obywatel cohen obywatel cohen
121
BLOG

JACEK D. - HISTORIA PRZEGRANEGO POKOLENIA (V)

obywatel cohen obywatel cohen Kultura Obserwuj notkę 4

     Dla zewnętrznego obserwatora ślub w życiu Jacka niewiele zmienił. Jego życie prywatne widziane z tej perspektywy wyglądało dość dziwnie. Nie zamieszkał z małżonką, w ogóle rzadko można było widzieć ich razem. Trudno było odnieść wrażenie, że zawarcie małżeństwa jakoś istotnie wpłynęło na jego styl bycia i hierarchię wartości. Wyglądało na to, że jego życiową pasją pozostała polityka. O co więc chodziło? Czyżby kolejna ekstrawagancja? Być może, ale też i proza peerelowskiej egzystencji. Na mój gust D. był zbyt niezależny, a może przede wszystkim wygodny, by stawiać swój dotychczasowy codzienny byt na głowie – choćby przez uzależnianie się w podstawowych życiowych sprawach od rodziny małżonki. Rzecz jasna o zakupie prywatnego mieszkania ze względu na brak środków nie mogło być mowy. W efekcie, bez jakichkolwiek perspektyw na własne lokum, przez dłuższy czas zmuszony był do kwaterowania w rodzinnym domu, nie licząc okazjonalnego pomieszkiwania u znajomych. Zdarzył się też, jakiś czas po mojej przeprowadzce do jednorodzinnego domu, nocleg spędzony u mnie. Warunki, jakie mogłem mu zaoferować, były dość spartańskie – spanie w śpiworze na karimacie. Chętnie skorzystał. Nie pamiętam, czy D. poprosił mnie o możliwość rozmowy z moim ojcem już wcześniej, czy dopiero na miejscu w trakcie wspomnianych odwiedzin. Wyjaśnił mi, że podziwia ludzi takich jak mój tata za to, że w realiach PRL-u byli w stanie osiągnąć materialny sukces. Mój ojciec od ponad dwudziestu już lat parał się prywatną przedsiębiorczością, czyli był, jak to się wtedy nie bez odcienia pogardy mawiało, „prywaciarzem”. Prowadził małą firmę elektroinstalacyjną, zatrudniając kilka osób. Szczerze mówiąc wyrazy podziwu dla niego ze strony D. przyjąłem z dużą rezerwą. Zdaje się, a nawet na pewno, żyłem wówczas w oparach inteligenckiej mitologii o wyższości sfery ducha i intelektu nad przyziemnymi sprawami materialnymi. O ile dobrze pamiętam, asystowałem przy ich rozmowie wielce zażenowany. Jacek. oczekiwał jakiejś zwięzłej recepty na szybki sukces, tymczasem, gdyby mój ojciec miał zdobyć się na szczerość i zechciał wyjść poza jakieś banalne ogólniki (do których się ograniczył), musiałby opowiedzieć mu o wielu nieciekawych latach upodlającego kombinowania, mozolnego poszukiwania dojść i znajomości, cierpliwego zaciskania zębów i pasa. W czym miałoby to pomóc D. w rozwiązaniu jego rozpaczliwych potrzeb bytowych tu i teraz? Nie mówiąc o tym, jak by się to miało do jego prawdziwych pasji i zainteresowań – wówczas zupełnie nijak.

     Połowa lat osiemdziesiątych to czas postępującej „normalizacji”. Z ekranów telewizorów zniknęli spikerzy w wojskowych mundurach, w trakcie połączeń telefonicznych zaprzestano przypominania o tym, że rozmowy są podsłuchiwane, a amerykańskie filmy (i to nie tylko te Bogdanovicha) wydostały się z niszowych milicyjnych kin do normalnego (jak na PRL) obiegu kinowego. Jeszcze jednym przejawem powrotu do socjalistycznej normalności sprzed stanu wojennego było przywrócenie dość liberalnej polityki paszportowej.  Komunistyczna władza świadoma licznych korzyści znów umożliwiła wybranym według swojego uznania obywatelom kilkumiesięczne podróże na Zachód – przeważnie w celach zarobkowych. Wiosną 1986 r. D. zaproponował mi wakacyjny wyjazd do pracy na farmie w Anglii. Jacek dotarł do oferty międzynarodowej organizacji młodzieżowej umożliwiającej za niewielką opłatą  legalną pracę sezonową studentom z całej Europy. Początkowo jego propozycja wydawała mi się tyleż atrakcyjna co nierealistyczna, głównie właśnie z powodu paszportu. W krótkim czasie sprawa przybrała dość nieoczekiwany dla mnie obrót. Najpierw przyjęto moje zgłoszenie do pracy, ale w tym samym czasie D. otrzymał odmowę, jako że warunkiem uczestnictwa był nieprzekroczony wiek 25 lat, którego to warunku już nie spełniał. No i co równie ważne, ludowa władza zgodziła się na wydanie mi paszportu na wykupioną przeze mnie zagraniczną wycieczkę organizowaną przez państwowe biuro podróży, którą rzecz jasna byłem zainteresowany fikcyjnie - wyłącznie ze względu na paszport. Co było robić – pozbawiony towarzystwa, biegle posługującego się angielskim, kolegi skorzystałem z nieoczekiwanej możliwości legalnego wyjazdu na Zachód. Przez trzy miesiące mogłem czuć się „prawie Europejczykiem”, no i zarobić pierwsze w życiu „prawdziwe” pieniądze.

    Kolejnym przejawem powolnych zmian było nowe podejście komunistycznej władzy do prób organizowania się opozycji. Tolerowanie były ciągle dość nieśmiałe inicjatywy środowisk korzystających z parasola ochronnego Kościoła. Oczywiście msze za ojczyznę odprawiano w całym kraju już od 13-ego stycznia 1982 r. W Łodzi miejscowi działacze SOLIDARNOŚCI upodobali sobie zwłaszcza msze celebrowane przez ojca Stefana Miecznikowskiego u jezuitów. Z czasem ojciec Miecznikowski zaczął organizować cykliczne spotkania ze znanymi ludźmi po stanie wojennym zepchniętymi na margines lub do podziemia. W ciasnej przykościelnej salce gromadziło się dla nich każdorazowo ponad sto osób. Co ciekawe zapraszani goście zazwyczaj nie mieli, ani wcześniej ani też później, z Kościołem nic wspólnego, ot choćby dziennikarze piszący wcześniej dla partyjnej „Polityki”: Dariusz Fikus i Andrzej Krzysztof Wróblewski. Pamiętam zainteresowanie, jakie wywołało pojawienie się u jezuitów znanego satyryka Jacka Federowicza, popularnego autora i odtwórcy skeczy z cyklu „Dyrekcja Cyrku w Budowie” emitowanego w latach siedemdziesiątych w ramach radiowego magazynu „Sześćdziesiąt minut na godzinę”. Po kilku latach przerwy zebrani znów mogli usłyszeć z ust aktora specyficzne mądrości kolegi Kierownika, jednego z pamiętnych bohaterów „Sześćdziesiątki”. Szczególne emocje wzbudziło jednak spotkanie w nietypowej dwuosobowej formule Adam Michnik vs Aleksander Kwaśniewski. To było zapewne w 1987 roku. Nie da się ukryć, że to Michnik, ten wieczny peerelowski opozycjonista, był magnesem przyciągającym do jezuitów tłumy. Kwaśniewski, młody partyjny aparatczyk-karierowicz, wydawał się tu jakimś niezrozumiałym, zbędnym dodatkiem. Ale oczywiście, co doskonale widać po latach, nic nie działo się przypadkiem. Rozpoczął Michnik: był w ofensywie, atakował twardogłowych komunistów, mówił wprost o konieczności zalegalizowania politycznej opozycji, czyli w praktyce o zmianie totalitarnego systemu na coś zbliżonego do zachodniej demokracji. Kwaśniewski, jak to zawsze miał w zwyczaju, w słowach obłych i wykrętnych, ani się z nim nie zgadzał, ani się mu nie sprzeciwiał, na co Michnik w żaden sposób nie reagował, wcale go nie dociskał. Rzecz jasna zgromadzeni na sali byli w siódmym niebie, słysząc wypowiadane przez bohatera swojej bajki w obecności ważnego przedstawiciela władzy tak ostre i jednoznaczne opinie. I to wystarczyło, bo zapewne właśnie o ten efekt chodziło. Na koniec spotkania rozległy się gromkie brawa. Nikt nie miał wątpliwości, że był to wyraz wdzięczności i uwielbienia dla Michnika. Należałem do licznego grona zachwyconych i klaszczących.

     -   Co ty na to? Spodziewałeś się tego? Kwaśniewski praktycznie oddał pole bez walki… O co tu chodzi, od tak sobie oddają naszym rząd dusz?
      -  „Naszym”?! Gówno prawda! Jakim naszym! Po prostu ustawiają sobie żydokomunę… Sprawdzają jakie mają realne wpływy w narodzie i do czego mogą im się przydać…  Jeżeli ktoś tu robi za małpę na drucie, to nie Olek, ale Adaś… I doskonale o tym wie… Zanosi się na historyczne pojednanie Chamów z Żydami…


     Zaniemówiłem. D. nie dał się ponieść entuzjazmowi tłumu. Oczywiście wiedział lepiej, wiedział swoje. Nie pamiętam, na ile skutecznie zepsuł mi swoim cynizmem dobry humor. Być może zignorowałem jego słowa, uznając je za kolejny przejaw teorii spiskowej.

                                                                


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura