Wypadki, które tu opiszę nie mają nic wspólnego z miastem gdzie prowadziłem kronikę kryminalną dla lokalnej gazety. Wszystko to wydarzyło się w moim mieście rodzinnym, na obrzeżach którego mieszkałem przez jedenaście lat, w mieście do którego wracam raz na miesiąc, żeby odwiedzić mamę i pogadać z kolegami.
Postanowiłem umieścić te historię w Pitavalu ze względu na dynamikę i moc, która tkwi w tej opowieści, a także ze względu na moc, która jest w głównym jej bohaterze – wuju Janku.
Zacznę od tego, że wujo Janek nie jest moim wujem. Nie jest on także, tak do końca, wujem moich kolegów, którzy się tak do niego zwracają. Janek jest synem siostry ich zmarłej babci. Jednak w miejscach takich jak to, które zamieszkiwaliśmy ten stopień pokrewieństwa wystarcza, by mówić do kogoś – wuju.
Dla mnie wujo Janek był po prostu ojcem jednego z kolegów, takiego Grześka, który potem został zegarmistrzem. Zanim zaczął prowadzić lokal z wyszynkiem był Janek policjantem. Wsławił się kilkoma brutalnymi i skutecznymi interwencjami w prywatnych lokalach gdzie pito na umór, bijąc następnie dla rozrywki kobiety i dzieci. Nie wiem czy miał za sobą jakieś spektakularne sukcesy jeśli chodzi o zwalczanie przestępczości, nie zwierzał mi się z tego, ale jego skuteczność w walce z patologią społeczną była legendarna.
Raz tylko, a opowiadał mi to jego syn, udało się menelstwu powstrzymać Janka, przed dokonaniem pogromu meliny. Wpadł ponoć wieczorem do jakiegoś mieszkania, gdzie liszaj na ścianach był już taki, że zaczynał prowadzić deliryczne dyskusje z lokatorami. Na stole stały brudne butelki i szklanki pełne kiepów. Półnagie i grube, jak foki kobiety leżały śmiejąc się pod ścianami, a mężczyźni, o ile akurat nie rzygali w łazience, szykowali „tulipany” z butelek po wódce, żeby podrzynać nimi gardła innym, bardziej pijanym mężczyznom.
Janek wywalił drzwi kopnięciem i miotając straszliwe przekleństwa oraz informując żuli, że jest z policji – co i tak było widać, bo miał na sobie mundur – wskoczył pomiędzy nich.
- Co to jest – wrzeszczał – co to za melina!
I już, już szykował się, żeby rozwalić pałą łeb stojącemu najbliżej pijakowi, kiedy ten, zupełnie niespodziewanie, zwrócił się do Janka ze słowami – ależ panie władzo jaka melina – rzekł królewskim gestem wskazując na stół i stojące na nim w nieładzie naczynia – kawa, papieros, dyskusja!
To był koniec. Janek wezwał pomoc i żuli, którzy mogli chodzić wyprowadzono, ale obyło się bez zwyczajowej w takich razach nauczki.
Najsłynniejszym jednak wyczynem wuja Janka było pokonanie rezerwistów. W naszym mieście były dwie duże jednostki wojskowe, a kilka mniejszych rozlokowano po okolicznych lasach. Wielu moich kolegów ze szkoły miało ojców oficerów. Właściwie połowa miasta to były mieszkania wojskowych. My jednak nie mieliśmy z wojskiem nic wspólnego. Mieszkaliśmy na obrzeżach, gdzie nikt z tak zwanego centrum nie zaglądał, bo krążyły o tych naszych ulicach złe legendy i bzdurne opowieści, całkowicie mijające się z prawdą. Nasi rodzice wykonywali jakieś normalne, cywilne zawody i tylko Janek nosił mundur, bo był w policji.
Kiedy odszedł na emeryturę postanowił wzorem wielu mężczyzn, którzy uwierzyli w kapitalizm otworzyć lokal z wyszynkiem. Był to pomysł absurdalny z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że liczba nałogowych alkoholików mieszkających na naszych dwóch ulicach była znacznie wyższa od wszelkich wyliczanych przez Główny Urząd Statystyczny średnich. Pijacy ci, co było łatwe do przewidzenia, może i napiliby się jankowego piwa, ale płacić za to nie zamierzali lub po prostu nie mieli z czego. Trzecim powodem, dla którego nie warto było otwierać piwiarni była topografia terenu.
Położone równolegle dwie ulice, połączone ze sobą wąskimi podwóreczkami, przy których rozlokowały się równie wąskie i ponad miarę długie domki podzielone na kilka izb. Miejsca na tych podwóreczkach było niewiele, jeszcze mniej robiło się go kiedy ustawiono tam stoliki dla gości lokalu. Kiedy zaczęło się pijaństwo okazało się ponadto, że ci wszyscy wozacy, kolejarze, małorolni chłopi i bezrobotni młodzieńcy bez perspektyw, muszą gdzieś załatwiać potrzeby fizjologiczne. Wygódka, którą zainstalował Janek okazała się nie wystarczająca i podwórko przy którym mieścił się lokal powoli zaczęło zamieniać się w coś czego nie da się opisać słowami. Nie przeszkadzało to jednak nikomu, bo ludzie którzy tam przychodzili nie mieli żadnych właściwie wymagań, poza tym aby piwo było tanie i towarzystwo odpowiednie, czyli podobne do nich i nadające na tych samych falach.
Kłopoty lokalu zaczęły się od tego, od czego zaczynają się kłopoty wszystkich niedoświadczonych przedsiębiorców – od kredytu. Janek zaczął sprzedawać piwo na zeszyt i to był początek końca jego przedsiębiorstwa. Zanim jednak pijalnia piwa splajtowała doszło tam do dramatycznych wypadków, które zapamiętał na zawsze każdy mieszkaniec okolicznych domów oraz ci, którzy byli ich świadkami, a mieszkali od pijalni w pewnym oddaleniu.
Rezerwistów z mieszczących się w naszym mieście jednostek wojskowych wypuszczano zwykle na wolność posługując się pewnym systemem. Część z nich dowożono do naszego dworca kolejowego, skąd do lokalu Janka było może z pół kilometra, a część pozostawiano własnemu losowi na małych stacyjkach w okolicznych miejscowościach. Z tymi był spokój, bo nawet jak znaleźli jakiś sklep z wódką, to upili się gdzieś na pustkowiu i spali dopóki nie przyjechała po nich policja. Gorzej wyglądała sytuacja u nas.
Tamtego dnia, a był to dzień wiosenny, wypuszczono z naszej jednostki chłopców, którzy pochodzili z obszarów podległych wojskowym komendom uzupełnień w Nowym Targu i Tarnowie. Byli to wszystko ludzie pewni siebie, wysławieni w pieśniach i poezji góralskiej gdzie opisywano ich bohaterskie czyny, których dokonali w bojach na leśnianki, kłonice i orczyki. Byli to także ludzie o legendarnym poczuciu honoru i jeszcze bardziej legendarnej zawziętości. Tamtego dnia, spora ich grupa, ponoć było ich około dwudziestu, ruszyła w kierunku jankowego lokalu, żeby uczcić tam zakończenie służby wojskowej. Szli tupiąc głośno i śpiewając znaną wszystkim pieśń, która zaczyna się od słów; „Godzina piąta, minut trzydzieści, kiedy pobudka zagrała….” Dalej tekst jest liryczny i opowiada o nieszczęśliwej miłości oraz porzuconym dziecku.
Kiedy doszli do furtki za którą zaczynało się wąziutkie podwóreczko musieli się zatrzymać i ustawić trójkami, żeby w ogóle się tam zmieścić. Widać było, że miesiące spędzone w wojsku nie poszły na marne, bo rezerwiści formowali szyk sprawnie i szybko. Kiedy wkroczyli do lokalu i stanęli przed kontuarem, za którym stał wujo Janek, wszystko ucichło.
- Chcemy piwa ojciec – wrzasnął stojący na przedzie wprost w Jankowe ucho i obejrzał się na kolegów. Spojrzenie to było najbardziej charakterystycznym dla młodych i rozochoconych ludzi spojrzeniem, towarzyszył mu jeszcze szatański uśmiech olśniewająco białych zębów, a oznaczać mogło tylko jedno – rozróbę.
- Dawaj piwo ojciec – wrzasnął ktoś inny z tłumu, posługując się charakterystyczną dla Małopolski intonacją i akcentem – bo będzie zadyma!
W lokalu, o dziwo, nikt się nie ruszył. Nikt nie uciekł chyłkiem, tak jak to zwykle widzimy na starych westernach, kiedy do saloonu wkraczają sławni rewolwerowcy. Goście siedzący przy brudnych stolikach patrzyli tylko uważnie na stłoczonych przy szynkwasie i w sieni chłopaków i na poruszające się powoli ręce wuja Janka.
- No co z tym piwem – krzyknął ten pierwszy i wymienił znów to samo charakterystyczne spojrzenie ze stojącymi za nim kolegami. Jak się wkrótce okazało człowiek ten nie rozumiał złożoności sytuacji, w której się znalazł, ze swojej zresztą winy i przez własną lekkomyślność. Potwierdził to zaraz waląc pięścią w kontuar. W tej właśnie chwili stało się dla wszystkich jasne, że nie może być już mowy o żadnych negocjacjach.
Janek wyprowadził najpierw prosty cios zza ucha, który zdekompletował pierwszemu i najbardziej rozochoconemu interlokutorowi połowy pięknego i lśniącego biało uzębienia. Cios ów odrzucił go także do tyłu z taką siłą, że jego bezwładne ciało powaliło na podłogę pod oknem dwóch najbliżej stojących mężczyzn.
Pół sekundy potem Janek był już z drugiej strony kontuaru, gdzie rozpoczął się kluczowy dla tej rozgrywki epizod. Dla wszystkich było jasne co wujo Janek musi zrobić koniecznie, żeby zwyciężyć – wypchnąć wszystkich rezerwistów za drzwi i umieścić w nich swoje potężne ciało. Jeśli mu się to uda nic już nie pomoże tym biednym chłopcom, ani góralska poezja, ani ludowe piosenki.
Stłoczeni rezerwiści próbowali jeden przez drugiego dosięgnąć pięściami Jankowej głowy. Próby te podejmowane były bez żadnego planu i za każdym razem wujo Janek niweczył je wyprowadzając coraz to celniejsze ciosy, które rozcinały wargi i rozłupywały nosy. Podczas pierwszej fazy walki nikt nie krzyczał i nie złorzeczył. Po dobrej minucie, kiedy pięści wuja Janka były już porządnie okrwawione, a jego długie ramiona posiniaczone od ciosów, dały się słyszeć pierwsze odgłosy nadchodzącej klęski. – Jezus, Jezus – wołał ktoś – moje oko, wybił mi chyba oko.
Jeszcze tylko dwa zamachy długimi, jak dyszle grabami i rezerwiści skierowani do naszego miasta przez WKU w Nowym Targu i Tarnowie znaleźli się na wąskim podwórku. Wyglądali strasznie. Sine i nabiegłe krwią twarze, porwane ubrania i poszarpane kolorowe chusty. Może gdyby znalazł się wtedy między nimi ktoś rozsądny, ktoś kto potrafi wzbić się ponad prymitywne animozje i chłopięcą dumę, może wtedy by się uratowali. Bo ktoś taki mógłby obezwładnić Janka tak, jak kiedyś ów żul na melinie. Mógłby człowiek ten, gdyby się tam znalazł, powiedzieć na przykład coś takiego – Najmocniej szanownego pana przepraszamy, udajemy się teraz na pociąg z zamiarem powrotu w rodzinne strony, niech pan łaskawie raczy zachować nas we wdzięcznej pamięci – albo coś podobnego.
Nikogo takiego jednak pomiędzy nimi nie było. Honor zaś i wspomniana już zawziętość kazały im walczyć dalej. W drugiej fazie bitwy okazało się ponadto, że choć rezerwiści mieli opanowaną do perfekcji musztrę, na zajęcia z taktyki nie uczęszczali w ogóle, lub spali na nich śniąc o niebieskich migdałach, dziewczynach i piwie. Kiedy Janek stanął w drzwiach swojej piwiarni i podniósł gardę zasłaniając sobie kułakiem twarz, jego przeciwnicy popełnili ten samo błąd, który popełnił Maksym Krzywonos w sławnej bitwie pod Konstantynowem w roku 1648. Wszyscy pamiętamy, jak pięknie wydarzenia te opisał Henryk Sienkiewicz w pierwszym tomie swojej powieści „Ogniem i mieczem”. Otóż Krzywonos próbował pokonać stojące za wąską groblą wojska księcia Jeremiego Wiśniowieckiego uderzając na nie ławą poprzez niewygodne i zastawione armatami przejście. Identyczny błąd popełnili rezerwiści próbując sforsować drzwi do lokalu wuja Janka. Ruszyli ławą licząc na to, że przełamią opór stojącego w wejściu jednego człowieka.
Krzyki pobitych i rannych były tak głośne, że obudziły mojego kolegę Sylwestra, który pomieszkiwał wraz z mamusią przy sąsiadującym z Jankowym, równie jak ono wąskim, podwóreczku. Zaciekawiony Sylwester wdrapał się na dach stojącej przy jego mieszkanku parszywej, zbudowanej z hutniczych odpadów komórki. Kiedy był na górze jego oczom ukazał się straszliwy widok. Janek chodził po podwórku i podnosił za tak zwane orzydle leżących na ziemi pobitych. Zadawał im przy tym różne, pełne wulgaryzmów i szyderstwa pytania, na które oni nie mogli lub bali się odpowiadać.
Wtem, zauważył Sylwester, że jeden z rezerwistów, leżący nieco z boku usiłuje podnieść się tak, by Janek tego nie spostrzegł i uciec.
- Wuju, wuju – zawołał z dachu – jeszcze ten tutaj się rusza!
Janek spojrzał tylko w tamtą stronę, ale nie miał już chęci gonić tego biedaka. Z lokalu zaczynali powoli wychodzić goście z kuflami w rękach i gratulować Jankowi zwycięstwa. Było po wszystkim.
Inne tematy w dziale Rozmaitości