Charakterystyczną cechą polskich scen politycznych, artystycznych i innych jest zwierzęca wprost niechęć do oryginalności i uporczywe przywiązanie do rzeczy wtórnych i naśladownictwa. Chodzi mi tutaj o takie naśladownictwo, które nie jest wariacją na temat, ale prostym przełożeniem pewnych schematów „po swojemu”. Tylko takie bowiem postępowanie i takie działania budzą żywy oddźwięk wśród odbiorcy i krytyki w Polsce, te zaś dwa byty są u nas tożsame i można by je określić jednym słowem – środowisko. Dla ludzi zajmujących się produkowaniem partii politycznych, pisaniem scenariuszy i reżyserowaniem filmów jasne jest, że tylko stworzenie dzieła maksymalnie nijakiego, płaskiego, trywialnego i odstręczającego od myślenia, albo wręcz napawającego odbiorcę głębokim wstrętem gwarantuje sukces. Tylko takie dzieło bowiem uspokoi nerwy i frustracje rozdawców łask i pieniędzy, a także kolegów po fachu, którzy gotowi są zadziobać każdego, mającego do powiedzenia coś więcej niż oni.
Wobec całkowitego podporządkowania się tak zwanych mas przekazowi medialnemu sytuacja ta wydaje się być trwałą i nie reformowalną. Każdy bowiem kto zacznie mówić inaczej niż to słychać w serialu „M jak miłość” narazi się na jakieś zarzuty, a nawet jeśli się nie narazi to nie spotka się z żadnym zainteresowaniem, bo „lubimy tylko te piosenki, które już znamy”. I koniec. Doskonale wiedzą o tym wszyscy manipulatorzy i odcinają od tego kupony już od czasów niesławnego filmu „Rejs”.
Z tego też właśnie powodu w Polsce za wybitnego reżysera uchodzi Krzysztof Zanussi, o którym złośliwi mawiają Krzysztof Zanudzi. Pan ów ma poważny kłopot z ustawieniem kamery tak, żeby się nie chwiała i żeby widać w niej było to co on nam akurat chce pokazać. Nie mają owe niedociągnięcia jednak znaczenia wobec jego bezapelacyjnej wielkości. Zostawmy jednak Zanussiego, popatrzmy ma gazety.
Kilka lat temu wszedł na rynek z wielkim hukiem tygodnik „Ozon”. Było to pismo wydawane za pieniądze Palikota, tak mówiono na mieście. W środku można było znaleźć różne propagandowe bzdury o rozwoju, dynamice, gospodarce, braniu sprawy we własne ręce i temu podobne kłamstwa. Wszystko podlane jakimś pseudochrześcijańskim sosem mającym przekonać ludzi, że „Ozon” to tygodnik konserwatywnej prawicy. Śmieć ten rozbawiał mnie przez moment, bo kupiłem sobie kilka numerów, od pierwszego wieszcząc mu klęskę i upadek. Pomyślałem bowiem, że nie może ostać się coś, co jest tak uporczywie wtórne i robione pod tezę. Najżywsze moje reakcje wzbudzał tam pozornie nic nie znaczący felieton zatytułowany „Kwestionariusz Maruszeczko”. Chodziło o to, że na wzór kwestionariusza Prousta, którym „Wysokie Obcasy” od wielu już lat badały poglądy i prawomyślność różnych mistrzów pióra, pędzla i kamery powstał ten właśnie kwestionariusz Maruszeczko. A dlaczego właśnie taki? Ano dlatego, że wymyśliła go i prowadziła pani Maruszeczko z TVN, która dawno temu miała tam program pod tytułem podajże „Wybacz mi”. Był to program szalenie zabawny z wielką ilością koszarowych witzów, prawie tak samo dobry jak wspominana tu przeze mnie niedawno „Telewizja nocą” i „Rozmowy o cierpieniu”. Pani Maruszczeko godziła tam ze sobą zwaśnione rodziny, które przez lata całe nie odzywały się do siebie, a jeśli nie rodziny to młodych kochanków. Potem w wyniku jakiejś aferki czy spadku oglądalności program został z anteny zdjęty. I już. Tak skończyłaby się kariera tej pani, gdyby nie „Ozon”. Uwierzyła bowiem dziennikarka TVN w to, że jest postacią na tyle znaną i rozpoznawalną, że porównanie z Proustem nic nie może już w tym wizerunku zmienić. Moim zdaniem rzeczywiście nie mogło, a to z tego względu, że mało kto z czytelników „Ozonu” kojarzył kto to był ten cały Proust. Był więc sobie ten „Kwestionariusz Maruszeczko” na ostatniej stronie i byli ci przepytywani ludzie, którzy – daję słowo – nie mieli zielonego pojęcia po co to wszystko się aranżuje, te pytania, ten kwestionariusz i w ogóle dlaczego ta gazeta ukazuje się na rynku. I to wszystko szło tam całkiem na poważnie, albowiem czasy były takie, że nie wiadomo jeszcze było dokładnie kto będzie gwiazdą telewizji na stałe, a kto tylko na kilka miesięcy.
Nie inaczej jest dzisiaj z tym całym rozłamem w PiS. To taki „Kwestionariusz Maruszeczko” tyle, że w innej troszkę skali i robiony przez wiele osób, które mają dużo nadziei i jeszcze więcej pogody ducha. Świadczy o tym choćby nazwa stowarzyszenia przez nie powołanego, która powinna napawać nas wszystkich wielkim optymizmem. Polska jest przecież rzeczywiście najważniejsza. Tyle, że pomiędzy Polską a hasłami na jej temat zachodzi relacja taka sama jak pomiędzy nazwą kwestionariusza a jego ważnością. Im większa gwiazda go podpisuje swoim nazwiskiem tym mniej jest on ważny. Im więcej więc plecie się o tym jaka ta Polska jest ważna tym niej ona waży w rzeczywistości.
Powołanie tego nieszczęsnego stowarzyszenia odebrało naszemu krajowi kilka kolejnych pudów. Obawiam się, że bliski jest czas, gdy staniemy się lżejsi od powietrza i pofruniemy niczym balon ku stratosferze. Oby nie, bo ja cholernie nie lubię latać.
Ponoć nowe stowarzyszenie ma odbierać głosy PO a nie PiS i stać się winno trzecią siłą. Nie wiem w jaki sposób do tego ma dojść, bo przewiduję, że za miesiąc mało kto będzie kojarzył kim była pani Jakubiak, a Joannę Kluzik-Rostkowską rozpoznawać ludzie będą tylko dlatego, że ma podwójne nazwisko. Kiedy skończy się bowiem medialny festiwal wokół tych państwa, a skończy się niebawem, bo przysłonią go inne ważkie wydarzenia – nie łudźcie się, że świat będzie spokojnie patrzył na to co się tam w Polsce kotłuje i nie zafunduje nam jakichś ciekawszych atrakcji – wtedy całe to stowarzyszenie zawiną w dywan, spakują w kartony i wyniosą w sobie tylko znanym kierunku. Przypuszczam nawet, że część z tych osób po prostu wróci do „Prawa i Sprawiedliwości”. Po cichu, żeby śmiechu wielkiego nie było.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka