Najbardziej wstydliwą rzeczą w Polsce jest bieda. Nie ma nic gorszego niż przyznać w towarzystwie, że było się biednym lub choćby tylko przez jakiś czas przeżywało jakieś trudności związane ze zdobywaniem pieniędzy.
Dzieje się tak zapewne dlatego, że przez 50 lat Polski zwanej ludową przytłaczająca większość z nas zmagała się z biedą, ci zaś którzy się z nią nie zmagali byli po prostu ludźmi związanymi z władzą. Oni robili propagandę i ustawiali standardy obyczajowe tak, że nikt lub mało kto, ośmielał się powiedzieć, że czegoś tam nie ma lub brakuje mu do pierwszego. Powyższe spostrzeżenia poczyniłem żyjąc przez długie lata w miasteczku liczącym 20 tysięcy mieszkańców, które – co znamienne – pełne było wojska.
Później dowiedziałem się, że w Warszawie owe dysonanse pomiędzy posiadającymi a biednymi były jeszcze bardziej wyraziste i obfitowały w o wiele bardziej przykre konsekwencje towarzyskie niż u nas. U nas prawie wszyscy byli biedni i nikt nikim nie pogardzał ani nie wytykał nikogo palcem. Nawet dzieci oficerskie nie wyróżniały niczym specjalnym. Nie pamiętam żadnych sytuacji z pogardą w tle, o których potem tyle słyszałem w Warszawie.
Jednak i u nas widać było czasem, że są tacy którzy mają więcej niż inni i dobrze wiadomo było kim są ci ludzie. Rozmawiali oni z naszymi rodzicami, często nawet bywało tak że byli ich zwierzchnikami. Nigdy jednak nie zdarzyło się, coś co zdarza się nagminnie w normalnym świecie – żaden człowiek z mojego otoczenia nie awansował nigdy pomiędzy nich.
Nigdy w naszym mieście nie widziałem tego o czym zawsze się mówi podkreślając charakterystyczne cechy Polaków – narzekania na to, jak jest źle. Moim zdaniem to jakiś komunistyczny wymysł propagandowy, który się utrwalił. Pamiętam, że w ogóle mało rozmawiało się o tym, jak jest.
Wiem, że wielu wolałby o tym zapomnieć, ale nasi rodzice poświęcali większość swego wolnego od pracy czasu na zdobywanie jedzenia. Tak, jak w czasach gdy ludzie polowali na mamuty. To było najważniejsze. Jeżeli, my dzieci mogliśmy jakoś w tym pomóc zabieraliśmy się za to z ochotą.
W latach osiemdziesiątych na półkach sklepowych nie było już właściwie nic. Cukier na kartki, kolejki po jakieś ochłapy mięsne, owoce południowe tylko na święta. Żeby uniknąć upokarzającego stania w kolejkach po kawałek śmierdzącego truchła, wszyscy którzy mieli taką możliwość zaopatrywali się w mięso na wsi. Ja i moja rodzina byliśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nasz tata, kiedy był jeszcze młody dorabiał sobie biciem świń i produkcją wędlin. Był w tym nawet chyba jakimś mistrzem. Przez całe moje dzieciństwo nie byłem ani razu głodny. Nie zawdzięczam tego jednak państwu zwanemu, nie wiedzieć czemu, ludowym, ale mojemu tacie, który już nie żyje.
Tym, zaś którzy bronią tamtych czasów, mówiąc że nie było tak źle bo nikt nie głodował mogę opowiedzieć anegdotkę; długo, długo po tym, jak skończyła się epoka Jaruzelska odwiedziła nas pewna znajoma, troszkę starsza ode mnie. Zebrało się na wspominki i pani owa, którą pamiętaliśmy jako dziewczynkę powiedziała coś takiego; Boże, jak wam było dobrze z tym ojcem, ciągle mieliście mięso na obiad, a u nas tylko te kartofle i kartofle. O mało się nie zadławiłem kiedy to usłyszałem, bo nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zaproponować tej dziewczynie wspólne zjedzenie posiłku. O ile wiem nie przyszło to do głowy nikomu z naszej rodziny.
