Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
4079
BLOG

Adam Schaff. Przyczynek do dyskusji o żydokomunie

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Polityka Obserwuj notkę 77

 Nie bój się, nie zabraknie. To krajowa czysta./ Ja, widzisz, przed wojną byłem komunista,/ Bo ja chciałem być kimś, bo ja byłem Żyd,/ A jak Żyd nie był kimś, to ten Żyd był nikt./ Może stąd dla świata tyle z nas pożytku,/ Że bankierom i skrzypkom nie mówią - ty Żydku! – to Kaczmarski, z „Opowieści pewnego emigranta”

 
W 2005 roku ukazała się książka Bohdana Chwedeńczuka „Dialogi z Adamem Schaffem”.  Zakładam, że większości czytelników salonu24 nie trzeba wyjaśniać, kim był Schaff. Dla porządku  jednak napiszę: „czołowy ideolog marksizmu w powojennej Polsce, a także współtwórca i organizator instytucji życia naukowego. W ruchu komunistycznym od roku 1931, a w latach 1955-1968 członek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej".
 
Tu chciałbym zaznaczyć, żeby już nie męczyć się z tym w  ew. komentarzach, że nie zamierzam tu ani Schaffa, ani tym bardziej ideologii komunistycznej usprawiedliwiać. Dla mnie, człowieka któremu bliskie są tradycje przedwojennego, polskiego PPS, PZPR to - w dużym skrócie - tragiczna złośliwość historii. Ale czasem warto oddać głos tym, którzy stają na ławie oskarżonych. Tym się cywilizowany porządek świata różni od barbarzyństwa.
 
Schaff urodził się, wychował we Lwowie. Stąd – jako Żyd – najlepiej znał tamtejsze realia niejednowymiarowej społeczności żydowskiej.
 
„Lwowska żydowska klasa robotnicza to była biedota, w ogóle ówczesna Galicja to nagromadzenie nędzy żydowskiej. We Lwowie nie było tak strasznie jak na prowincji. Tam nędza była przerażająca, niewyobrażalna”.
 
Sam Schaff wychował się w rodzinie żydowskiej inteligencji, spolszczonej.
 
„Trzeba pamiętać, że wychodzenie społeczności żydowskiej z izolacji gettowej, którą narzuciło poprzednie życie, od średniowiecza, było powolne, a związane głównie z ruchem tak zwanego oświecenia, haskali, ale szło to powoli, napotykało opór. (…) Widziałem ortodoksów, którzy trzymali się tego, co było od wieków, widziałem syjonistów, którzy parli do nowej ojczyzny, i asymilantów, którzy przyswajali kulturę polską. Asymilacja była dopiero w toku, jakaś część tej żydowskości zostawała, choćby symboliczna, jak u mojego ojca, który chodził do synagogi dwa razy w roku, a poza tym umiał jeszcze po żydowsku, wyniósł z domu jidysz, ale hebrajskiego nie znał”.
 
O swoim domu pisze:
 
„To był wykwintny polski dom. Ojciec był adwokatem, miał wielką kancelarię, był znany. Mieszkaliśmy na Skarbkowskiej, w takiej części miasta, że ta żydowska ludność drobnomieszczańska czy nawet mieszczańska miała łatwy dostęp do kancelarii. Wpajano mi nie jakiś sztuczny patriotyzm, lecz po prostu życie polskie”.
 
O ojcu:
 
„Był syjonistą, bo wtedy prawie cała inteligencja żydowska była syjonistyczna. Kpili przed wojną, że syjonista to taki Żyd, który za pieniądze drugiego Żyda wysyła trzeciego do Palestyny. I coś w tym było. W moim ojcu siedział syjonista i zarazem polski patriota (...). Był człowiekiem wielkiej kultury i wielkim filantropem. Stworzył po pierwszej wojnie światowej, kiedy wlała się do Lwowa rzeka dzieci, których rodzice ginęli podczas walk na całej Ukrainie, sieć sierocińców żydowskich”.
 
