- Przywieźli grapefruity – powiedziała do mnie mama – przejdziesz się i kupisz?
Była późna jesień i było już ciemno, ale do sklepu nie miałem dalej jak sto metrów. Zgodziłem się więc, tym chętniej, że wyprawy do sklepu były jedną z nielicznych dostępnych mi w tamtym czasie atrakcji. W sklepie nie było co prawda nic lub prawie nic, a jedzenie kupowało się wtedy na wsi, ale do sklepu zawsze można się było przejść.
- Jak to się nazywa – zapytałem mamę – bo, choć miałem jedenaście lat pierwszy raz słyszałem to słowo.
- Grapefruity
- A co to jest?
- Takie pomarańcze
- Aha, a po czym je poznam? – Było to pytanie głupie, bo w sklepie na pewno nie było pomarańczy i pomylenie z nimi grapefruitów było niemożliwe.
Mama tylko się uśmiechnęła – Weź pieniądze – powiedziała.
Ubrałem się i wyszedłem. Nie pamiętam o czym myślałem idąc do sklepu, ale kiedy doszedłem nie widziałem już po co mnie wysłano. Słowo grapefruity wyparowało z mojej głowy tak samo, jak wyparowałoby z niej słowo „komputer”, gdybym je wtedy usłyszał.
Patrzyłem przez sklepową witrynę na puste półki i smutne panie ekspedientki kiwające się na stołeczkach. Patrzyłem na dwa stosy dziwnych okrągłych owoców, trochę żółtych, a trochę pomarańczowych i nie wiedziałem co mam zrobić.
Myśl, że mógłbym po prostu wejść do sklepu i wskazać palcem na wielkie żółtawe kule, a potem powiedzieć – poproszę to – nie postała mi w głowie. Wstydziłem się takich zachowań i uważałem, że powinienem zapytać ekspedientkę pełnym zdaniem o ten dziwny towar. Mnie więcej tak – dzień dobry pani, czy są grapefruity? Ona odpowiedziałaby wtedy – ależ tak oczywiście. A ja na to ; poproszę w takim razie pięć sztuk. I wszystko. Potem wyszedłbym ze sklepu zadowolony i torbą pełną nieznanych owoców o tajemniczym smaku.
Nie przemogłem się. Nie wszedłem do sklepu i nie poprosiłem o jedyny towar, jaki był w tym sklepie dostępny tego wieczora. Nie porosiłem o grapefruity, bo zapomniałem jak się one nazywają i był to dla mnie powód do wstydu. Wolałem wrócić do domu i powiedzieć zdziwionej, jak nie wiem co mamie, że zapomniałem, jak nazywają się te owoce.
Mama patrzyła na mnie dziwnie, bo niby wszystko było ze mną w porządku. Uczyłem się dobrze, czytałem książki, można było ze mną zamienić kilka zdań w niezobowiązującej rozmowie. I nagle buch! Jakieś grapefruity. Kto by pomyślał.
Do sklepu wróciłem z karteczką, na której było napisane: grejfruty. Mama nie dość, że widziała, jak nazywają się te owoce, to jeszcze potrafiła poprawnie zapisać ich nazwę. To było coś.
Wypadki te miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie, kiedy to towarzysz Urban ogłosił w telewizji, że rząd się sam wyżywi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości