coryllus coryllus
1165
BLOG

O zawodach fikcyjnych

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 27

Dokładnie pamiętam czasy kiedy lekturą uzupełniającą w liceum była książka zatytułowana „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłaski. Pamiętam to dobrze, bo moja żona, która uczyła wtedy polskiego w liceum była jedną z nielicznych polonistek omawiających z uczniami tę lekturę. Do książki tej wracam regularnie, ponieważ uważam ją za najważniejszą pozycję w polskiej prozie powojennej, uważam ją także za dzieło nie wyzyskane medialnie, za książkę niezrozumianą i źle odczutą przez ludzi jej współczesnych i nawet przez te kilka pokoleń, które przyszły potem i jeszcze rozumiały o co w tej książce chodzi. „Piękni dwudziestoletni” są skazani na zapomnienie tak samo jak ich autor, którego wpuszczono w kanał lub jak kto woli odstawiono na boczny tor. Dzieje się tak dlatego, że – i to jest najważniejsza rzecz jaka została napisana w Polsce po wojnie – wiedza o nieszczęściu jest wiedzą jałową. A dodałbym od siebie, że nie dość tego, jest jeszcze wiedzą, którą łatwo wykorzystać mogą oszuści po to, by udrapować się cudzą krzywdę i pobierać z tego tytułu tantiemy i honoraria. Nie wiem ile lat miał Marek Hłasko pisząc „Pięknych dwudziestoletnich”, wiem tylko, że zmarł w wieku 35 lat, w okolicznościach na tyle zagadkowych, że od razu rozpoczęto wokół nich medialno propagandową czarną mszę robiąc z Hłaski degenerata co zjada proszki i popija je wódką, a potem przez to umiera.

 
Zastanówmy się chwilę, ale tak przytomnie, ile aspiryn czy innych bromów musi wpuścić w siebie ważący 80 kilo i regularnie nadużywający alkoholu 35 latek i czym je popić, żeby zejść we śnie, a kiedy już się nad tym zastanowimy sięgnijmy po tę niezwykłą książkę. Nawet jeśli będzie nas raziła zbytnia emocjonalność pewnych fragmentów złóżmy to na karb młodego wieku pisarza. Dziś nikt już nie potrafi pisać nawet w połowie tak dobrze, jak to się przydarzyło panu Markowi. 
 
Wśród całego mnóstwa kwestii wartych omówienia, która znajdują się w tej książce postanowiłem wybrać fragment dotyczący zawodów fikcyjnych. Marek Hłasko opisuję sprawę dwóch uczniów z Lublina, którzy zamordowali swojego nauczyciela w jego własnym mieszkaniu, celem zdobycia 300 złotych. Dodaję od razu, że 300 złotych w latach 50-tych to nie 300 złotych dziś, ówczesne starczało jedynie na dwa wina i słoik śledzi. Hłasko został wysłany do Lublina przez redakcję „Po prostu”, by napisać o tym dramacie reportaż. Kiedy porozmawiał z prawnikiem broniącym obydwu chłopców ten wyjaśnił mu, że w czasach obecnych adwokat broniący w sprawach o morderstwo to zawód fikcyjny. Dla Hłaski było to pewnym zaskoczeniem, ale on żył w początkach komunizmu, a my żyjemy w post-komunizmie i nas nie powinno to w ogóle dziwić.
 
Obrońca sądowy dziś jak i wtedy jest zawodem fikcyjnym, wyjąwszy oczywiście obrońców w sprawach rozwodowych, tyle że są to fikcje od siebie odległe i nie przenikające się. Dziś obrońca nie będzie bronił nieszczęśnika, który przypadkiem postrzelił teściową z dubeltówki kiedy czyścił broń. A jeśli będzie to robił to z odpowiednią dozą nonszalancji tak, by wsadzili tego biedaka jak najszybciej za kratki. Będzie zaś bronił różnych grubych bandziorów, a to ze względu na wypłacane przez nich honorarium. I nie będzie w tym postępowaniu żadnego ryzyka czy obawy przed kompromitacją, bo doszliśmy do takiego punktu, w którym oczywiste jest, że człowiek wpływowy pozostaje bezkarny, no chyba że nazywa się Kluska.
 
W czasach Hłaski zawód obrońcy był fikcyjny ze względu na wszechobecność zła w życiu każdego człowieka, która materializowała się w postaci funkcjonariuszy policji politycznej odwiedzających obywateli po nocach i przerywających im sen. Zostawmy jednak obrońców, nie o nich chciałem pisać. Doczekaliśmy się tego, że fikcyjny stał się zawód dziennikarza. W czasach Hłaski reporter szedł do naczelnego i mówił; Stefan, jadę na reportaż, daj mi zaliczkę. Naczelny wypełniał odpowiedni kwit, reporter szedł do kasy, pobierał pieniądze i ruszał w Polskę. Gdyby dziś jakiś człowiek nie mający powiązań z policją, Tomaszem Lisem, taki co nie skończył Collegium Civitas lub taki co nie jest osobistym przyjacielem tegoż naczelnego pojawił się z taką propozycją następnego dnia byłaby ta historia opowiadana całemu miastu jako najlepszy kawał od czasu kiedy towarzysza Bieruta w trumnie z Moskwy przywieźli.
 
Takie rzeczy dziś po prostu nie uchodzą. Jeśli jakiś dureń chce jechać gdzieś i robić reportaż, miast wymyślić go po prostu, musi to przedsięwzięcie zrealizować za własne pieniądze, których nikt mu nigdy nie zwróci. Po co zresztą komukolwiek potrzebne są reportaże skoro mamy takich wspaniałych komentatorów i publicystów politycznych, którzy nie ruszając się z miejsca przenikną swymi umysłami najczarniejsze zakątki rzeczywistości i prześwietlą znajdujące się tam brudy i złogi. Po co marnować pieniądze na te wycieczki? Zresztą reportaże robi dziś telewizja i służą one innym zgoła celom niż te pisanie niegdyś przez dziennikarzy.
 
Zawód dziennikarze nie stał się jednak fikcyjny z tego powodu, że ludzie nie potrzebują reportaży. On stał się fikcyjny dlatego, że władza nie potrzebuje ludzi, albo inaczej mówiąc dlatego, że zdeklasowano opinię publiczną. Stało się to w ciągu ostatnich 20 lat i dokonało się przy udziale tychże właśnie, omawianych tutaj dziennikarzy. Ich praca jest dziś całkowitą nieprawdą i nie ma żadnego znaczenia, choć honoraria pozostają takie same, jak w czasach gdy dziennikarz kojarzył się ludziom z przygodą, niebezpieczeństwami i romantyzmem. Dziś nie ma w tym zawodzie żadnego romantyzmu ani powiewu przygody chodzi jedynie o to by powpisywać pomiędzy reklamami jakieś „michałki” lub przedstawić tego czy owego polityka w odpowiednio stonowanym świetle. Afery ujawniane przez dziennikarzy są jedynie odpryskiem realnych stosuneczków w świecie polityki i mediów, a ujawnia się je tylko wtedy gdy nie ma już innego sposobu na pognębienie przeciwnika lub przemówienie mu do rozumu lub tego co on sam za rozum uważa.
 
Przy tym wszystkim mamy zatrzęsienie wprost szkół dziennikarskich, które uczą, moderują, pomagają, wpajają nawyki i przygotowują do odpowiedzialnego zawodu całe rzesze nieszczęśliwych i oszukiwanych od samego początku młodzieńców i dziewczyn. Studenci – nie tylko studenci dziennikarstwa, ale wszyscy inni także, nie są bowiem w Polsce traktowani jako przyszłe kadry zarządzające państwem tylko jako gromada kretynów, których należy obrać z pieniędzy opowiadając im jakieś dyrdymały. Tym cwańszym zaś, co to wiedzą o co idzie gra, mówi się, że na studiach niektórzy dostają szanse. Mówi im się też, że szansę tę dostają ci najbardziej inteligentni i bystrzy. I to jest kłamstwo największe. Szanse bowiem, o której piszę dostają jedynie ci, którzy najbardziej lubią pieniądze. A stąd do inteligencji jest jeszcze cholernie daleko. Co dla „wybranego inteligenta” jest zawsze zaskoczeniem i ujawnia się dużo później w postaci alkoholizmu, frustracji i agresji przeciwko Bogu ducha winnym domownikom i współpracownikom.
 
Żeby zrozumieć mechanikę rządzącą naszym życiem i życiem naszych przodków trzeba mieć świadomość następstwa pokoleń. Już tłumaczę o co mi chodzi. W roku 1830 dwa pokolenia Polaków przeszły przez maszynkę zwaną armią Królestwa Kongresowego. Ludzie ci stanowili w tamtym czasie najgroźniejszą grupę uzbrojonych mężczyzn na obszarze od Pirenejów po Ussuri. Pech chciał, że ich dowódcy przeszli również przez maszynkę, ale innego rodzaju. Kilka pokoleń wychowanych w komunizmie i tuż po nim nie jest w stanie zmienić w swoim życiu i w życiu kraju niczego. Jedyne co mogą zrobić ci ludzie to wyjechać. I to wszystko. Tamci z 1830 roku też wyjechali, ale zanim do tego doszło, był rok 1831. Musimy po prostu zrozumieć, że są pokolenia zdrowe i zatrute. W dodatku te zdrowe nie zawsze osiągają sukces. Lata 90-te to był czas wielkiego trucia. Tak wielkiego, że nie wiem ile wysiłku trzeba włożyć dziś w to, by działanie tych trucizn zneutralizować. Cel jest jednak dość widoczny i jest nim przywrócenie wagi opinii publicznej. Ja nie wiem czy to jest proste czy trudne i jak się do tego zabrać. Na pierwszy rzut oka szansa na to jest nikła. Wielka ilość fikcyjnych dziennikarzy i łatwość kontrolowania wszelkich oddolnych ruchów uniemożliwia to skutecznie. Może jednak sytuacja wkrótce się zmieni. Poczekajmy. Na razie chciałbym zobaczyć co wyjdzie z tej akcji zaproponowanej przez Intuicję – chóralnego śpiewania piosenek w Złotych Tarasach 8 stycznia. Osobiście wolałbym , żeby to śpiewanie odbywało się przed świętami i żeby śpiewać kolędy. Oczyma wyobraźni widzę gliniarzy z dworca jak latają po piętrach i wołają; prowokacja, prowokacja, prowokacja. A to przecież tylko święta. Zbawiciel się nam narodził.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (27)

Inne tematy w dziale Polityka