coryllus coryllus
2607
BLOG

Ateiści są jak głupie kobiety

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 45

Jeśli ktoś jest delikatny i nie znosi w tekście porównań nawiązujących do życia płciowego człowieka, jeśli ktoś nie lubi szczegółowych opisów narządów rozrodczych, niech dalej nie czyta. Uprzejmie proszę.

 

Jak to już kiedyś pisałem i opowiadałem wielokrotnie, a co niewielu już z moich czytelników pamięta, pracowałem kiedyś – całe trzy lata - w pewnej redakcji gdzie moim zadaniem było udzielanie porad seksualnych różnym frustratom i ludziom zwyczajnie zagubionym. Byłem wtedy młody, bardzo silny i uważałem się za człowieka odpornego psychicznie. A jednak po tych trzech latach udzielania porad seksualnych dzień w dzień, nie obyło się bez kozetki u psychologa. Korzyść jednak wyniosłem z tamtego miejsca pracy wielką, nauczyłem się bowiem pisać. Nie ma, trzeba wam wiedzieć, lepszej szkoły pisania niż udzielanie porad seksualnych w kobiecym tygodniku, szczególnie wtedy kiedy człowiek sam ma na temat rozległych obszarów dewiacji, a nawet niewinnych upodobań ludzkich wyobrażenie ma mgliste, jest bowiem z usposobienia romantykiem i wrażliwcem. Po takim doświadczeniu każdy parający się piórem jest już kimś w rodzaju weterana Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, który nie dość, że przeżył to jeszcze nie odniósł żadnej rany. Po czymś takim można już napisać właściwie wszystko, zupełnie na zimno, bez głupich uśmiechów i zawstydzeń. Ot, po prostu dla pieniędzy.

 

Prócz tego, że odpowiadałem na listy tych wszystkich nieszczęśliwców, co porodzili się z deformacjami narządów, to jeszcze raz na tydzień musiałem napisać umoralniającą pogadankę o przewadze i bezwzględnej atrakcyjności życia w stadle małżeńskim nad rozpasaniem i rozpustą, która pleni się zwykle poza domem. Tygodnik był bowiem przeznaczony dla nowoczesnych gospodyń, a nie dla jakichś lafirynd co przesiadują w klubach. Prócz tego prowadziłem jeszcze jedną rubrykę porad w innym tygodniku, gdzie już było bardzo ciężko, bo pisali tam sami dysfunkcyjni, którym wydawało się, że zakochać się w owcy sąsiada, to przecież nic takiego, jeśli oczywiście sąsiad nie ma nic przeciwko swobodnym związkom. Wszystko to robiłem, rzecz jasna, udając zatroskaną o los moich czytelników kobietę, przez co psychologowie, rady których musiałem przecież zasięgać, by nie zgłupieć zupełnie, pytali mnie zawsze z troską czy jeszcze ze mną wszystko w porządku, czy nie trzeba mi przepisać jakichś proszków albo może wysłać na półroczny pobyt w sanatorium. Trzymałem się twardo i mówiłem, że nie jest mi to potrzebne, że jestem zdrowy i czuję się świetnie. Kłamałem oczywiście, bo wypalałem w tamtym czasie trzy paczki papierosów dziennie i schudłem tak strasznie, że w pasku do spodni wybijałem po kilka dodatkowych dziurek, by w ogóle do czegoś się nadawał, a w końcu kupiłem sobie szelki.

 

Moim obowiązkiem było także pojawianie się na różnych konferencjach prasowych. Imprezy te organizowali zwykle ludzie, którzy chcieli wprowadzić na polski rynek nowe produkty i mieli nadzieję, że uda im się to zrobić przy pomocy dziennikarzy z kolorowych tygodników. Naiwności tego rozumowania tłumaczyć nie muszę chyba nikomu. Na konferencjach tych rozdawano różne bezwartościowe gadżety i papiery, a także wystawiano jakiś bufet przy którym dziennikarze, przynajmniej w teorii, mieli dyskutować popijając kawę i jedząc jakieś miniaturowe kanapeczki. W praktyce wyglądało to tak, że tłum rozszalałych kobiet, ja zawsze chodziłem na konferencje gdzie były same kobiety, rzucał się na przekąski tak, jakby panie te nie miały nic w ustach przynajmniej od tygodnia. Po piętnastu minutach wyglądał ten szwedzki stół jak pobojowisko. Walały się tam okruchy i duże kawałki pieczywa, porozlewany był sok i wino, poprzewracane talerzyki i pełno wszędzie małych plastikowych widelczyków. Zanim dopchałem się do tego cateringu było już po wszystkim. Kobiety bywające na konferencjach prasowych potrafią bowiem bardzo konsekwentnie egzekwować swoje przywileje i prawa, które świat współczesny im przyznał zrównując je, w całości, że się tak wyrażę, z mężczyznami.

 

