coryllus coryllus
1180
BLOG

Całkiem nowe media i ci sami ludzie

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 14

Nasz kolega Castillon „zapodał” wczoraj informację, którą wprost wyrwała mnie z butów. Zanim jednak przejdę do sedna cofnąć się muszę te dwadzieścia pięć lat wstecz i opowiedzieć o swoich w tamtym czasie przygodach z prasą kolportowaną przez RSW. Jak już pisałem mieszkałem wtedy w męskim internacie, co miało ten mankament, że człowiekowi na okrągło śniły się sny erotyczne i było to tak idiotycznie powtarzalne, że aby nie zgłupieć zupełnie trzeba było mieć jakieś hobby nie związane z seksem. Dla niektórych była to turystyka, dla innych karate, dla jeszcze innych nauka, ale najwięcej kolegów wybierało po prostu spożywanie alkoholu w ilościach zabójczych dla dorosłego człowieka, a co dopiero dla wygłodzonego szesnastolatka. Było to hobby ryzykowne, ale znieczulało nas naprawdę i można było sobie po takim pijaństwie spokojnie leczyć kaca i nic się człowiekowi wtedy nie śniło. 

Wielu z nas, zwykle byli to tacy, którzy uważali się za bardziej kulturalnych od innych, miast pić alkohol i chodzić na karate do hali sportowej po drugiej stronie miasta, wolało czytać gazety. Było to hobby popierane przez nauczycieli, człowiek bowiem czytający prasę był w ich opinii lepszy od takiego co tylko chla lub takiego, który co wieczór wyrywa się na potańcówki w tym swoim sweterku z anitexu, w nadziei, że coś poderwie. Fakt, że czytaliśmy jedynie trzy tytuły nie dziwił tych naszych wychowawców zupełnie, co oczywiście świadczy o nich jak najgorzej. Tytuły preferowane przez nas wtedy to „Razem”, „Na przełaj” i „ITD.”. Dla tych co wiedzą o co chodzi wszelkie wyjaśnienia są zbędne. Jest tu jednak spora grupa czytelników młodszych i dla nich muszę dokładnie opisać charakter tych tygodników.
 
„Razem” nie było kupowane ze względu na fantastyczne reportaże, które mieściły się tam na rozkładówkach, ale dlatego, że były tam plakaty zespołów muzycznych czyli jakichś półnagich fajansiarzy w dziwacznych pozach z atrapami instrumentów muzycznych w brudnych rękach. Była tam także rubryka zatytułowana „ars amandi”, gdzie publikowano listy od zainteresowanych swoim ciałem kobiet i dziewcząt. Najlepsze zaś było tak końcu. Tam było po prostu zdjęcie gołej baby. Nikt oczywiście, nawet przypalany prądem, nie przyznałby się głośno do tego, że wydaje pieniądze na tygodnik „Razem” ponieważ jest tam goła baba.  Kupowało się ten tygodnik ze względu na wysoki poziom tekstów w nim zawartych oraz na te właśnie wspomniane już znakomite reportaże. Nie pamiętam, bym przeczytał choć jeden reportaż w tym czasopiśmie. Tak właśnie, jestem na sto procent pewien, że nie przebrnąłem przez żaden tekst w tym fantastycznym wydawnictwie dla młodych ludzi ciekawych świata. Jeszcze gorzej było z „IDT”, gdzie przez jakiś czas naczelnym był nie kto inny tylko sam Aleksander Kwaśniewski. Tam się już nic przeczytać nie dało, nie było nawet „ars amandi”, za to goła baba na końcu była wyjątkowo dobrej jakości, wydrukowana na śliskim i połyskliwym papieże, dużo lepszym niż ten w „Razem”.
 
Periodykiem czytanym naprawdę, od deski do deski było w naszym internacie „Na przełaj”. Do kiosku przy szkole przychodziły trzy zaledwie egzemplarze i trzeba było mieć dobry charakter w nogach, żeby zdążyć dobiec do tego kiosku i kupić sobie swoje ulubione pismo. Jeśli człowiek się spóźnił musiał ustawiać się w kolejce do czytania, a ta była zwykle długa. Treści zawarte w tym tygodniku miały na wielu z nas wpływ wprost narkotyczny. Byliśmy jak oczadziali. Wszystko co się w tym „Na przełaj” znalazło przyjmowaliśmy na wiarę jak prawdę objawioną. Gdyby ktoś próbował nas odwieść od czytania tego śmiecia chyba byśmy go pobili. Wśród rozmaitych akcji i rewelacji prezentowanych przez ów tygodnik na pierwszy plan wysuwała się operacja pod kryptonimem „Wolę być”. Chodziło o to, że ludzie, młodzi ludzie gdzieś tam się spotykali i przemawiali do siebie słodkimi słowami przekonując jeden drugiego, że lepiej jest być niż mieć. Cała pogarda dla człowieka zawarta w tej konstrukcji dotarła do mnie jeszcze w szkole, ale trochę później. Przez długi czas ja i jeszcze kilku kolegów wierzyliśmy, że to wszystko jest naprawdę, że oni rzeczywiście się tam gdzieś spotykają i coś tam mówią i lubią się i w ogóle jest fajnie.
 
W czasach kiedy najedzenie się do syta było dla nas nie byle jakim wyczynem projekcje takie miały prawo uwodzić nasze dusze, nie czuję się więc już dziś zażenowany swoją ówczesną postawą, choć przez długi czas tak właśnie było. W „Na przełaj” czytaliśmy jeszcze jakiś inne rzeczy, jakieś ogłoszenia „Wprost”, gdzie dzieciarnia wypisywała różne głupstwa w ramach tak zwanej dobrej zabawy. No i oczywiście poważne teksty o życiu. Być może gdybyśmy mieszkali w normalnych warunkach, z mamą i z tatą w domu, gdyby podawano nam o czasie obiad, którego nie wydala się pięć minut po spożyciu w męczarniach, gdybyśmy nie jeździli do lasu, w kopny śnieg, okrzesywać sosny tępymi jak nieszczęście siekierami, może wtedy bylibyśmy odporni na te plewy. Sprawy jednak ułożone były inaczej i odporni nie byliśmy.
 
Odporności mieliśmy dopiero nabrać. Ja nabrałem jej kiedy pewnego dnia przeczytałem w tym całym „Na przełaj”, że jakiś bałwan ogłosił swoje mieszkanie strefą bezatomową. Były to bowiem jeszcze czasy straszenia amerykańskim imperializmem i nic nie wskazywało na to, że Układ Warszawski się zdemontuje. – Co za dureń – pomyślałem i doznawszy pewnego, nie całkowitego jeszcze otrzeźwienia, zacząłem uważniej czytać moją, do owego dnia, ulubioną gazetę. Z każdym kolejnym przeczytanym akapitem czułem się gorzej. Czegóż tam nie było! Jakaś dziewoja z Szamotuł martwiła się, że Stany Zjednoczone chcą wojny, jakiś facet, pionier ekologii płakał, że w lesie za jego domem odbywają się polowania i strzela się tam do jeleni, bo jest ich za dużo itd., itp. Czytałem i czytałem. Nie mogłem wyjść z podziwu dla samego siebie, że nagle tak po prostu otworzyły mi się oczy. Poczułem się szczęśliwy i wolny. Nie miałem jednak pojęcia, że wydobywszy się z jednej pułapki wpadłem w drugą. Postanowiłem, traktując to całe „Na przełaj” z powagą, napisać do nich list wyjaśniający różne zawarte w ich tekstach przekłamania i wyjaśnić je po prostu. Dojrzałem bowiem do tego, by stwierdzić, że prasa nie powinna podawać do publicznej wiadomości informacji nieprawdziwych, wyssanych z palca oraz infantylnych.
 
Jak pomyślałem tak zrobiłem. List był wprost wspaniały, lekko szyderczy, ale bez przesady, pisałem o tym, że ekologia to nie lament nad jeleniami, do których strzelają myśliwi, ale coś znacznie poważniejszego, pisałem o tym, że w Polsce jeśli na jednym hektarze lasu żyć będzie więcej niż jeden byk jelenia to wliczywszy w to łanie, które pojawiają się przy nim, aktywność tych zwierząt doprowadzi do zniszczeń w młodym drzewostanie, a co za tym idzie poważnych strat przeliczalnych na gotówkę. Nic nie zmyślam. Tak to właśnie opisałem, bo była to prawda i tego uczono nas na lekcjach łowiectwa. List ten przeczytałem kilku kolegom i zauważywszy, że zrobił on na nich odpowiednie wrażenie włożyłem go do koperty, zakleiłem ją i poszedłem na pocztę. Liczyłem, że zostanie opublikowany jeśli nie w najbliższym numerze tygodnika to za dwa tygodnie. Nie mogłem się doczekać kiedy ten czas minie i kiedy w końcu nadszedł ten dzień pognałem do kiosku jak młody źrebak. Rozczarowałem się jednak. W środku nie było mojego listu, były tam takie same idiotyzmy jak wcześniej, o ekologii, o sarenkach, o strefach bezatomowych w prywatnych mieszkaniach i o życiu. Pomyślałem, że może za tydzień go puszczą, ale za tydzień także nie było mojego listu. Nie było go także za miesiąc, nie ukazał się również po upływie pół roku.
 
W końcu zrozumiałem, że nie opublikują go nigdy. Czułem się źle i byłem poważnie rozczarowany. Nie wiedziałem jeszcze, że najciekawsze dopiero przede mną.
 
Wiele lat później, kiedy funkcje i sposoby oddziaływania na dzieci i młodzież stosowane przez tygodnik „Na przełaj” były już dla mnie jasne dowiedziałem się, że w piśmie tym debiutowali między innymi Jacek Żakowski i Mariusz Szczygieł. To właśnie ich teksty paraliżowały nasze mózgi. No, a wczoraj Castillon przyniósł mi informację wręcz powalającą. Napisał, że całą tę rubrykę „Wole być”, dla tych szlachetnych nie skalanych myślą o pieniądzu i zarobku młodych ludzi redagował i przygotowywał do druku nie kto inny tylko sam Eryk Mistewicz. No i sami powiedzcie, czyż wszystko nie jest narracją?

Na stronie www.coryllus.pl znajduje się kolejny odcinek powieści "Tajemnica srebrnego gryfa" oraz oczywiście "Pitaval prowincjonalny".

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Polityka