Podlasie tym różni się od takiego, na przykład województwa Lubelskiego, że kiedy tam, na Podlasiu, ktoś mówi – idę lub jadę do sąsiada, nie musi to oznaczać, że wychodzi do domu naprzeciwko lub jedzie pod kościół stojący w środku wsi. Może równie dobrze chodzić o faceta, który mieszka piętnaście kilometrów dalej. W mieście, gdzie się wychowałem, sąsiad to był ten, co mu przez okno można było zajrzeć do talerza z zupą. Reszta to byli jacyś obcy, przybysze z nikąd, najczęściej wrogo nastawieni.
Tak więc Tatarzy, którzy reperowali mój samochód byli sąsiadami Marka, od którego kupiłem dom. Kiedy młodszy Tatar – Michał, uporał się w felgą, dopompował i wyważył koło trzeba było zastanowić się co zrobić z wygiętym i pogniecionym błotnikiem. Tatarzy nie mieli odpowiednich narzędzi, żeby się z tym problemem zmierzyć. Robiło się późno i nie wiadomo było czy znajdzie się jeszcze gdzieś jakiś fachowiec gotowy podjąć się tego zadania.
Marek, który był człowiekiem czynu, popatrzył nagle na ten błotnik, a był on wgnieciony porządnie, żadne tam zarysowania i mikro uszkodzenia, klęknął przy nim, podparł go od spodu ramieniem, które miało grubość mojego uda, a potem drugą ręką nacisnął na blachę. Błotnik wyprostował się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dalej widać było wgniecenia i nie było wątpliwości, że będziemy musieli pojechać do blacharza, ale blacha wyglądała już dużo lepiej.
- Słucha pan – powiedział – pojedziemy teraz do tego faceta, co będzie panu dom przewoził. On tu niedaleko w Jaświłach mieszka, firmę transportową ma.
No i pojechaliśmy. Na wielkim placu rzuconym byle jak, bez sensu, w olbrzymie kartoflisko stało kilka tirów. W długim na jakieś dziesięć metrów baraku podpartym betonową rampą do rozładunku rezydował pan właściciel, czarniawy, dziwnie uśmiechający się facet. Nie mówił nic tylko słuchał. Powiedziałem mu co i jak, że dom, że pod Warszawę, że trzeba załadować, rozładować i tak dalej. On wysłuchał tego z tym dziwacznym uśmiechem na twarzy i powiedział – osiemset złotych.
Zbaraniałem. Przypomniał mi się pierwszy dom do przeniesienia, który oglądaliśmy. Stał w Sulejówku i jego transport teoretycznie był przedsięwzięciem tanim. Znając jednak warszawskie ceny zapłacilibyśmy pewnie za to ze trzy razy więcej. A tutaj – proszę! Ponad trzysta kilometrów drogi! Jak się później okazało, ładunek o wadze dwudziestu pięciu ton, w dodatku TIR musiał czekać cały dzień aż ludzie załadują drewno na pakę, potem pół nocy jazdy i rozładunek. Za to wszystko tylko osiemset złotych!
- On jedzie na Śląsk po towar – rzekł Marek kiedy wracaliśmy z Jaświł – z pustym kursem jedzie i darmo paliwo wypala, a Stankiewicz to bystry chłopak i dobrze liczy. Weźmie pana towar i trochę zarobi. Normalnie to by tyle nie kosztowało.
***
Z Dolistowa wracaliśmy w dziwnych nastrojach. Z jednej strony cieszyliśmy się, że Mietek jednak nie zostawił nas na lodzie, z drugiej zaś martwiliśmy tym co będzie za tydzień – mieliśmy przecież wrócić tu w przyszłą sobotę i negocjować cenę rozbiórki i ponownego zbudowania domu ze Stanisławem, który robił wrażenie człowieka nieprzejednanego. No i samochód jeszcze. Trzeba było odwiedzić jakiś warsztat blacharski, najlepiej tani. Tylko gdzie go znaleźć?
Kiedy kupiliśmy od wujka Rajmunda białego Poloneza, był on opatrzony ustną wujkową gwarancją, że jest w porządku, że ma wymienione klocki hamulcowe i rozrząd i w ogóle wszystko co trzeba. Były to, rzecz jasna, same kłamstwa. Przekonaliśmy się o tym szybko. Najpierw trzeba było wymienić klocki hamulcowe, bo te które mieliśmy na kołach pamiętały chyba jeszcze czasy kiedy nasz Polonez zjechał z taśmy produkcyjnej. Nie znaliśmy żadnym mechaników, a baliśmy się okropnie, jak to nowicjusze nie znający się na rzeczy, że ci do których trafimy robią z tym naszym biednym Polonezem coś tajemniczego i okropnego co skutkować będzie straszliwymi konsekwencjami w czasie jazdy.
I wtedy właśnie na naszej drodze pojawił się Sławek. Był to mój dawny kolega ze szkoły, właściwie nie kolega, tylko chłopak taki po prostu, młodszy o dwa lata. Sławek miał brata bliźniaka imieniem Zbyszek i obaj prowadzili coś w rodzaju warsztatu samochodowego. Byli to ludzie o usposobieniu i życiowej filozofii zbliżonej do tej, którą wyznawał Józef drugi. Wszystko czego Sławek się dotknął musiało przynieść jakieś pieniądze. Wszystko prócz kilku butelek piwa, które trzeba było wypić od czasu do czasu.
Według mojej oceny Sławek był postacią tragiczną, być może jedną z najbardziej tragicznych figur, jakie udało mi się spotkać. Facet był młody, a ciśnienie miał takie, że co kilka godzin dostawał napadów potwornego bólu głowy. Pracował w tygodniu w Warszawie, dokąd jeździł razem z tysiącami innych ludzi, wstając przed czwartą rano, w pociągu pełnym papierosowego dymu, spoconych ciał i odoru wódki, którą pito w wagonach od bladego świtu, żeby jakoś w ogóle tę udrękę dojeżdżania do pracy znieść.
W Warszawie on i inni robotnicy wsiadali do samochodu Nysa bez okien i jakiś nieznany nikomu z nich facet wiózł całą grupę na osiedle Kabaty, gdzie budowano właśnie nowe domy. Tam Sławek zajmował się zakładaniem instalacji elektrycznych. Po osiemnastej wracał do domu takim samym pociągiem pełnym wrzasku i przekleństw.
W sobotę reperował samochody. Kiedy przychodziło lato wynajmował się do prac polowych. Był bowiem posiadaczem sporego parku maszyn rolniczych, które zakupił i zgromadził jeszcze jego ojciec. Sławek i jego brat kosili łąki, roztrząsali siano, orali i bronowali. Pobierali za to wszystko opłaty, wcale nie małe. Obaj należeli do najliczniejszej w Polsce kasty ludzi, którzy wyglądając jak nędzarze, śpią jednocześnie na ciężko zarobionych pieniądzach. Zaś gotówka owa zdobyta była, według obowiązujących przepisów, całkowicie nielegalnie, albowiem nie odprowadzono od niej podatku. No bo i jak? Podpisywać z chłopem umowę na wykoszenia pięciu hektarów łąki? Lecieć z tym potem do urzędu skarbowego? Toż przecież ci urzędnicy nie rozumieliby w ogóle o co chodzi? Dlaczego ten facet tu przyszedł? Może chce coś ukryć? Może kłamie i ma na sumieniu jakiś grubszy przekręt?
Sławek miał, do tego wszystkiego jeszcze, ciężko chore dziecko, o którym nigdy nie rozmawialiśmy. On właśnie pomógł nam doprowadzić do porządku nasz samochód. Byliśmy już u niego kilkakrotnie, za każdym razem wymieniając w aucie, jakiś drobiazg, aż w końcu przyjechaliśmy z tym nieszczęsnym błotnikiem.
- Nic wam nie pomogę – rzekł Sławek – nie zajmuję się blacharką. Idźcie do Arsena. Poszliśmy. Arsen okazał się młodym facetem, mieszkającym na malutkim podwóreczku, gdzie stał malutki drewniany domeczek i wielka wiata pod którą zgromadzone były stosy samochodowej blachy i jakieś rupiecie. Na dachu domu Arsena oślepiająco lśnił talerz anteny satelitarnej, a w jednym z dwóch pomieszczeń jego mikroskopijnego mieszkanka błyszczał monitor nowiutkiego komputera. Arsen, w białym kombinezonie z grubego płótna, w którym zwykle chodzą na co dzień samochodowi blacharze, siedział przed tym monitorem i zabijał potwory oraz Niemców. Było wczesne popołudnie.
- W porządku - powiedział – wyklepię wam to i pomaluję. Przyjedźcie za trzy godziny.
Przyszliśmy. Po trzech godzinach pracy Arsen zdjął błotnik i gdzieś go schował. Rozglądałem się po podwórku uważnie, ale nigdzie go nie było. Monitor w domu Arsena błyszczał nadal.
- Coś mi wypadło – powiedział – podskoczcie tak koło siódmej wieczorem.
Podskoczyliśmy. Błotnik był nałożony na koło i zaszpachlowany. Arsen stał obok samochodu i dyskutował z jakimś ponurym typkiem, którego pamiętałem jeszcze ze szkoły, ale za nic nie mogłem odgadnąć jak miał na imię.
- O widzicie – rzekł Arsen – już nałożony. Teraz tylko pociągnę go lakierem i musi przeschnąć. Może być na jutro rano?
- Panie Arsen – odezwałem się – co to ma znaczyć do kurwy nędzy – był to zwyczajowy w tych okolicach zwrot, którym posługiwali się zdenerwowani klienci w dyskusjach z opieszałymi usługodawcami. – Do kurwy nędzy – powtórzyłem – miał pan cały dzień. Musimy mieć to jeszcze dziś gotowe, bo jutro jedziemy w daleką podróż. Na koniec podkreśliłem wagę swoich słów powtarzając raz jeszcze magiczny zwrot – do kurwy nędzy.
Arsen stropił się i popatrzył na swojego rozmówcę. Ich plany były dla mnie oczywiste od chwili gdy zobaczyłem, jak rozmawiają. Arsen, który przez cały dzień zabijał potwory i Niemców zamiast zaszpachlować i polakierować nasz błotnik sprowadził sobie na wieczór kumpla do wódeczki. Chciał nas spławić i odpocząć po męczącym dniu tłukąc dalej w klawiaturę czy konsolę czy coś tam innego i pijąc gorzałę z tym swoim koleżką.
- T musi być na dziś – powtórzyłem.
- Dobra niech będzie za trzy godziny.
Zgodziłem się. Kiedy przyszliśmy do Arsena o pierwszej w nocy, na podwórku paliły się jarzeniowe lampy. Nasz błotnik był pomalowany i nawet trochę podeschnięty. Arsen siedział obok swojego kolegi na stołku, a pomiędzy nimi – na poogryzanym przez psy taborecie - sterczała wypita w połowie butelka wódki. Była to, jak przypuszczałem już druga półlitrówka, bo Arsen miał wyraźne kłopoty z formułowaniem myśli. Jego kumpel nie odzywał się w ogóle. Zapłaciliśmy i wprost z podwórka tego degenerata wyjechaliśmy w drogę do Warszawy skąd następnego dnia rankiem, po trzech godzinach snu wyruszyć mieliśmy jeszcze raz do Dolistowa na spotkanie ze Stanisławem Feltowiczem, który zamierzał zarobić na nas niezły kawałek grosza.
Inne tematy w dziale Rozmaitości