Rzeczywiście, według standardów panujących na naszej ulicy żyliśmy niczym kalif z Bagdadu. Przede wszystkimi mieliśmy dom i był to dom murowany. Tak się wtedy mówiło – dom murowany. Ludzie mieszkający w drewnianych, dużo większych od naszego domach, które były i cieplejsze i zdrowsze i pamiętały jeszcze cara Mikołaja, zazdrościli mi tego murowanego domu. W rzeczywistości nasz dom zbudowany był, jak wiele w naszych okolicach, z odpadów hutniczych, które dziś uznane zostałby zapewne za substancję rakotwórczą. Nazywano toto u nas lessem. Nie był ten dom dobrze zaizolowany, więc ogrzanie go pochłaniało mnóstwo węgla. W tamtych czasach zdobycie węgla było łatwe, nie brakowało go, a rodzice – pracownicy PKP – otrzymywali węgiel za darmo, na specjalne kwity z charakterystycznym żółtym lub zielonym pasem wydrukowanym po przekątnej. Nie było jednak wtedy materiałów izolacyjnych i w domu naszym panował i tak nielitościwy ziąb, mimo ciągłego palenia w piecach, przez co przez większość zimowych miesięcy byłem chory i nie wstawałem z łóżka.
Dom ten zbudował mój tata w latach pięćdziesiątych kiedy nie było żadnych materiałów budowlanych, drewno trzeba było ukraść z lasu i przewieść nocą furmankami z odległości pięćdziesięciu kilometrów. Po blachę na dach zaś tata jeździł aż do Wielkopolski. Pomimo niewyobrażalnych trudności dom powstał i wszyscy jakoś się w nim wychowaliśmy.
Tak, jak mówiłem, dzięki temu że miałem murowany dom i ojca co potrafił wyrabiać kiełbasę i zabić samodzielnie prosiaka uchodziłem za krezusa i wybrańca. Kiedy dziś myślę o tym, jak na lekcjach polskiego pani nauczycielka omawiając „Lalkę” Bolesława Prusa podkreślała nędzę w jakiej żyli ludzie w XIX wieku na Powiślu w Warszawie, chce mi się śmiać. Miałem kolegę, który mieszkał w izdebce o wymiarach trzy na cztery metry z ojcem alkoholikiem, matką co także lubiła wypić i bratem. Chłopak ten większość swojego dzieciństwa – zima, nie zima – spędził na dworze, bo w domu nie dało się wytrzymać. On także uczył się o tej XIX wiecznej nędzy. Wielu było takich.
W naszym domu, raz na kilka miesięcy, na stole pojawiała się tak zwana połówka. Była to połowa zamordowanej przez ojca świni. Tata wstawał rano, szedł na oddalony o kilkaset metrów dworzec kolejowy, wsiadał w pociąg jadący w kierunku północno wschodnim. W miejscowości, gdzie się urodził wysiadał z pociągu i udawał się do znajomego gospodarza, gdzie czekał już na niego prosiak, pół litra i jakieś zakąski. Tata prawie zawsze chodził w kolejarskim mundurze lub w jakimś znoszonym garniturze. W tym stroju także zabierał się za mordowanie prosiaków. Wyglądało to, patrząc z dzisiejszej perspektywy, dosyć dziwnie, ale wtedy mało kto się czemukolwiek dziwił.
Prosiak, kwiczał nielitościwie kiedy wyprowadzano go z obórki, a ojciec patrzył mu w oczy bez lęku i litości. Kiedy, uwiązanego za tylne nogi, podprowadzano mu go na długość ramienia, tata mój nagłym zrywem obydwu rąk uzbrojonych w siekierę z szerokim obuchem walił nieszczęsne zwierzę w czoło. Prosiak padał od razu i wiadomo było, że jest już martwy. Ojciec był silny i nie lubił dręczyć zwierząt. Robił po prostu to co do niego należało, tak dobrze, jak tylko potrafił.