Na jednej z takich konferencji pokazywano nam nowe rodzaje tamponów dopochwowych. Miałem tam nie iść, ale pomyślałem, że może tym razem, ignorując zasady dobrego wychowania i ogólnej kultury odepchnę jakąś równouprawnioną od stołu i uda mi się złapać do ręki kilka małych kanapek z kawiorem. Poszedłem. Posadzili mnie, chyba na urągowisko, w pierwszym rzędzie, tuż przed stołem przykrytym zielonym suknem, za którym zasiadać mieli różni ważni specjaliści od tamponów dopochwowych. Szefem tych specjalistów była pani profesor z Niemiec, która komunikowała się z nami za pomocą jakiejś wczepionej do uszu elektroniki przez co nawet ci, którzy język Goethe’go znali jedynie z filmów o hitlerowcach mogli zrozumieć o co chodzi. Pani ta bardzo przekonująco opowiadała o tym, że tampony są od tysiąc razy lepsze od podpasek, bo tak i już. Nie jestem niestety w stanie przytoczyć żadnego argumentu, bo pamięć już nie ta i może same te argumenty nie były warte przytaczania. Nie mogę także przez to, że wykład ilustrowany był slajdami pokazywanymi na wielkim ekranie i slajdy te odwracały moją uwagę od pogadanki. Pokazywano tam mianowicie narządy płciowe kobiet w różnym wieku w tak zwanej pełnej krasie. Po dwóch pierwszych miałem ochotę opuścić salę, by nie utracić resztek romantyzmu i wrażliwości tlących się w mej duszy, ale krzesła cholery ustawili tak ciasno, że nie było mowy o ucieczce. Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na twarze siedzących za mną pań poczułem się jak John Smith z „Roku 1984” kiedy go pierwszy raz zabrano do kina na ten cały seans nienawiści. A przecież gadali tylko o tamponach, w dodatku po niemiecku.

 

Najgorsze jednak przyszło potem. Po każdej takiej konferencji obecni na sali dziennikarze i dziennikarki mieli zadawać pytania, by pozbyć się ostatnich wątpliwości co do wyższości tamponów nad podpaskami. I wtedy stało się coś, co zapamiętałem na całe życie i co jest po prostu jedną wspaniałą metaforą i prefiguracją i symbolem i w ogóle koronnym argumentem w wielu dyskusjach. Oto podniosła się pewna okularnica w kolorowych skarpetach i różowych spodniach i z całą powagą zadała pytanie: czy wprowadzanie tamponu nie jest czasem niebezpieczne, bo można przecież przy okazji dokonać jakichś uszkodzeń śluzówki.

 

Zapadła cisza i nikt się nie uśmiechnął. Z wyjątkiem mnie oczywiście, który w całej swej idiotycznej prostocie miałem nadzieję, że pani profesor z Getyngi uśmiechnie się ciepło i odpowie tej biednej istocie żartem, na który stać wiele emerytowanych lekarek – ależ moje dziecko, nie takie rzeczy się tam wprowadza i nic się złego nie dzieje. Tak myślałem i tego się spodziewałem. Zawiodłem się jednak srodze. Poważna jak oddział chorób zakaźnych Niemka zaczęła tłumaczyć okularnicy, że skąd, do żadnych uszkodzeń nie dojdzie, bo przecież nowoczesna technologia i super jakość materiałów, z których wykonano tampon jest gwarancją…itp., itd.

 

Po skończonej konferencji zapomniałem zupełnie o cateringu i miast jak wszystkie koleżanki rzucić się z całym impetem do stołu pozostałem na miejscu ocierając z czoła sperlony pot. Trwałem jeszcze w zadziwieniu i sądziłem, że miła dziewczyna, która do mnie podeszła by zamienić parę słów w sam raz nadaje się do tego, by całą tę sytuację przedstawić jej w formie żartu i pogawędzić chwilę w sposób odległych o obowiązującej na konferencjach prasowych konwencji. Myliłem się. Kiedy opowiedziałem tej sympatycznej istocie o tym jak zabawna scenka się przed chwilą wydarzyła ona spojrzała na mnie twardo i zimno, a potem rzekła, że musi gdzieś iść i poszła. Kiedy odwróciłem się w kierunku cateringu zauważyłem tylko kilka emerytowanych dziennikarek pożerających resztki pozostawione przez wyzwoloną z okowów zakłamania i przesądów młódź. Zebrałem papiery i głodny ruszyłem w kierunku przystanku autobusowego.

 

Wydarzenia tamtego dnia głęboko zapadły mi w pamięć, a owa okularnica, która martwiła się czy tampon czegoś jej tam nie uszkodzi (jak się później dowiedziałem, od kolegi, martwiła się całkiem bezpodstawnie) przypomniała mi się wczoraj kiedy czytałem teksty naszych salonowych ateistów. Nie będę tu wymieniał nicków, żeby nie być posądzonym o złośliwość lub jakieś osobiste wycieczki. Nie mogę się jednak opędzić od wrażenia, że ten cały ich ateizm jest tej samej próby co owo pytanie zadane na konferencji prasowej dotyczącej tamponów dopochwowych. Oto arka przymierza ma być według jednego kondensatorem, co ściąga pioruny z chmur. Inny twierdzi, że wszyscy jesteśmy winni zabójstwa w Łodzi, a trzeci uważa, prawica, w tym PiS powinna zrezygnować wreszcie z mowy nienawiści. Te wszystkie deklaracje, przypominają mi właśnie tamtą dziewczynę, która z pełną powagą zadała to pytanie o tampon. Groza jest jednak nie w tym, że ona to pytanie zadała, ale w tej atmosferze skupienia panującej na Sali, w tej powadze, która asystowała przy narodzinach głupstwa i w tej strasznej, wyuczonej przecież i całkowicie nie a propos sytuacji udzielonej odpowiedzi. Stąd uważam, że jedyną mową jaką trzeba porozumiewać się z ateistami jest szyderstwo i to takie, które uniemożliwi ateiście uchwycenie jakiegokolwiek przyczółka  w naszych myślach. Inaczej możemy zapomnieć o cateringu. Zjedzą wszystko, rękami w dodatku i jeszcze będą przy tym wrzeszczeć – kultury chamy, więcej kultury.

 

Na koniec dodam, że sam nie chodzę do kościoła i w życiu żadnej religijnej wspólnoty nie uczestniczę. Trudno jednak byłoby nazwać mnie ateistą. Tych zaś, którzy interesują się moją książką „Pitaval prowincjonalny” zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (45)

Inne tematy w dziale Polityka