O rodzinie i o sobie:
 
„Ta moja rodzina była patrycjuszowska i pełna, ale nieodpowiednia, bardzo nieodpowiednia. Pochodzenie nieraz ciężko mi szkodziło. Niech pan posłucha, wkracza do Lwowa w trzydziestym dziewiątym roku Armia Czerwona, tworzą się związki zawodowe, ja mam te dwadzieścia pięć lat, jestem marksistą i młodym członkiem partii. Nie ma dla mnie oczywiście większego cudu, niż wejść do tych związków zawodowych, zetknąć się z proletariatem, ze świętym proletariatem. To było śmieszne i głupie, ten mój pęd.
 
(…)

Kiedy się ostatecznie zdecydowałem, poszedłem do nich z duszą na ramieniu, przyznaję, bałem się bardzo, a kiedy już wstąpiłem do Komunistycznego Związku Młodzieży, gdzieś w trzydziestym pierwszym roku, robiłem, co mi kazali. Byłem zdyscyplinowanym żołnierzem, robiłem, co mi kazali, nawet gdy wiedziałem, że to bzdura, straszliwa bzdura”.
 
O komunizmie:
 
„Komunizm, do którego wstąpiłem, to nie było gówno! Komunizm był dla mnie nadzieją świata i był nadzieją świata! (…) Z góry było wiadomo, że komunizm to dla Polaków Rosja, więc będą go nienawidzić; było wiadomo, że będą pchały się do niego wszystkie mniejszości narodowe, bo są uciskane, więc polska ludność,  wyzyskiwana biedota go odrzuci. Zamiast tworzyć partię komunistyczną, lepiej było przyłączyć się do ruchu socjalistycznego albo pozostać w nim, w PPS, bo była PPS-Lewica, albo wejść do SDKPiL. Trzeba było tam zostać i stworzyć lewe skrzydło, które się mieściło w tamtym porządku prawnym. Ale jeszcze większe głupstwo robili tamci z drugiej strony. Po co tak gnębili tych biednych komunistów? Kogo gnębili? Trochę żydowskiej młodzieży, która nie umiała po polsku, i trochę ukraińskiej młodzieży, która nie umiała po polsku.

(…)

Gdy się szło do ruchu komunistycznego, można było stracić życie; Bereza Kartuska to nie była zabawa. Piłsudski do końca życia zachował, po doświadczeniach nieszczęsnej wyprawy na Kijów i cudem wygranej wojnie z bolszewikami, ciężką nienawiść do komunistów. A druga – w naszym komunizmie nie było cienia szansy. To był czysty idealizm! Nie ma szansy, wystarczy się zastanowić, żeby to zrozumieć, a my niezłomnie wierzymy w zwycięstwo”.
 
O nędzy i antysemityzmie, katolicyzmie, ucisku narodowym i ekonomicznym:
 
„Wie pan, mnie moje położenie życiowe wydawało się paskudne, poniżające, choć byłem synem bogatego człowieka, młodzieńcem z uniwersyteckim dyplomem w kieszeni. A widziałem nędzarzy, tylu ich, na każdym kroku. Odrażające było ich położenie. Kiedy człowiek to widział, jedzenie stawało kością w gardle. Jesz i masz przed oczami dzieci z brzuszkami wzdętymi od głodu. Nie ma się co dziwić, drogi panie. Życie codziennie dawało mi lekcje nędzy, ucisku, bo nędza rozlana była szeroko.

(…)

Widziałem głód na własne oczy, a zresztą dziś jest to bogato udokumentowane, niech pan weźmie choćby teksty z międzywojenny gazet i publikacji zamieszczonych przez Miłosza w jego »Wyprawie w dwudziestolecie«.
 
Mówiłem po ukraińsku, [nędzę] nie tylko więc widziałem, lecz rozumiałem ją od wewnątrz. Widziałem ją, bo widziałem ucisk narodowy, a o sobie wiedziałem, że pracy nie dostanę, bo jestem Żydem. Wykluczone, muszę iść albo do handlu, albo zostać u ojca koncypientem adwokackim, ale poza tym nie mam żadnej drogi, nigdzie mnie nie przyjmą. Stoję wobec wrogiego świata, wszystko jest zamknięte. Mogę się wprawdzie z tego wydostać, pod jednym warunkiem.

(…)

»Niech pan przejdzie na katolicyzm, przecież to formalność« - powiedział mi [Stanisław Vincenz]. »Załatwię panu z miejsca każdą posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Wiem, że pan boleje nad brakiem pracy, ale pracy pan nie dostanie« - usłyszałem na koniec z całą brutalnością. Nie, Vincenz nie był brutalny, był dobrotliwy, a chciał mi pokazać rzeczywistość, bez retuszy.
 
Zresztą, Polskę niepodległą zainaugurował we Lwowie pogrom Żydów dokonany w dziewiętnastym roku przez armię Hallera, najprawdziwszy pogrom, z mordowaniem, paleniem synagog i ksiąg.

A kiedy o tym mówimy, trzeba powiedzieć prawdę: winę za antysemityzm na świecie ponosi Kościół, tylko i wyłącznie. Mówię to bez wahania.

Rzeczywistość międzywojnia oczami Schaffa:

„Widziałem położenie [Ukraińców], widziałem te wszystkie numerus clausus, numerus nullus, po prostu ucisk narodowy, ucisk ekonomiczny. Mało: widziałem! Doświadczyłem tego nie jako widz, a jako ofiara, na własnej skórze. Trzeba panu wiedzieć, miałem marzenie – zostać inżynierem od budowy okrętów. Zrezygnowałem z tego, bo na Politechnice Gdańskiej obowiązywał oczywiście numerus clausus.

A nędza, wie pan, nędza galicyjska była przerażająca, zaś nędza żydowska była przerażająca do kwadratu. I nędza okolicznej ludności chłopskiej – tego dziś nikt nie zrozumie”.
 
Akces do komunizmu:

„Tym sobie tłumaczę mój komunizm, tym, że widziałem tę nędzę i tę beznadzieję. Rozumiałem, że w tym ustroju, z tymi ludźmi, którzy byli w Polsce przedwojennej, z tym półfaszyzmem, który był u nas, z pacyfikacjami ukraińskich wsi – że się z tego nie wydobędziemy. Ma Pan odpowiedź na pytanie, jaka droga prowadziła mnie, syna patrycjuszowskiej rodziny, do komunizmu.

I jest jeszcze na tej drodze ktoś bardzo ważny – mój ojciec filantrop. Pochodził ze zubożałego odgałęzienia naszej rodziny, ale sam dorobił się znacznych pieniędzy i szedł z pomocą cierpiącym dzieciom, ofiarom wojny, ofiarom pogromów. On mnie ukierunkował, uczył bez słów, pokazywał mi, brał mnie ze sobą do tych sierocińców i ochronek”.
 
Bohdan Chwedeńczuk, „Dialogi z Adamem Schaffem”, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2005 r.
 
To tylko niektóre ze wspomnień Schaffa, pytanie, na ile te wspomnienia i deklaracje ideologiczne zostały przefiltrowane przez jego samoświadomość i doświadczenie życiowe. W kluczu historycznym mamy tu do czynienia ze wspomnieniem świadka epoki. Dziś w ten sposób, jak Schaff, mówić o II RP jest niestosownie, nie czuję się jednak zobowiązany do trzymania się współczesnych tabu w tej materii.
 
Interesujące jest jednak, muszę głębiej wczytać się w tekst, może przy okazji następnej notki dotrę do tego u Schaffa, dlaczego zdecydował się na komunizm (co do którego musiał mieć pewność jego pro-bolszewickich korzeni) nie zaś na socjaldemokratyczne ugrupowania i prądy. Jest to właściwie jedna z  frapujących zagadek nie tylko międzywojnia: dlaczego komunizm, gdy można było wybrać w obrębie lewicy ruchy mniej radykalne, a bardziej realne. Czy decydował tu urok internacjonalistyczny komunizmu, jego maksymalizm, radykalny prometeizm/mesjanizm wobec którego każda idea wydawała się pomniejszą, „zgniłym kompromisem”?

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (77)

Inne tematy w dziale Polityka