coryllus coryllus
805
BLOG

Jezus w pracowni rzeźnika

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 5

Artysta wygląda trochę, jak Gary Oldman. Ma wszystko, co powinien mieć facet dotknięty serią obsesji: małe okrągłe okularki, XIX wieczny garnitur, brodę a la Lincoln, która pasuje do niego jak garbaty do ściany. Wykonanie bardzo dobre i bardzo dobrze się sprzedaje.

 
Dziennikarzy artysta przyjmuje ubrany w długi czarny płaszcz z maską clowna nałożoną na twarz. Maska zostaje zdjęta, kiedy dziennikarz siada przy długim stole naprzeciwko malarza.
Pracownia Marka Rydera to panoptikum pełne przedmiotów i sugestii, nazwanie tej graciarni niezwykłym miejscem to eufemizm. Pan Ryden zdrowo się napracował, żeby wszystko wyglądało tak, jak wygląda. Może nawet wynajął scenografa?
Dziennikarze, którzy tu przychodzą, po większej części pozostają pod hipnotycznym urokiem artysty. Ryden mówi zdjąwszy maskę clowna, a potem w najmniej spodziewanym momencie nakłada ją na powrót i wywiad jest skończony. Można iść do domu. Jeszcze tylko rzut oka na pracownię, ostatni.
Jest tu prawie wszystko, co można znaleźć na obrazach: głowa Lincolna, plastikowe anioły, zabawki w kolorach zepsutego dzieciństwa, słoiki i butelki z płynami, których skład i pochodzenie znane jest tylko gospodarzowi. Wszystko bardzo kolorowe i lśniące. M Każdy z tych przedmiotów można potem odnaleźć na tych miniaturowych (mniej więcej 15x15 cm) obrazkach. Mark Ryden maluje cykle, tak jak dawni mistrzowie, maluje tradycyjnie, ze znajomością kunsztu i to się bardzo podoba krytykom i klientom. Podoba się także nieletnim dziewczętom, które są bohaterkami niejednego cyklu i nie jednego obrazu. O swoich inspiracjach artysta nie mówi, mówią o nich za to krytycy i wymieniają jednym tchem: Bosch, Breughel, Ingres, hiszpańskie i włoskie malarstwo religijne. Rozrzut ma więc mistrz spory i gwarantujący sukces komercyjny oraz długie i pełne niedomówień artykuły w prasie fachowej i popularnej. Jak tu się bowiem nie zachwycić i powstrzymać okrzyk „o”, przy którym oczywiście przykładamy koniuszki palców do ust, by nikt nie zauważył naszego zdziwienia, kiedy staniemy przed cyklem „Wood Nymphs” (leśne nimfy?, leśne nimfetki?). Popiersia małych dziewczynek, z odsłoniętymi piersiami, a raczej tym, co kiedyś będzie piersiami, z włosami w uwodzicielskim nieładzie, z rozchylonymi ustami i oczami wbitymi bezczelnie w patrzącego umieszczone są na medalionach rżniętych z pni różnych gatunków drzew. Dokładnie to widać i gdybym był dendrologiem na pewno potrafiłbym je wszystkie rozpoznać. Niestety nie jestem i rozpoznaję jedynie sosnę, dąb i heban. Medaliony z surowych nie obrobionych pni i delikatne ciała dziewczynek, prawda że interesujące? Przypatrzymy się bliżej. Do czego to jest podobne? Każdy, kto był kiedyś w domu myśliwego, od razu złapie kontekst. To są trofea. Tak jak na myśliwskich medalionach umieszcza się głowę i ogon głuszca lub łeb dzika, tak Mark Ryden maluje na nich wielkogłowe i wielkookie nimfy. Artysta rozwiódł się niedawno po 14 latach małżeństwa. Powody nie są znane. Podobno bardzo cierpiał po tym rozstaniu.
 
 
Pies imieniem Jezus, to tytuł obrazu. Jednego z wielu w cyklu „The meat show”. Podobna do drzewnych nimf dziewczynka, ubrana w czerwoną sukienkę kładzie do psiej miski Jezusa soczysty stek. Pies patrzy tak jakoś ani radośnie ani smutno, za bardzo chyba go to mięso nie obchodzi. Oboje są trochę senni. Psia buda to mała kapliczka, nad wejściem litery I.N.R.I., w tle krajobraz angielskiej prowincji z małym białym kościółkiem i takąż plebanią. Prowokacja pełną gębą, pasja zamieniona na rzeźniczą jatkę; odkupiciel miast ginąć na krzyżu, zje stek. Na surowo.
Na obrazie w formie łacińskiego krzyża naga, czarnowłosa anielica trzyma w rękach olbrzymi stek i zdaje się podawać go nam, ludziom. W dole na łące jakiś farmer stoi sobie obok krowy, rasy zdaje się szkockiej, mistrz dba o takie rzeczy i krowa na pewno nie jest przypadkowa. Na krowie namalowana cyfra 9. Obraz „Narodziny Jezusa” jest chyba najbardziej przegadany. Nie dość, że Jezus wychodzi z rozciętej głowy prezydenta Lincolna i lekko unosi się z wiatrem na pępowinie to jeszcze na szapoklaku Lincolna namalowane są astrologiczne symbole i oko opatrzności identyczne, jak na banknocie jednodolarowym. Przy narodzinach asystują dwaj doktorzy w tużurkach, a przed Lincolnem klęczy matka Boża w stroju pielęgniarki z roku 1914 i w ręku trzyma, a jakże, stek wykrojony z wołowego udźca. Dzieciątko, fruwając wśród unoszących się w powietrzu kwiatów jeżówki, zbliża się do odpustowej figury Jezusa.
 
Mięso jest inspirujące, ale nie tak jak krew. Cykl „Blood show” Ryden pokazał w rocznicę swojego ślubu. Chciał przez to wyrazić swój ból po rozstaniu z żoną. Chciał powiedzieć, że ludzie nie powinni ukrywać cierpienia oraz że świat byłby lepszy gdybyśmy uzewnętrzniali nasze emocje, także te, które rodzą się z bólu. On tak robi i to mu pomaga. Krew jest elementem życia, a cierpienie jest fascynujące, ludzie tak naprawdę chcą cierpieć. On cierpiał, bo żona prócz siebie zabrała mu także dom i masę forsy. A dzieci może Mark Ryden widywać jedynie we wtorki. To okropne.
Na obrazach z tego cyklu jest to samo, co na poprzednich: nimfy, tyle że okrwawione, ucięta głowa prezydenta Lincolna, w którą wpatruje się miniaturowa nimfa o urodzie panny służącej z burdelu. Olbrzymia wyrastająca z trawy ręka ze stygmatem, z którego krew sika wprost do złotego kielicha trzymanego przez młode dziewczątko. Naprawdę, żona Rydena miała rację, że od niego odeszła. No i jeszcze rozcięty na pół pluszowy króliczek, z którego wyłażą krwawe flaki, wszystkiemu przygląda się znudzona i senna nimfetka.
Cykle Marka Rydena są przejmująco nudne i przewidywalne, mimo nagromadzenia szczegółów, mimo jubilerskiej dokładności i realizmu. Wiemy, co będzie dalej, wiemy że Lincoln urodził się 12 lutego, jak Ryden, wiemy że będzie krew, zabawki i małe dziewczynki ubrane lub półnagie. Świat znany z pokoju dziecinnego i z miejskiej rzeźni wymieszał się tu i koegzystuje w najlepszej zgodzie. Entuzjastów jest sporo. Nie należę do nich, bo podejrzewam, że Ryden jest w tym wszystkim mocno nieszczery. Koniunktura została nakręcona i ktoś musiał na nią odpowiedzieć, w ten czy inny sposób. Prowokacje zużywają się niesłychanie szybko, dlatego Ryden zaprzągł w rydwan swego malarstwa wszelkie dostępne sobie świętości, po to, by okładać je batem, dopóki nie zmęczy mu się ręka. Jezus, Ameryka, ciała dzieci, sztuka wielkich mistrzów, majestat śmierci, pieniądze, mity śródziemnomorskie, cierpienie. Jest wszystko. Nie ma tylko samego Marka Rydena, tak jak stworzył się on sam (bo pan Bóg nie miał tu chyba nic do roboty) z brodą, w okularach, w śmiesznym garniturze z XIX wieku.
Zanim skończę chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na dwa obrazy. To one właśnie, a nie leśne nimfy, mięso i krew wywołują ciarki i natychmiastową chęć ucieczki u wszystkich znanych mi kobiet (tych oczywiście, które widziały obrazy). Chodzi o „Dziewczynkę połkniętą przez drzewo” i „Pożegnanie z misiem”. Nie będę pisał komentarza, bo jest on zbędny. W tych dziełach Mark Ryden przeszedł samego siebie i jestem skłonny uwierzyć, że to jedyne jego obrazy, do których można dokleić przymiotnik „szczery”.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura