Wygląda na to, że najpoważniejszą polityczną konsekwencją sprawy senatora Piesiewicza będzie odejście Zbigniewa Romaszewskiego z parlamentarnego klubu Prawa i Sprawiedliwości. Przyznać trzeba, to co najmniej kuriozalny rozwój wydarzeń. Wydawałoby się, iż z punktu widzenia interesów PiS-u jedyną sensowną rzeczą do zrobienia w związku z wpadką senatora PO jest pozostawić problem Platformie, by dać jej możliwość dalszego kompromitowania jej wizerunku jako partii rzekomo dbającej o „szczególnie wysokie standardy”. Dać sprzyjającej PO „warszawce” sposobność do dowolnego ośmieszania się bredzeniem o jasności pomrocznej senatora, o jakichś szczególnych prawach osób szczególnie wybitnych, w końcu kreowaniem Piesiewicza na ofiarę zarówno świata przestępczego jak i prokuratury.
Tymczasem ktoś w PiS-ie uznał, że byłoby to zbyt łatwe i oczywiste i postanowił przyjąć rykoszet na klatę, jeżeli nie wprost na twarz. Fakt, że w obronę współtwórcy „Dekalogu” zaangażował się Zbigniew Romaszewski i Piotr Andrzejewski, potraktowany został w partii Jarosława Kaczyńskiego jak rokosz, domagający się pryncypialnego ukarania. Ze sprawy mającej trzeciorzędne znaczenie, w minimalnym stopniu szkodzącej wizerunkowi ugrupowania, uczyniono więc news – medialny temat dnia.
Nikt, znający charakter i poczucie niezależności przekonanego o słuszności swoich racji Romaszewskiego, nie mógł oczekiwać jego pokornego przyjęcia nałożonej na niego, choćby tylko symbolicznej, kary. Zamiast rozsądnie zignorować zachowanie obu senatorów i uznać je za nieszkodliwą ekstrawagancję, Prawo i Sprawiedliwość nie wiadomo który już raz, pokazało, że jest środowiskiem do bólu jednolitofrontowym, nie tolerującym żadnych odchyleń i nie szanującym w swoich szeregach nawet najbardziej zasłużonych indywidualności.
Wizerunek, głupcze! Tylko tyle i aż tyle.
Inne tematy w dziale Polityka