Nie wiem czy już wam o tym opowiadałem, ale przez długi czas mieszkałem w internacie. Doświadczenie to odcisnęło piętno na całym moim życiu i do dziś lubię wracać wspomnieniami do tamtych nieodległych jeszcze czasów. Był to internat szkoły dość specyficznej, bo resortowej i mundurowej, a mieszkali w nim sami chłopcy i młodzi mężczyźni.
Fakt ów o czym wiedzą wszyscy ma duże znaczenie. Zanim o tym opowiem wyjaśnić chce najpierw tym, którzy przychodzą tu od niedawna, że nie była to szkoła policyjna, milicyjna ani wojskowa. Było to technikum leśne, położone na południu Polski, w miejscu, które trudno było nazwać przedgórzem, ale trudno także było o nim powiedzieć, że jest niziną. No to kiedy już mamy opisaną topografię, możemy przejść do konkretów.
W każdym skoszarowanym męskim stadzie rodzą się pewne prawa grupowe lub jak kto woli plemienne. Nie są one jakoś szczególnie uciążliwe i okrutne, jak to lubią podkreślać mitomani, są po prostu charakterystyczne dla pewnej grupy osób i już. U nas była fala podobna do wojskowej, ale nie tak idiotyczna przecież. Ja osobiście raz tylko sprzątałem u starszych kolegów, a konkretnie u gościa nazwiskiem Kuryło, co sobie dobrze zapamiętałem i ostrzegam wymienionego, że poznam go zawsze i wszędzie. Jeśli więc i on mnie pamięta, niech starannie unika mojego towarzystwa tym bardziej, że jest ode mnie dużo mniejszy i drobniejszy. Fakt, że minęło już dwadzieścia pięć lat nie ma żadnego znaczenia.
Czas, gdy chodziłem do szkoły to były wczesne i środkowe lata osiemdziesiąte, z jedzeniem były kłopoty i starsi koledzy po prostu nas z tego jedzenia okradali. Nazywam rzeczy po imieniu i niech mi tu nikt nie wyskakuje z opowieściami, że to był taki folklor. Bywały sytuacje dramatyczne, bo człowiek potrafi naprawdę zrobić wiele w obronie swojej, kupionej okazyjnie przez mamę, herbaty. Może się nawet narazić na kopnięcie w szczękę przez kolegę z piątej klasy. Każdy kto wie jaka jest fizyczna różnica pomiędzy piętnastolatkiem, a dwudziestolatkiem dostrzeże w powyższym zdaniu prawdziwą tragedię.
Nie było tych sytuacji znowu aż tak wiele, żeby przysłoniły one radość jaką czerpaliśmy z wtedy z własnego, nieszczególnie przecież wyszukanego, towarzystwa. Żarty i powiedzenia z tamtych czasów żyją do dziś i do dziś nas śmieszą, kiedy czasem uda się kilku z nas spotkać przy ciastkach i herbacie.
Najbardziej skomplikowane w tym całym złożonym układzie były jednak stosunki pomiędzy uczniami a wychowawcami. Nie od dziś wiadomo jak ciężko jest zapanować nad młodzieżą męską w wieku tak zwanego dorastania. Ci, którym to zadanie powierzono powinni niejako z urzędu otrzymywać palmę męczeńską. No, może nie wszyscy, ale wielu z nich. Nasz wychowawca w internacie – byli jeszcze wychowawcy klas w szkole – jąkał się okropnie, jego życie było więc naznaczone pasmem upokorzeń, bo młodzi ludzie budujący swoje własne hierarchie nie tolerują fizycznych dysfunkcji u innych, szczególnie u tych, którym mają – teoretycznie przynajmniej – podlegać. Pan ów mógł nad nami zapanować w jeden tylko sposób – budując jakieś cienkie nici porozumienia z niektórymi uczniami i nakłaniając ich do donoszenia na kolegów. Byli tacy, którzy próbowali imponować młodzieży sprawnością fizyczną lub udziałem we wspólnych zajęciach sportowych. To działało, ale na krótką metę. Człowiek bowiem w przedziale wiekowym od 15 do 20 lat, jak to się mówi – głupieje i żadne podpisywane przezeń pakta nie mają znaczenia dłużej niż dwa tygodnie. Tak to już jest.
Po jakimś czasie każdy orientuje się, że jest tylko jeden sposób by utrzymać względną dyscyplinę w takim stadzie – tyrania. Tyranów młodzież męska kocha i boi się ich jednocześnie. Jest to najbardziej ludzkie z zachowań. Tyrani bowiem są wyjściem wygodnym, tyrani nie mącą młodzieży w głowach, a domagają się jedynie realizacji określonych zadań. Nie usiłują się zaprzyjaźniać, nie rozłamują jedności grupy, bo mają taką siłę, że jest im ten sposób zbędny, a często także wstrętny. Tyrani potrafią zapanować nad grupą samym jedynie podniesionym głosem. Tyranów nie obchodzi co sobie myśli uczeń Kowalski na temat sytuacji polityczne w kraju lub na temat koleżanki, z którą zaczął się spotykać i to jest w porządku. Grupa tego właśnie oczekuję. Wszystko inne jest według młodzieży męskiej w wieku dorastania oszustwem i zamachem na jej niezależność. I tak jest w istocie. Wniosek stąd taki więc płynie, że istnieje jakaś grupowa mądrość. Tyrani posługują się szyderstwem w stosunku do pojedynczych osobników i to tak naprawdę konsoliduje grupę. Tyrani są samotni i to również jest ważne dla procesu wychowawczego, bo każdy pojedynczy młody człowiek także jest samotny i łatwo się z tyranem utożsamia. Niektórzy nawet stawiają go sobie za wzór. Tyranów jest jednak niewielu. W naszej szkole było trzech i każdy miał inny kaliber.
