coryllus coryllus
468
BLOG

O moim domu (12)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 17

W lipcu minął rok od pamiętnego dnia, kiedy to wręczyłem Markowi Jaroszewiczowi trzy tysiące złotych tytułem zaliczki za jego stary, drewniany dom. Należało teraz pojechać do Dolistowa i sfinalizować transakcję. Powinniśmy także znaleźć jakiegoś człowieka, który przewiezie nam ten dom i wynegocjować za transport sensowną i realną cenę. Nie miałem żadnych pomysłów na to, jak rozwiązać kwestię przewiezienia domu. Początkowo sądziłem, że uda się wynająć kogoś w moim rodzinnym mieście lub po prostu jakąś firmę transportową gdziekolwiek, ale okazało się, że koszta takiego przedsięwzięcia grubo przekraczają moje możliwości finansowe.

 
- Panie Marku – rzekłem pewnego wieczora do słuchawki telefonu – przyjedziemy w najbliższą sobotę. Może zna pan kogoś kto przewiózł by nam dom, bo tutaj nie mogę nikogo znaleźć?
 
Ze słuchawki nie wydobywał się przez dłuższą chwilę żaden dźwięk
 
- Słucha pan – wyrzucił wreszcie z siebie aparat – ja już panu ten transport dawno załatwił, bo wiedział ja, że pan nic nie znajdziesz. Jest tu po sąsiedzku w Jaświłach taki facet, co ma firmę transportową i on to przewiezie. Nie weźmie drogo.
 
Miałem ochotę skakać pod sufit. Rozwiązanie najtrudniejszej kwestii przyszło samo, nie trzeba było paktować z nikim, odliczać pieniędzy, denerwować się i gryźć palców myśląc przy tym czy starczy kasy na następny etap budowy.
W sobotę z rana ruszyliśmy naszym Polonezem drogą na Białystok. Było tak pięknie, że miałem ochotę śpiewać. Kiedy przekroczyliśmy Bug w Zambrowie i wjechaliśmy na Podlasie wszystko wokół, jak to na wschodzie, zrobiło się nagle zaczarowane i mgliste, jechaliśmy pustą drogą, czasem tylko mijał nas jakiś samochód. Po drodze przejeżdżaliśmy przez wioski o nazwach tak nieprawdopodobnych, że nie sposób o nich nie wspomnieć. Jadąc z Zambrowa do Białegostoku, przed skrętem na Tykocin, mija się dawne – jak przypuszczam - szlacheckie zaścianki – Sikory Piotrowięta, Sikory Pawłowięta, Sikory Bartkowięta, Sikory Wojciechowięta i Sikory Baryczki.
 
Kiedy już skręciliśmy z głównej drogi i ruszyliśmy do Tykocina krajobraz stał się jeszcze bardziej dziewiczy i bezbronny. Dookoła nie było nikogo, tylko my. Śmialiśmy się i rozmawialiśmy o głupstwach. W pewnej chwili Lucyna, która prowadziła, gdyż tylko ona wówczas miała prawo jazdy, schyliła się po leżący obok lewarka zmiany biegów pierniczek. Nie wiem, jak to się stało, ale w następnej chwili wpakowaliśmy się przednimi kołami do rowu, uderzając wcześniej we fragment betonowej barierki.
Wysiadłem z samochodu spocony i zdenerwowany. Auto nie zjechało zbyt głęboko, ale lewy, przedni błotnik naszego Poloneza był całkiem pogięty. Felga znajdującego się pod nim koła była w jeszcze gorszym stanie. Całe szczęście nie przebiliśmy opony. Dookoła nie było nikogo. Pustka. Nie wiedzieliśmy ile kilometrów przyszłoby nam iść do najbliższej wsi, gdyby uszkodzenia były poważniejsze.
 
Samochód udało się wyprowadzić na drogę bez problemu, ale jechać nim musieliśmy teraz bardzo ostrożnie i znacznie wolniej. Do Dolistowa dotoczyliśmy się tuż przed dwunastą.
 
Marek Jaroszewicz – o dziwo – nie zapytał mnie o pieniądze. Minę miał skrzywioną i nie tęgą. Kiedy pokazaliśmy mu nasz samochód licząc na to, że pomoże znaleźć nam warsztat, w którym wymienimy przynajmniej felgę, skrzywił się jeszcze bardziej.
 
- Słucha pan – powiedział – niech pan idzie najpierw z Mietkiem porozmawia. On tam na podwórku u siebie jest.
 
Coś się zmieniło i można to było wyczuć od razu. Ze ściśniętym sercem ruszyłem przez ulicę wprost do domu naszego cieśli Miecia Feltowicza. Pan Mieczysław – bo tak go zawsze tytułowałem w bezpośredniej rozmowie – odziany w odświętną koszulę w prążki i zaprasowane na sztywno dżinsy usiłował właśnie ruszyć z miejsca pustą furmankę ciągnąc ją za dyszel. Był odwrócony tyłem i nie zauważył mnie.
 