Potem szybko wbijał prosiakowi długi i ostry nóż w aortę i spuszczał zeń krew do przygotowanego wcześniej garnka. Krew ta służyła potem do wyrobu kaszanki. Po spuszczaniu krwi świnię okładano słomą i podpalano ją, żeby spłonęła sierść na jej skórze. Następnie wieszano martwe zwierzę za tyle nogi na drzewie lub rusztowaniu i dzielono je na pół. Potem roześmiana gospodyni podawała wódeczkę i coś go zagryzienia. Sprawa była skończona. Jedną połowę świni owiniętą w jakieś worki tata zarzucał sobie na plecy i tak obładowany szedł do stacji kolejowej. Wsiadł w pociąg i przyjeżdżał do domu jeszcze nim zdążyłem się obudzić.
Wyrabianie wędlin trwało bardzo długo, cały dom pełen był krwawych zapachów i smrodu wydobywającego się z czyszczonych na kiełbasę świńskich jelit. Ojciec dmuchał w świński pęcherz, który potem obsychał nad kuchnią, niczym jakiś potworny krwawy balonik, który pozostawiło roztargnione dziecko wampira. Z tego pęcherza powstawał potem salceson, którego nigdy nie jadłem, bo mnie brzydził.
Najlepsza jednak była kiełbasa. Tata stał nad misą pełną czerwonego mięsa i ugniatał je swoimi wielkimi dłońmi. Od czasu do czasu dosypywał do miski przypraw i mieszał dalej. Kiedy zaś skończył podawał mi na dłoni kawałek tej miazgi i mówił – masz spróbuj – a ja próbowałem i uśmiechałem się, bo surowe, przyprawione przez tatę mięso smakowało mi w tamtym czasie bardzo.
Kiedy kiełbasa była gotowa szliśmy wędzić ją do sąsiada, który miał wędzarnię, siedziałem tam zawsze sam i pilnowałem tej kiełbasy, bo ojciec nie ufał temu sąsiadowi – jak myślę słusznie – bał się, że sąsiad podbierze sobie kilka pęt naszej kiełbasy, ponad to co i tak miał obiecane za udostępnienie wędzarni. Zawsze gdy tam siedziałem facet ten zaglądał i sprawdzał czy jestem i pilnuje.
Zapach świeżo uwędzonej kiełbasy, którą podgotowywało się w wodzie mam w nozdrzach do dziś i nie pozbędę się go do śmierci, choć dawno już przestałem jeść mięso. Uwędzoną przez ojca kiełbasę kochałem po prostu miłością czystą i pierwszą.
Nie wszyscy jeździli na wieś po mięso, bo nie wszyscy mieli na wsi rodziny czy znajomych. Nie każdy miał też coś na wymianę co mógłby podarować gospodarzom w zamian za świniaka. Mało kto się wówczas rozliczał za pomocą pieniędzy, o czym także dziś się już nie pamięta. Ludzie zdobywali więc jedzenie w inny sposób, bardziej – można by rzec naturalny.
Mieszkaliśmy na samym skraju miasta, nasza ulica wychodziła wprost na wielkie pastwiska, gdzie przepędzano stada krów i owiec należące do okolicznych gospodarzy. W tamtych czasach pastwiska te nie były jeszcze zmeliorowane i od pierwszych roztopów do maja zalane były po większej części wodą. Wyglądało do dość depresyjnie. Człowiek wychodził na koniec ulicy i widział przed sobą pomarszczony, liczący kilkanaście hektarów zbiornik wodny głęboki na jakieś pół łydki. Kiedy zrobiło się ciepło i łąki poobsychały nieco, w dołkach i starych rowach pamiętających jeszcze poprzednią meliorację gromadziły się szczupaki.
Doświadczeni kłusownicy, którym nikt nie przeszkadzał, no bo i w czym, w końcu chcieli się tylko najeść, łowili te szczupaki za pomocą urządzenia zwanego sufotą. Był to kawałek rybackiej sieci rozpięty na trójkątnym rusztowaniu. Zanurzało się to narzędzie w płytkim zbiorniku i podrywało gwałtownie z dna. Zawsze znajdowała się w nim jakaś ryba, a czasem nawet dwie. My, dzieci, kiedy próbowaliśmy naśladować dorosłych kłusowników używaliśmy zamiast kawałka sieci, fragmentu ukradzionej mamie firanki, co nie zdawało kompletnie egzaminu, bo firanki produkowane w Polsce ludowej były nędznej jakości i rwały się łatwo.
Prócz szczupaków mieszkańcy naszych okolic łapali także piskorze. Dziś piskorz jest rybą podlegającą ścisłej ochronie, ale wtedy każdy, nawet najbardziej śmierdzący i zanieczyszczony zbiornik pełen był tych dziwnych stworzeń. Piskorzy nie łowiło się siecią, ani wędką, w ogóle nie łowiło się ich w wodzie. Na piskorze chodziło się upalnym latem, kiedy słońce wysuszyło już ostatnie dołki na łąkach i woda w rowach zamieniła się w gęste, twardniejące błoto. Piskorz jest rybą, która potrafi bardzo długo przeżyć w błocie, przy minimalnych ilościach tlenu. Żeby nałapać piskorzy, a łowiło się je w dużych ilościach, potrzebne były szerokie grabie. Jeden człowiek uderzał w zaschnięte błoto tymi grabiami i zdzierał zeń wierzchnią warstwę. Tuż pod spodem pełno było czarnych, umazanych mułem, wijących się opętańczo niczym małe tropikalne węże, ryb. Drugi łowca musiał mieć na rękach rękawice – mimo upału – i bardzo szybko wyłapywać śliskie, błyskawicznie wkręcające się w muł stworzenia.
Udane łowy oznaczały pięciolitrowe wiadro pełne wijącego się, oszalałego z przerażenia, żywego białka, które błyskawicznie oprawiano, smażono i pochłaniano pijąc przy tym wódkę. Piskorze zjadało się wraz z kręgosłupem i ościami, usuwając ze środka jedynie podłużną kiszkę, którą wyciągało się z ryby po uprzednim ucięciu jej głowy. Piskorz był po prostu za mały, żeby go patroszyć i czyścić.
Jesienią wszyscy, ale dosłownie wszyscy, nie było wyjątków, chodzili na grzyby. Pamiętam wyjątkowo grzybne lata, kiedy na półkach w naszej sieni – nie mieliśmy bowiem spiżarni stało po kilkadziesiąt słoików marynowanych podgrzybków i kurek. Z borowikami był u nas kłopot, nie występowały często. Było tych grzybów bardzo dużo, choć nasz las nie był ani wielki, ani szczególnie różnicowany pod względem gatunkowym.
Przez całe lato zaś chodziliśmy w otaczające naszą ulicę osinowe krzaki, żeby zbierać tam czerwone kozaki. Rodzice nasi pogardzali tymi grzybami, bo choć były one bardzo ładne, nie nadawały się do marynaty. Można było z nich zrobić co najwyżej sos lub ususzyć je nad kuchnią. Na łąkach które obsychały całkowicie w początkach lipca pojawiały się pieczarki, które smażyliśmy na maśle z ilością soli tak wielką, że prawie nie czuć było smaku grzyba. Pieczarki lubiłem szczególnie i było to w tamtych czasach pewien rarytas. Nikt jeszcze nie prowadził plantacji tych grzybów na taką skalę jak dziś i w sklepach ich po prostu nie było. Trzeba było wstawać o świcie i iść na pokryte rosą pastwiska, żeby nazpierać sobie trochę tego specjału.
Wśród mieszkańców naszej ulicy było kilku ekstremistów, którzy wzbogacali swoja dietę dodatkami tak dziwnymi, że trudno mi dziś o tym nawet myśleć. Kilka razy byłem świadkiem operacji polegającej na wyrzucaniu z gniazd młodych wron. Mężczyźni wytrącali te pisklęta z gniazd za pomocą długich drągów, a one spadały na ziemię i już były martwe. Trzeba je było tylko pozbierać i podsmażyć nieco na oleju, a potem można było jeść przegryzając ogórkiem i popijając wódeczką. Widok polowania na małe wrony był okropny. Cały czas nad głowami ludzi krążyły dorosłe ptaki kracząc rozdzierająco i usiłując bronić jakość swojego, zabijanego potomstwa.
Słyszałem także o ludziach, którzy podsmażali sobie na patelni schwytane w lesie zaskrońce. Byli to już jednak skończeni degeneraci, którzy nie potrafiliby wyrzucić wrony z gniazda, nawet gdyby przymierali głodem i od tego zależało czy uda im się przeżyć.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości