Toyah i covery Pink Floyd wieczorową porą
Toyah i covery Pink Floyd wieczorową porą
Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
981
BLOG

Nie tylko o książce Toyaha

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Rozmaitości Obserwuj notkę 11

Zacząłem czytać wydany w formie książki zbiór felietonów Toyaha, „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Czytam z sentymentem, bo to już kawałek historii polskiej blogosfery.

 
Toyah stworzył styl, który złamał pewien sposób prowadzenia bloga politycznego, tj. szybki komentarz, proste zdania, dwa-trzy akapity, lakoniczny, mocno skondensowany przekaz. Do tego – jeśli to możliwe – bezpośredni udział w intrygującym/medialnie istotnym wydarzeniu, dobrze opisanym (cokolwiek przez to rozumieć). Nie wiem/nie pamiętam, jak to się stało, że Krzysztof zaczął blogować, zatem zupełnie w ciemno zaryzykuję tezę, że siadł do kompa, czymś mocno poruszony i zaczął opowiadać jakąś historię ludziom, których znał wtedy słabo albo wcale. I którzy jego nie znali. A kilkanaście notek później był już w drodze do pierwszej ligi blogosfery (przynajmniej w jej ówczesnym, salonowodwudziestoczwartym wydaniu).
 
Co najlepsze, jego styl, sposób narracji, wreszcie bardzo osobisty ton bloga okazał się strzałem w dziesiątkę, wbrew wspomnianej wcześniej "recepcie na sukces": „Ma być krótko? To będzie długo. Ma być prosto? To będzie nieco trudniej. Chcecie komiksu? To sobie przypomnicie, co to była eseistyka. I przestańcie zachowywać się jak ludzie, którzy potrafią odbierać politykę tylko w lekkostrawnych, łatwo rozpuszczalnych w umyśle pigułkach. Będziecie musieli na tym blogu poczytać też o filmach, książce i muzyce... Albo zaakceptujecie mój styl, przyzwyczajenia i słabostki, albo idźcie swoją drogą” – oczywiście, teraz ja opowiadam za Toyaha historię i filozofię jego bloga/blogowania, ale gdy zechce będzie to mógł prędzej czy później sprostować.
 
Dziś pisanie o Toyahu to jak rozpędzanie samochodu do niebezpiecznej prędkości na trasie pełnej przeszkód. Gdy wrzuciłem na twitta info o tym, że czytam książkę z jego felietonami, z miejsca pojawiły się dwie sprzeczne opinie: jedna w formie pytania, czy robię to za pokutę, druga, że Toyah (i Coryllus) to żywe legendy. Cóż, ani Toyaha nie czytam za pokutę, ani nie zamierzam jego popiersia stawiać sobie na biurku. Z kolei jedna z twitterianek napisała, że wychowywała się na „wczesnym” Toyahu. Ciekawe, czy sam Krzysztof ma świadomość, że był kiedyś „wczesnym” Toyahem...;-) I czy teraz jest Toyahem średnim, późnym, czy jeszcze inaczej?
 
Tu dygresja: książka – jako taka – jest dla mnie czymś bardzo ważnym. Daje okazję do usłyszenia cudzych myśli, jest ich domem, naturalnym środowiskiem. Może to czysto subiektywne, ale książka jest czymś, co na ogół wymaga skupienia, jakiejś powagi. Trzymanie pod dłonią książki, to trochę jak wodzenie ręką po grzbiecie wiernego psa. Czasem to gest tragiczny, albo bolesny. Choć – przecież – na świecie zaczynają się i kończą różne rzeczy i różni politycy, różne ideologie, po wielkich armiach nie ma śladu, a książki okazują się bardziej żywotne od nich: ku przestrodze, dla odbudowania świata. To oczywiście piękne uproszczenie ku pokrzepieniu serc, ale chyba dające się choć częściowo obronić.
 
No i mam teraz na stoliku tę książkę z tekstami Toyaha. Trochę brakuje mi dat publikacji felietonów, ale to nie jest duży mankament. Choć niedogodność, owszem. Kartkuję strony, trafiam na zdania, sformułowania, opowieści, które już przecież czytałem. Nie ma tu już komentarzy, co nieco inaczej ustawia lekturę, czyni ją – przynajmniej dla mnie – znacznie spokojniejszą, refleksyjną. Zresztą, z różnych względów, dla mnie ten Toyah z „Siedmiokilogramowego liścia” jest jakby czytany zupełnie na nowo, po raz pierwszy. Na znacznie większym oddechu, spokojniej. Ale też z wiedzą o tym, co stało się później: na bardzo różnych płaszczyznach: od (geo)politycznej po osobistą.
 
Streszczał toyahowych felietonów nie będę, byłoby to idiotyzmem. Mam nadzieję wracać jeszcze do tej książki na swoim blogu. Ale jeszcze jedna uwaga, może zupełnie chybiona. Myślę o tym, z jakim stylem kojarzył mi się zawsze sposób opowiadania historii przez Toyaha. Nigdy nie było czasu, żeby się nad tym zastanowić, a z książką w ręku – udało się. Tylko ja ponoszę odpowiedzialność za to skojarzenie, poprawność jego zdefiniowania, itd. IMHO jest to styl gawędy harcerskiej: gawęda harcerska z konieczności jest moralitetem, jest dygresyjna, wielowarstwowa, ma przekazywać jasno określony obraz świata, mocno tożsamościowy. Jest trochę mentorska, ale z drugiej strony wymaga i zaprasza do współuczestnictwa. Odwołuje się do przeżyć, emocji, nastrojów. Jest dydaktyczna, ale bardziej jako świadectwo, czy przyświadczanie pewnej prawdzie, niż jako „czytanka z dziecięcego pokoju”. Rzecz jasna, nie jest to cała prawda o sposobie blogowania Toyaha, może jeden z jego aspektów, a może tylko moja nieudana interpretacja.
 
Jednego jestem pewien w stu procentach: gdy zaglądam do książki Toyaha mam poczucie, że to istotny fragment z historii publicystyki polskiej blogosfery. I nie piszę tak ze względów „prywatnych”, bo nasze relacje z Toyahem bywały bardzo różne. Piszę tak, bo wiem kiedy muszę spojrzeć do góry, by zobaczyć zdecydowanie lepszych od siebie. I zawsze widzę tam Krzysztofa, nawet gdy mam ochotę kopnąć go w kostkę.
 
 
*
 
I może jeszcze jedno: mam niemały dług wdzięczności wobec bardzo różnych blogerów i bardzo wielu z nich cenię i lubię (czytać), niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzam, czy nie. Z pewnością są tu Jacek Jarecki, Artur Nicpoń, Krzysztof Leski, Ala Zarzeczańska, rosemann, Galopujący Major, Krzysztof Mroczko, Ufka, 1maud, Rybicki, gw1990 i Gniewko Święchowski. I wielu innych, a są to ludzie z bardzo różnych nieraz bajek. Jest tu też Toyah. Jesteśmy też często mocno podzieleni. Tak było, jest, będzie i sądzę, że być musi. Nie lubię przy tym lepkiego "kochajmy się". Ale jednak lubię myśleć o całej tej ferajnie „MY”. My, blogerzy.
 
*
Toyah, "O siedmiokilogramowym liściu i inne historie", Klinika Języka, Warszawa 2011.
Wstęp: Coryllus.
 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (11)

Inne tematy w dziale Rozmaitości