Tyranem największym i najbardziej podziwianym był pan Władysław, który uczył nas hodowli lasu. Do dziś obudzony o 12 w nocy, przy świetle bijącym po oczach jestem w stanie rozpoznać nasiona każdego gatunku drzewa i podać nazwę łacińską tegoż. Był Władek tyranem podziwianym, a jego metoda wychowawcza polegała na dokręceniu śruby dyscypliny na samym początku tak mocno, że tylko nieliczni przetrwali pierwszą klasę. W miarę jak mijały lata Władek łagodniał, proces ten był jednak bardzo powolny i jeszcze w trzeciej klasie można było zimować, każdy bowiem wiedział, że niemożliwością jest nauczenie się na pamięć wszystkich rodzajów gleb występujących w Europie. Ja sam przeszedłem to tylko dlatego, że dostałem do opisania mady rzeczne, które nie mają wyodrębnionych warstw i są łatwe do omówienia.
Tyranem innego rodzaju był pan od matematyki. Tego bałem się okropnie. Był to tyran nieodgadniony i nieobliczalny. Czasem śni mi się w nocy i jestem najszczęśliwszym człowiekiem, kiedy już się wreszcie obudzę.
Trzecim tyranem był pan od historii, jego tyrania mnie akurat nie dotyczyła, bo miałem u niego same dobre oceny. Byli jednak tacy, których bez litości posadził na drugi rok. Wprowadzał on do procesu wychowawczego proste i klarowne zasady, które doprawdy nie były zbyt uciążliwe. Wymagał jedynie, by się do nich stosować. Uważał jednak, że jeśli ktoś się nie stosuje i robi to z premedytacją zasługuje na najgorsze. I on nigdy się nie wahał by owo najgorsze stosować. Był również znany ze swojego dosadnego i szyderczego poczucia humoru, które zjednywało mu sympatię wielu uczniów. Był lubiany i chyba jest nadal, bo żyje, przeszedł jedynie na emeryturę.
Najgorzej w tym wszystkim czuli się wychowawcy, którzy nie dość, że nie byli tyranami, to jeszcze nie mieli dużego doświadczenia w pracy z młodzieżą. Kiedy byłem już w czwartej klasie przyjęto do pracy dwóch takich. Mieli wychowywać młodzież męską w internacie. Byli to ludzie, co tu dużo mówić, całkowicie nie nadający się do roli, jaką przyszło im pełnić. Może nadaliby się na kleryków w jakimś prowincjonalnym seminarium, ale to też nie jest pewne. Niewiele starsi od nas próbowali zaprzyjaźnić się z niektórymi chłopakami, by w ogóle móc funkcjonować w tym – jakże dla nich nieprzychylnym środowisku. Kiedy dziś o nich myślę mam wrażenie, że nie rozumieli wiele z tego co się wokół nich działo, a jeden to nawet próbował opowiadać nieprzyzwoite dowcipy, żeby zyskać sobie przychylność wychowanków. Nie mieli oni oparcia w kadrze. Inni wychowawcy lekceważyli ich i wręcz szydzili z ich zachowań wprost w obecności uczniów. Z czasem zaczęło to być żenujące i nie do wytrzymania. Przynajmniej dla mnie.
Tak się składało, że w naszej szkole, nie mówiliśmy do nauczycieli i wychowawców per „sorze”, „sorko”, jak to bywało w innych szkołach. Wyraz ten – przypomnę – jest skrótem słowa „profesor”, „profesorka”. U nas trzeba było mówić „panie profesorze”, „pani profesor”. Ci nowi jednak rozpoczęli swoje urzędowanie na piętrach od tego, że pozwolili wołać na siebie „sorze”, jak na psa zupełnie. Jeden z tych „sorów” jeździł z chłopakami na rajdy. Ja nie interesowałem się wtedy turystyką więc historię tę znam jedynie z opowieści. Oto kolega Ziutek postanowił sfotografować dwóch innych kolegów, ale pan wychowawca jakoś tak się kręcił w koło, że nie mógł Ziutek ekspozycji ustawić. Po kilku minutach krzyknął wreszcie zdenerwowany – sorze, weź ten łeb, bo nie mogę zdjęcia zrobić. I on posłusznie się odsunął, ten „sor”. Był to chyba jego ostatni miesiąc pracy w naszej szkole.
Po co jak to wszystko piszę? Po to kochani, by powiedzieć wam, że Jarosław Kaczyński, choć zupełnie fizycznie różny od pana Władysława, który uczył mnie hodowli lasu i był mężczyzną bladym i kościstym, właśnie z nim mi się kojarzy. Chcę także powiedzieć, że pan prezydent nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z panem od matematyki. Myślę, że to przez te rumiane policzki człowieka mającego kłopoty z krążeniem.
Wobec powyższego wszyscy już się chyba domyślają z kim kojarzy mi się pan Migalski, pani Kluzik i pani Jakubiak. Wszyscy? Czy nie? Jeśli nie wszyscy to mogę jeszcze w kierunku pana Migalskiego skierować uwagę następującą – pośle, weź ten łeb….
Obiecane, nowe odcinki książek, będą szły od jutra, bo program dnia mam bardzo napięty. Przepraszam.
Inne tematy w dziale Polityka