- Dzień dobry – krzyknąłem – odwrócił się, ale nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko swoimi białymi zębami z ubezpieczalni i zamachał rękami wokół głowy, jakby chciał odpędzić muchę.
 
- Nic z tego nie będzie szefie – rzekł po chwili
 
- Jak to -  nic nie będzie? Ale ja wpłaciłem już zaliczkę!
- A ile szef tej zaliczki wpłacił?
- Trzy tysiące!
 
Miecio roześmiał się – a kto to słyszał, żeby tyle zaliczki płacić? Szefie?
 
- Ale dlaczego? Przecież umawialiśmy się, pan mi obiecał! Dogadaliśmy się co do ceny!
 
Miecio posmutniał. – No tak – rzekł – ale widzi szef, ja nie mam firmy, robię na czarno. Skąd jak mogę wiedzieć, jak tam u szefa jest? Może przyjdzie jakaś kontrol i będzie chciała papiery sprawdzić? I co wtedy?
 
Początkowo nie zrozumiałem o co chodzi. Na każdej budowie w kraju z wyjątkiem takich, w które inwestowali ludzie bardzo bogaci, pracowali robotnicy zatrudnieni na czarno. Nikt nigdy ich nie kontrolował i nie sprawdzał żadnych papierów. Co to za wymówka?
 
- To co ja teraz zrobię – starałem się nie okazać jak bardzo czuję się oszukany i przegrany.
 
- Ja brata mam – rzekł na to Miecio i leciutko się rozpromienił – stryjecznego. On firmę ma i jeszcze dwóch synów, co do roboty się nadają. Z nim trzeba pogadać. On pewnie trochę więcej za ten dom weźmie, ale ja nie mogę, troszkę strachu jest.
 
Teraz sprawa stała się jasna. Chodziło o pieniądze. – No to niech pan woła tego brata – wykrzyknąłem.
 
Miecio wszedł do domu, a po chwili wrócił z wielkim, potężnie zbudowanym chłopakiem, wyższym odeń chyba o dwie i pół głowy. Był to jego wnuk – Rafał.
- Jedź do Staśka – powiedział pan Mieczysław do chłopaka – i powiedz jemu, że pan z Warszawy przyjechał.
 
Nie wiadomo skąd na podwórku pojawiła się nagle uśmiechnięta żona Miecia, a z nią plastikowy stół i krzesła. Na stole zaś znalazły się wkrótce ciastka i kubki z herbatą. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś dotknął nas czarodziejską różdżką. W podwórko wjechał wkrótce na rowerze jakiś rozradowany staruszek w okularach, jak się okazało Mieciowy sąsiad i kolega. Przybył rzecz jasna zobaczyć tych cudaków z Warszawy co domy chcą przenosić i wpłacają po trzy tysiące złotych zaliczki. Zaczęliśmy rozmawiać, ale wkrótce okazało się, że ilość dialektów, którymi posługują się ludzie w Polsce grubo przekracza to, co za pewnik uważają mędrcy od lingwistyki. Miecio rozpoczął ze swoim sąsiadem dyskusję o jakichś ważnych sprawach jeszcze z wojny – jak to w Polsce – jak jest stół, kawa i ciastka, zawsze zejdzie się na wojnę. Próbowali włączyć mnie do rozmowy, ale nie było jak, bo nie rozumiałem ani słowa z tego o czym mówili.
 
Przyszła Lucyna, która omawiała w tym samym czasie z Markiem sprawę naprawy naszego samochodu. Wyjaśniłem jej o co chodzi a ona mocno starała się nie okazać zdziwienia. Marek oczywiście znalazł nam warsztat, który mieścił się w oddalonej od Dolistowa o piętnaście kilometrów Suchowoli. Tej samej Suchowoli, z której pochodził ksiądz Jerzy Popiełuszko. Kłopot był tylko w tym, że był to warsztat prowadzony przez Tatarów. Marek twierdził, że większość Suchowolaków to Tatarzy, a ja nie miałem powodu, by mu nie wierzyć. Początkowo myśleliśmy wszyscy, że jest piątek i nie mamy szans na to, by skłonić prawowiernego muzułmanina Michała – właściciela firmy „Mechanika pojazdowa i wulkanizacja” do zajęcia się naszym Polonezem. Całe szczęście Miecio przypomniał nam, że jest sobota.
 
- E, nie – rzekł na to Marek – w sobotę to Michał zrobi. Ale w piątek na pewno by tego nie ruszył.
 
Chwilę potem pojawił się mieciowy brat stryjeczny Stanisław Feltowicz. Przyjechał na rowerze „Wigry III”. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, młodszy od Mieczysława i na pierwszy rzut oka sprawniejszy, miał bladą twarz religijnego fanatyka, którym był w rzeczywistości, co utrudniło później troszkę współpracę pomiędzy nim, a jego synami i samym Mieciem.
Stanisław przywitał się i wysłuchał w skupieniu tego co miałem mu do zaproponowania. W jego głosie nie było od początku ani krzty zainteresowania moim projektem.
 
- A po  co panu stary dom? – zapytał nagle – nie lepiej to nowy przenieść, z nowego drewna? To pod drodze do Suchowoli gość robi i sprzedaje takie domy?
 
