obywatel cohen obywatel cohen
102
BLOG

JACEK D. - HISTORIA PRZEGRANEGO POKOLENIA (VI)

obywatel cohen obywatel cohen Kultura Obserwuj notkę 1

     Ten sam rok 1987 był czasem decydującym dla naszej dotychczasowej znajomości. Właściwie tak naprawdę był to czas jej obustronnego wygaszania. Być może jakieś znaczenie miał tu fakt, że obaj kończyliśmy studia i od jakiegoś czasu, w związku z wyborem różnych specjalizacji, na uczelni spotykaliśmy się coraz rzadziej. Ja zdecydowałem się na teorię literatury, on pozostał przy swoim Dmowskim. Niezależnie od tego Jacek coraz chętniej i odważniej brnął w realną politykę, a ja na tym polu, pomimo emocjonalnego zaangażowania, pozostawałem wiecznym autsajderem. Zapewne właśnie różnica naszych postaw zadecydowała o ostatecznym rozejściu. W sumie nie było jakiegoś spektakularnego zerwania – po prostu, w którymś momencie obaj zauważyliśmy, że zbyt wiele nas dzieli, a za mało łączy, i przestaliśmy się ze sobą regularnie kontaktować.

     Jakoś wczesną wiosną uniwersytet po raz ostatni stworzył nam okazję do wspólnego spędzenia ciekawego czasu. Niewykluczone, że z perspektywy lat to właśnie ta historia dostarczyła mi najwięcej materiału do przemyśleń na temat D. Rzeczy miały się następująco.


     Pracująca wówczas na Uniwersytecie Łódzkim doc. Alina Kowalczyk, osoba o mocno lewicowych poglądach, ale też wyjątkowej jak na uniwersyteckie standardy życzliwości i otwartości wobec studentów, zorganizowała dla zainteresowanych, nie tylko swoich seminarzystów, dwudniowy wyjazd do Warszawy. Program nie był specjalnie napięty: wieczorem pierwszego dnia „Vatzlav”, przedstawienie Mrożka w Teatrze Polskim, drugiego dnia przed południem spotkanie z literaturoznawcą Janem Walcem i jego wykład na temat twórczości Tadeusza Borowskiego, w szczególności opowiadań oświęcimskich. Co niezwykłe, organizatorka udostępniła uczestnikom wyjazdu swoje prywatne mieszkanie w centrum stolicy. Każdy z nas zaopatrzony w swój śpiwór mógł tam przenocować, a następnego dnia miał się tam też pojawić Walc ze swoimi przemyśleniami na temat Borowskiego. Początkowo planowałem skorzystać z gościnności doc. Kowalczyk i spędzić noc wraz z innymi gdzieś na podłodze w kamienicy przy Puławskiej, ale w sprawę wmieszał się D. zachęcając mnie, żebym przenocował raczej u jego znajomego, kolegi z czasów przedstudenckich - gdzieś na przedmieściach Warszawy. Ostatecznie dałem mu się namówić. O ile pamiętam, podróż z Łodzi odbyliśmy osobno – jak zwykle miał jeszcze coś do załatwienia, musiał się z kimś spotkać, a może grał gdzieś z kimś w piłkę. Na miejscu spotkaliśmy się dopiero po południu, ale nie na długo, bo ja zapisałem się na grupowe zwiedzanie Zamku Królewskiego, a Jacek w tym czasie wolał wybrać się na wykład historyka idei Marcina Króla. Sam wykład nie był zresztą może aż tak ważny. D. miał ambicję spotkać się przy okazji wykładu z prelegentem, od niedawna redaktorem naczelnym „ResPubliki” – chyba pierwszego w czasach PRL-u czasopisma oficjalnie założonego i wydawanego przez środowiska jawnie opozycyjne a do tego określające się jako konserwatywne. Cały czas chodziło mu po głowie swoje neoendeckie wydawnictwo. Wyobrażał sobie, że rozmowa z Królem może go jakoś przybliżyć do realizacji ambitnych planów. W Warszawie spotkaliśmy się gdzieś na Krakowskim Przedmieściu i po krótkiej rozmowie w trakcie kilkuminutowego spaceru, zostawiłem go przed wejściem na dziedziniec uniwersytetu, a sam ruszyłem w stronę Placu Zamkowego. Następnym punktem programu, tym razem również z udziałem D., było przedstawienie w Teatrze Polskim. Zobaczyłem go w teatralnym holu. Minę miał mocno zafrasowaną i było widać, że myślami jest gdzie indziej. Nie był też specjalnie rozmowny.
   -   No i dowiedziałeś się czegoś ciekawego?
   -   Właściwie nic nowego. Albo się przyłączysz, albo cię nie ma… nie istniejesz… Możesz sobie pisać… złote myśli… ale do szuflady… Czyli śmierć frajerom!
   -   Tego dowiedziałeś się od historyka idei?
   -   Nie, od redaktora naczelnego.
   -   Coś jeszcze?
   -   Mnie w zupełności wystarczy.       

        Pomyślałem, że kontakt z panem Marcinem Królem dał mu mniej więcej tyle, co jakiś czas temu rozmowa z moim ojcem na temat robienia biznesu.

          Po przedstawieniu zrobiło się na tyle późno, że chcąc uniknąć problemów z dotarciem do domu znajomego Jacka, musieliśmy oddzielić się od grupy i rozpocząć autobusową podróż przez stolicę. Po około godzinie i dwóch przesiadkach dotarliśmy gdzieś na jakieś ciemne przedmieście z rzadka rozjaśnione światłami prywatnych domostw. Zaskoczyła mnie dobra orientacja D. w tym dość odludnym i odległym terenie. W końcu stanęliśmy przed ogrodzoną drucianą siatką posesją z murowanym piętrowym domem. Mój przewodnik po przedmieściach Warszawy nacisnął dzwonek. Po dłuższej chwili przy furtce pojawił się facet w naszym wieku. O ile pamiętam na imię miał Adam i wraz swoim ojcem prowadził firmę budowlaną. Po krótkim powitaniu zaprowadził nas do środka. Usiedliśmy przy stole w kuchni. Wyglądało na to, że nasz gospodarz był w domu sam. Moi towarzysze od razu zaczęli posługiwać się jakimś swoim kodem, zapewne jeszcze z czasów szkolnych – zresztą ich rozmowa toczyła się wokół ich, mnie nieznanych, znajomych. Wspominając z humorem tego i owego, z reguły nazwanego jakąś mało wymyślną ksywą, D. nie raz po swojemu dziko zabeeeczał. Gospodarz zaproponował alkohol, ale w ślad za Jackiem odmówiłem. Daliśmy się namówić na herbatę i kanapki. Przysłuchując się ich wygłupom, dość szybko zacząłem się zastanawiać, co ja tu właściwie robię, a myśl, że dałem się wmanewrować w bezsensowną dla mnie sytuację nasuwała się sama. Mimo wszystko jednak nie zaprzątałem sobie specjalnie głowy roztrząsaniem, po co D. mnie tu ze sobą przyciągnął. Jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji było zameldować, że chce mi się spać i chętnie bym się już położył. Gospodarz zaprowadził mnie do pokoju na piętrze, gdzie na tapczanie czekał na mnie rozłożony śpiwór. Obudziłem się jakoś w środku nocy w zupełnych ciemnościach zastanawiając się przez chwilę, gdzie jestem i jak się tu znalazłem. Po omacku dotarłem do włącznika i zapaliłem światło. Było już po czwartej, w pokoju byłem sam. Potem obudziłem się przed dziewiątą i po krótkiej toalecie zszedłem na dół do kuchni. Tam nie było nikogo, ale w pomieszczeniu obok przez otwarte na oścież drzwi dostrzegłem śpiącego na kanapie D. Po chwili udało mi się go wybudzić.


    -   Słuchaj Jacek, co dalej? Jakie masz plany?

     O dziwo, nie zaczął nowego dnia od sakramentalnego „beee!”.

   -   W lodówce zostawił dla nas jakieś jedzenie. Wstaw wodę, zjemy śniadanie i spadamy. Ty wracasz do panienek z polonistyki, a ja mam jeszcze coś do załatwienia na mieście, muszę się z kimś spotkać.
   -   A gdzie twój kumpel?
   -   Wstaje przed siódmą. Nie traci czasu, ciężko pracuje na swoją przyszłość. Nie dałbym rady wstawać tak wcześnie. A ty? Dałbyś radę?

     Trochę po dziewiątej zamknęliśmy drzwi od zewnątrz, po czym D. najzwyczajniej w świecie wsunął klucz pod wycieraczkę. Opuszczając posesję zatrzasnęliśmy furtkę i już nas tu nie było.

   -   No i zadowolony ze spotkania?
   -   Mimo wszystko trochę mu zazdroszczę, dwadzieścia parę lat i już nieźle dorobiony… Jednak można…
   -   Rozumiem, że dopytałeś go, jak to się robi?
   -   Jasne, sprawa jest prosta, zawsze tak samo – śmierć frajerom!

          Chociaż D., mówiąc mi o celu wizyty u swojego szkolnego kolegi wspominał o zamiarze wypytania go koszty i formalności związane z budową prywatnego domu, to nie mam wątpliwości, że tak naprawdę był to pretekst. Zapewne spotkali się, by omówić jakieś inne ważniejsze sprawy. Jakie? Oczywiście, ja nie pytałem, a on – nie pytany – nie powiedział. Rzeczy, z których mógł być dumny, albo wręcz przeciwnie…

    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura