiedy to w domu pojawił się magnetofon szpulowy, nagrywanie i słuchanie muzyki rockowej stało się  częścią  codzienności. Swoją bigbitową edukację, co zrozumiałe, zacząłem od dyskografii The Beatles, z czasem chłonąc całą rockową klasykę lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z tego też powodu, jak wielu moich rówieśników, namiętnie słuchałem radiowej Trójki. Zdaje się, że Jacek już wtedy słuchał tylko Wolnej Europy. Pytany przeze mnie, dlaczego nie interesuje się muzyką rockową, odpowiadał wymijająco, że nie interesuje się żadną muzyką, ani poważną ani rozrywkową. Zapewne nie był obdarzony muzycznym słuchem, ale myślę jednak, że jego obojętność, dla zachodnich trendów, zwanych kulturą młodzieżową, to była kwestia świadomego wyboru. „Sex, drugs & rock and roll” to zdecydowanie nie były jego klimaty. Po pierwsze, odwoływały się do prymitywnych instynktów, a po drugie były z ducha lewackie, a więc ideowo całkiem mu obce. Jakieś znaczenie mógł mieć też fakt, że D. już na początku naszej znajomości dość dobrze władał angielskim, a potem w ciągu kolejnych lat tę umiejętność rozwijał. Miał więc nade mną tę przewagę, że mógł rozumieć sens hymnów śpiewanych przez moich rockowych idoli. Do dziś się zastanawiam, kim bym był, gdybym te czterdzieści lat temu wiedział, co wyśpiewuje Lennon w Imagine. Czy dałbym się uwieść lewackim rojeniom, niech będzie – marzeniom, o „szczęśliwym świecie bez Boga, granic i własności”, czy mimo wszystko wybrałbym drogę, którą przebyłem, pozostając tym, kim jestem? W przypadku Jacka nie było mowy o tego typu dylematach. Popkulturę zawsze traktował jako przejaw zachodniej dekadencji a z licznych intelektualnych trendów docierających z tamtej strony akceptował tylko elitarny, by nie powiedzieć, niszowy amerykański neokonserwatyzm. Czy ktoś w ogóle słyszał o czymś takim?
     





   
    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura