Łódź. Miasto, którego piękno i duma ukrywa się pod grubą warstwą szpetoty. Miasto jak ikona III RP.
Zapomniane siedlisko wielu kultur i historii. Miasto budowanych ze smakiem, dziś murszejących kamienic, miasto pełne facetów pchających przed sobą wózki z dziećmi i facetów i kobiet zupełnie pokiereszowanych, na twarzach i życiu. Miasto ostentacyjnie obnoszonego bogactwa i nieskrywanej biedy. Miasto tego pana, który przypomina mi „wykopanych z życia” facetów z PGR: stojący rano smętnie w bramie, zawsze trzeźwy, uważny, ale i tak z przygasłymi oczyma. I miasto ludzi rzutkich, młodych, z aspiracjami, jednak bez nieszczęsnych ambicji i pretensji „młodych, wykształconych”. Miasto „Manufaktury”: nieco zamożniejsza konsumpcja przybrana w szaty renowacji i troski o historię. Miasto zagłady Żydów: biały pasek farby wyznaczający granice getta, prawie niezauważony, bo teraz tam wszędzie zieleń albo asfalt czarniejszy od bieli.
Nie umiem jeszcze opisać tego miasta, dopiero je obserwuję, ono przypatruje się mi. Ale lubię w nim to, co turyści „zabrali” Krakowowi: jego naturalność, zwykłość, nawet szarość, jego rytm który jest rytmem życia mieszkańców, nie przyjezdnych. Lubię rano dreptać Piotrkowską, patrzeć na smukłe kształty gmachów i handlarzy kwiatkami. Mam już swoją piekarnię, swoje sklepy i bardzo mi odpowiada, że tutejsza żywność wciąż ma urok swojskości. Lubię słuchać o łódzkiej historii i lubię gdy „miejscowi” mówią, że kochają to swoje miasto. A ci miejscowi to zwykle „moje” lewaki. Szanuję ludzi, którzy szanują swoją ziemię, mury i ulice, swoje „jestem stąd”. Pewnie ze względu na własną, bynajmniej nie wielkomiejską tożsamość.
Cóż, po krakowskich ochach i achach, wymaganych konwenansem uściskach dłoni profesorów, docentów i innych utytułowanych TW z TP Łódź jest jak oddech świeżego powietrza. Po legutkologii i łagowszczyźnie, Majcherku, kon-emigrantach do Wawy, c.k. zadęciu i tym podobnych arcyważnych śmiesznostkach jest jak wyprostowanie krzyża po ciężkim dniu. Choć – racja – nic tak nie smakuje, jak Planty wczesnym ranem i dobry wykład Łagowskiego i Legutki, Skoczyńskiego, śp. Rydzewskiego i kazanie o. Kłoczowskiego. I majestat Wawelu i toń Wisły i leniwe przedpołudnie na Rynku. I tramwaj na Bronowice.
Racja, wiem: jest Kraków moich przyjaciół, nauczycieli i mentorów i Kraków godny Warszawki. I Kraków J. I jest Łódź moich towarzyszy broni i Łódź wciąż nieznana.
A właściwie, to dla Maćka Twaroga uwaga: nie wiem, czy znasz Łódź, ale ja tu ludziom czasem mówię, że kojarzy mi się z Nową Hutą, ale zaraz dodaję, że bardzo Nową Hutę lubię i że podobnie są to dla mnie „miasta zapomniane”. Swoją drogą, czy ktoś z NH był na Kongresie Ruchów Miejskich?
Ale Łódź: miasto „NOWEGO OBYWATELA”, „mojej” lewicowości, z kościołem na ul. Rewolucji 1905 r. Bo to Polska właśnie. A, i z Łodzi bliżej do PANIKE i jego czeredki. PANIKE, którego pewnie jeszcze niektórzy w s24 pamiętają.
Stworzyłem na facebooku album „Łódź czerwcowa”. Ktoś żartował, że powinno być „czerwona”. Po prostu Łódź, przez chwilę moja.
PS. Ten pierwszy album „Łódź czerwcowa” celowo tak tnie po oczach. Jak w wierszu Broniewskiego: „Perspektywa rzeźnickim nożem przecina oczy. To boli”.
PS2. Chevaliera może zainteresuje, wczoraj dość długo, z serca i cierpliwie słuchałem tow. protestanta Piątka. Ale o tym więcej innym razem. KP ma tu swój klub. Głupi, myślałem, że u krypolian zawsze tłumy. A "na Brzozowskim" nie więcej niż 15 osób. Ale ponoć "na Żiżku" tłumy były. Wiadomo, kto Brzozowski, a kto Pan Zagraniczniak Żyżek. Gdzie wieeelky świat, a gdzie Brzozowski. Ale może po prostu łódzki aktyw KP jeszcze nie pojął tych niuansów. A czy warszawski je pojął? Ech, wyzłośliwiam się.
PS3. A to moja pierwsza foto-relacja łódzka: http://nowyobywatel.pl/2011/06/29/tezy-o-miescie-fotorelacja-z-lodzi/. Zaczynam od zera. W Krakowie już człowieka fotografowali, a tu znów trzeba fotografować.;-)))