Popatrzyłem na Marka, a on wykrzywił się trochę i bardzo delikatnie, w sposób niewidoczny dla nikogo poza mną pokręcił głową.
 
- Panie Stanisławie – rzekłem próbując nastroić nasze relacje w jakichś przyjaznych bardziej tonacjach – ten dom – tu pokazałem na stojącego obok Marka Jaroszewicza – musi wyjechać z Dolistowa i stanąć u mnie na działce. Ten! Nie żaden inny.
 
Stanisław nie był zadowolony z tego co powiedziałem, bo spodziewał się, że prócz solidnie podniesionej ceny za przeniesienie domu uda mu się jeszcze wcisnąć mi jakąś chałupę z cienkich desek, która udaje szkieletową, kanadyjską konstrukcję. Oglądaliśmy zresztą później ten dom, co go Stasio tak zachwalał. Na podwórku stał szkielet zwykłej, wiejskiej chałupy, o połowę mniejszej od tej, którą kupiłem. Była to chwiejąca się tandetna konstrukcja poskręcana dostępnymi w każdym sklepie z artykułami metalowymi, kątownikami i śrubami. Producent tego cuda liczył właśnie na to, że uda mu się wciskać te domy takim naiwniakom, jak my. Stasio zaś tak chciał pokierować sprawą, żebyśmy kupili ten szkielet domu, przewieźli go do nas na działkę, a on z synami i Mietkiem, za pomocą klucza dwunastki, poskręca go w pół dnia, i zainkasuje pieniądze. My zaś, po wszystkim, zostaniemy, jak te głupki ze szkieletem domu, który trzeba będzie ocieplić, oszalować drogą deską, położyć na nim dach i wstawić nowiutkie okna. To drewniane szyderstwo – z nowego, co podkreślał Stanisław – drewna, kosztowało raptem dwadzieścia tysięcy. Odwróciłem się bez słowa i odszedłem od tej nędzy, bo miałem trochę dosyć traktowania mnie jak kompletnego frajerzyny.
 
Co do negocjacji nowej ceny za przeniesienie domu stanęło na tym, że Stanisław będzie się zastanawiał przez tydzień, a my – skoro tak nam zależy – przyjedziemy tu w kolejny weekend i sfinalizujemy sprawę. Zgodziliśmy się, choć jeszcze jedna wycieczka do Dolistowa, to było trochę za dużo, zwłaszcza że uszkodziliśmy samochód i nie było pewności czy udam nam się go naprawić. Stasia to, rzecz jasna, nic nie obchodziło, był on bowiem człowiekiem lubiącym podkreślać własne znaczenie, był także człowiekiem nieustępliwym i oceniał bliźnich bardzo surowo, szczególnie wtedy gdy nie znał ich i nie wiedział, jakie motywacje kierują ich życiem. Ustąpiliśmy mu bez szemrania, bo bardzo chcieliśmy mieć dom, a na szukanie innych majstrów nie było już czasu.
 
Kiedy jechaliśmy z Markiem do Suchowoli naszym zdewastowanym Polonezem wyjaśnił nam on dość dokładnie jak wyglądają relacje pomiędzy stryjecznymi braćmi.
 
- Słucha pan – powiedział – Miecio to fachowiec. Jak był w Chicago i krył dachy to siedział tam dwa lata. A jak Stasio do niego pojechał, to wrócił po pół roku, bo się do tej roboty nie nadawał. Stasio ma firmę i rozlicza się z urzędem, Miecio może naprawdę trochę boi się tej kontroli? A Stasio? On panu na tej budowie nic nie zrobi, ani nic nie pomoże, rządzi zawsze Mietek, a Stasiek słucha i robi. On się lubi trochę popisać, to inna sprawa, ale do roboty się nie nadaje.
 
I tak obgadując bliźnich swych, Stasia i Miecia Feltowiczów, dojechaliśmy do dużej, pełnej drewnianych, jeszcze starszych i bardziej ozdobnych niż w Dolistowie domów, wioski o nazwie Suchowola. Wtoczyliśmy się na podwórko, gdzie mieścił się warsztat wulkanizacyjny. Wyszedł ku nam siwiejący, kędzierzawy czterdziestolatek, który zamienił jakieś trzy słowa z Markiem i milcząc zabrał się za wymianę felgi w naszym kole.
Pomyślałem, że ci podlascy Tatarzy, wyglądają zupełnie, jak my i chyba tak naprawdę ich fizyczna odrębność zatraciła się już gdzieś w słowiańskich żywiołach. Myślałem tak aż do chwili kiedy w drzwiach domu pojawił starszy, milczący mężczyzna, podobny na pierwszy rzut oka do wojownika ze szczepu Komanczów imieniem Dziesięć Niedźwiedzi, którego fotografię widziałem, kiedyś w jakiejś książce.
- O cholera – pomyślałem
- Dzień dobry – rzekł na nasz widok stary Tatar, ojciec właściciela warsztatu o nazwie „Mechanika pojazdowa i wulkanizacja”.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Rozmaitości