obywatel cohen obywatel cohen
150
BLOG

JACEK D. - HISTORIA PRZEGRANEGO POKOLENIA (X)

obywatel cohen obywatel cohen Kultura Obserwuj notkę 5

     Mówi się że, każda epoka ma swojego idola, a każde pokolenie ma swój hymn. O naszych idolach z lat osiemdziesiątych, jeżeli jeszcze pamiętamy, to zapewne wolelibyśmy zapomnieć. Wymienianie tu ich nazwisk służyłoby utrwalaniu pamięci o nich, lepiej więc przemilczeć tych przebrzmiałych, wątpliwych bohaterów.
     Co do hymnu… Dość skutecznie próbowano skojarzyć pokolenie stanu wojennego i lat osiemdziesiątych z „Autobiografią” zespołu Perfect. Zważywszy na to, że główną rolę w wylansowaniu tego utworu odegrał zmilitaryzowany III Program PR można przyjąć, że była to zamierzona socjotechniczna manipulacja. Inaczej mówiąc, taki hymn był do zaakceptowania przez komunistyczną władzę i zaistniał medialnie za jej aprobatą. W rzeczywistości tekst „Autobiografii” mówi coś niecoś o historii pokolenia wcześniejszego. My, urodzeni w latach sześćdziesiątych, mieliśmy tylko powielać ich peerelowsko-inteligenckie dylematy, typowy dla nich, trochę romantyczny i tragiczny, cykl wzlotów i upadków. Mieliśmy uznawać ten fatalizm za swój. Nie oceniając, na ile wiernie „Autobiografia” oddawała przeżycia pierwszego pokolenia PRL-u, dla nas mogła być co najwyżej przypomnieniem, przestrogą, że nie wolno wznosić się za wysoko, ale ta myśl, to przekonanie wybrzmiało tak naprawdę dopiero później w innej piosence innego zespołu. Co charakterystyczne utwór „1980 Nasze reggae” zespołu Sztywny Pal Azji nigdy nawet nie zbliżył się popularnością do „Autobiografii”, choć trzeba przyznać, że wylansowała go również (a jakże) radiowa Trójka. Przyczyn pewnie było kilka. Zdaje się, że zadecydowała temperatura emocji – zupełnie inna w 1982 roku i dziesięć lat później.


     Moim zdaniem refren-motto „nie wolno wznosić się za wysoko” doskonale oddaje postawę pokolenia urodzonych w latach sześćdziesiątych, pierwszego i chyba jedynego całkowicie ukształtowanego przez realia Polski Ludowej. PRL wpoiła w nas bierność, minimalizm celów, poczucie bezsiły i niewiarę w swoje możliwości. Ten refren mówi o wielu mi bliskich, bliskich metrykalnie.
     Mimo swoich wygórowanych ambicji doskonale wpisał się weń swoją pokręconą biografią Jacek D. Czym? Łatwością, z jaką porzucał swoje własne plany, by podpiąć się pod dobrze rokujące zastane układy, swoją groteskową, nieprzejrzystą karierą i w końcu jej żałosnym schyłkiem i tragiczną, bezsensowną śmiercią.
     Nie będę zaprzeczał – odbieram ten refren jako dedykowany również i mnie samemu. Najoględniej rzecz ujmując, na każdym etapie życia ograniczałem się jedynie do kosztowania z drzewa dobrego i złego, nigdy nie miałem odwagi, by samemu posadzić jakikolwiek ogród. W tamtych czasach, na przełomie osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych lat, jedynym moim pragnieniem, jedyną moją ambicją było uciec stąd – na długo, jak się da to nawet na zawsze. Oczywiście na Zachód. Pomysł, a potem już twarde postanowienie, narodził się w czasie służby wojskowej.  By nie tracić czasu, od razu zacząłem doskonalić mój niemiecki. Zaraz po wojsku wysłałem papiery na uniwersytet w jednej z bawarskich metropolii. Po wielu staraniach i przygodach rozpocząłem wiosną 1990 roku kolejne studia, które były dla mnie tylko i wyłącznie sposobem na zalegalizowanie dłuższego pobytu w Niemczech. Nie miałem żadnego naukowego, ani zawodowego celu, żadnego praktycznego pomysłu do zrealizowania. Chciałem posmakować wolności, innego, lepszego życia, przeżyć coś ciekawego. Jak wiadomo, drzewo dobrego i złego jest źródłem poznania. Po dwóch latach wróciłem do kraju nie zyskując nic poza trzeźwym spojrzeniem na idealizowane wcześniej Niemcy, które wbrew wypracowanej przez powojenne dziesięciolecia propagandzie wcale nie uporały się ze swoimi demonami. Niemcy z upodobaniem niemal wszystko poddają krytyce. Wydawałoby się, że nie ma tu świętych krów – z zasady kwestionuje się tam wszelkie możliwe autorytety: historyczne, kościelne, społeczne, no i rzecz jasna polityczne. Jedno, z czym Niemcy sobie nie radzą to oni sami – wciąż boją się, bądź nie potrafią być duetchskritisch, nie są w stanie twardo i realnie oceniać siebie samych. Owszem, chętnie się zgodzą, że tak samo jak inni są dziećmi tego samego Boga, ale zaraz pomyślą, że jednak tymi lepszymi. I to ma i zapewne będzie jeszcze miało swoje konsekwencje. Nierozbrojona bomba wciąż tyka. Tyka coraz głośniej.
     Jedną z takich konsekwencji, rzecz jasna najmniej ważną, było to, że w referendum akcesyjnym zagłosowałem przeciwko. Zapewne dużą przesadą byłoby obwinianie siebie samego za to, że tak wielu Polaków nie dostrzegało wtedy w Unii Europejskiej służącego niemieckim interesom lewacko-etatystycznego lewiatana, ale niewątpliwie fakt, iż w mojej najbliższej rodzinie wszyscy poza mną oddali głos na tak, to już kwestia mojej bierności i zaniechań – moja porażka.
                                                              


     „Nie wolno wznieść się za wysoko”. Ciekawe, że pokoleniowy wymiar twórczości ledwo zauważonego w Polsce Sztywnego Pala Azji dostrzegła niemiecka telewizja publiczna ZDF, która w 1987 roku zrealizowała reportaż o polskiej młodzieży drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Poszczególne fragmenty filmu przeplatano tłumaczonymi na niemiecki tekstami piosenek tego zespołu. Zresztą realizatorzy tytułując swój reportaż posłużyli się tytułem najbardziej znanego jego utworu  - „Wybacz mi Polsko” (po niemiecku: „Verzeih mir Polen”). W reportażu dość uczciwie pokazano nasze ówczesne realia i postawy wobec nich młodego pokolenia. Między innymi dostrzeżono instrumentalne wykorzystanie przez władze rzekomo zbuntowanych środowisk kontrkulturowych, powierzchownie nawiązujących do zachodnich ruchów młodzieżowych, w rzeczywistości bezpiecznie ograniczających się do szpanerskich póz i szczeniackich gestów w trakcie rockowych koncertów i festiwali. Poza tym niemieccy realizatorzy skupili się na pokazaniu typowo komunistycznych ale i typowo polskich osobliwości z czytelnym zamiarem przedstawienia młodych Polaków jako naiwnie aspirujących do europejskości, faktycznie jednak tkwiących w cywilizacyjnym zagubieniu, a co gorsza zacofaniu. Ot, choćby przez ciągle żywą i praktykowaną religijność, a także otwarcie deklarowany przez nich patriotyzm, czyli „przesądy”, od których na Zachodzie skutecznie uwolniło się już pokolenie 1968.
     Pomijając wyraźnie tendencyjny i drugorzędny niemiecki punkt widzenia, w mojej pamięci kulminacją naszych pokoleniowych defektów pozostaje nieszczęsny studencki strajk zakończony kilka dni przed 13-tym grudnia. Do dziś noszę w sobie tamto poczucie absurdu i ówczesną niewiarę w powodzenie całej akcji, bo czy można było wygrać walkę z przeciwnikiem gotowym na wszystko, jeżeli samemu nie dopuszczało się myśli o jakichkolwiek ofiarach. Przy zaangażowaniu na pięćdziesiąt procent nie wygrywa się bitew, nie mówiąc już o wojnach.
     Mizernie, wręcz rozpaczliwie wygląda nasz pokoleniowy dorobek w każdej ważnej dziedzinie społecznego życia. Nawet w zestawieniu z wcześniejszymi peerelowskimi generacjami, szczególnie aktywnymi w okresach 1955-1968 i 1970-1976, które pozostawiły po sobie wyraźny i trwały ślad w polskiej historii i kulturze. Niejedną generację w dziejach określa się jako straconą lub przegraną. Dla nas takie miano byłoby zaszczytem, bo my o nic nie zawalczyliśmy, myśmy przecież w ogóle nie zaistnieli jako pokolenie. Wolność z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych spadła na nas jak nieoczekiwany opad atmosferyczny, została nam dana, nic nas nie kosztowała. Owszem, takie dary przyjmuje się z radością, można z nich zrobić nawet jakiś dobry użytek, ale dla obdarowanych nie mają nadzwyczajnej wartości. To nie są owoce ich wysiłku, ambicji i podejmowanego ryzyka. W konsekwencji w kolejnych dziesięcioleciach trzydziesto-, czterdziesto- a dziś już pięćdziesięciolatkowie przywykli do wygodnej i mało ambitnej roli wiecznych asystentów swoich starszych peerelowskich kolegów - obojętne czy z obozu postsolidarnościowego, czy postkomunistycznego - którzy między siebie (chciałoby się powiedzieć: solidarnie) podzielili splendor ojców założycieli nowej demokracji.     
     Świetną ilustracją słabości pokolenia dojrzewającego w latach osiemdziesiątych, chyba najwięcej o nim mówiącą, jest zupełny brak wpływu jego przedstawicieli na życie akademickie po przełomie 1989 roku. Uczelnie to przecież naturalny rezerwuar młodzieżowego buntu i niezgody na nieprawości każdego systemu. Tymczasem bezproduktywne i zasklepiałe środowisko uniwersyteckie jak mało które w III RP zasługiwało na pokoleniowy bunt i wymianę postkomunistycznych elit. Nic z tych rzeczy, nic takiego nie nastąpiło. Przez lata komuny poddane negatywnej selekcji, naszpikowane esbecką agenturą, w nowych czasach stało się jeszcze jedną zamknięta korporacją skupioną na jałowym trwaniu starych struktur i osobistych układów. Dla młodych absolwentów z naukowymi ambicjami, doskonale świadomych wszystkich uczelnianych patologii, nie było problemem wejście w to sklerotyczne środowisko i zaakceptowane jego skorumpowanych zasad. Były donosiciel profesorskim autorytetem, promotorem naukowej kariery – a cóż to komu przeszkadza? Były tajny współpracownik rektorem uniwersytetu – ale kogo to dziś jeszcze obchodzi? Dajmy już spokój, nie osądzajmy. Tylko bez przesadnych wymagań i ambicji. I pamiętaj, jeśli chcesz dotrzeć na jakiś szczyt:   NIE WOLNO WZNIESĆ SIĘ ZA WYSOKO!

     Inna sprawa, czy w ogóle warto? No bo przecież na pewno przed tobą ktoś tam już był…


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura