coryllus coryllus
1534
BLOG

Krzyż i krzyże. Rusofilom

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 45

Co jakiś czas pojawiają się na tym i na innych blogach głosy broniące tych wszystkich wspaniałości, których doświadczali na co dzień mieszkańcy imperium rosyjskiego przed I wojną światową. Pogodne te opowieści znane są mi także z domu rodzinnego, dziadek mój bowiem, dziecięciem będąc, dziecięciem biednym, niepiśmiennym i bez szans na edukację, dokarmiany był regularnie w roku 1914 przez żołnierzy rosyjskich stacjonujących w jego wsi. Do końca życia wspominał ów rok z rozrzewnieniem. Nie o jedzeniu chciałem jednak dziś opowiedzieć, nie o złotych imperiałach i półimperiałach i nie o miliarderach inwestujących w kopalnie na Uralu i nie o granitowych nabrzeżach Petersburga. Chciałem opowiedzieć o krzyżach. O naszych, katolickich krzyżach i o ich krzyżach z poprzeczną belką. 

Zajrzałem sobie oto na portal WP, gdzie mam skrzynkę pocztową, a tam kolejny tekst, w tym roku było ich już kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, opowiadający historię krzyża sprzed pałacu prezydenckiego. Oczywiście jest to historia grupki fanatyków, którzy nie rozumieją prostej sprawy – była Katastrofa, ale to było dawno, krzyż zaś winien sprzed pałacu zniknąć jeszcze latem. W porządku. Przyzwyczailiśmy się do tego i wiemy, że w Polsce fanatyków zwalcza się zorganizowaną kampanią medialną prowadzoną over time właściwie z przerwą na pokazywanie uśmiechniętego prezydenta jak nosi paczki świąteczne do domu na początku grudnia. Fanatycy jak wiemy są niebezpieczni, nawet jeśli jest ich mało niczego to nie zmienia, bo wtedy nadrabiają nasileniem fanatyzmu i na jedno wychodzi. Porządnie sfanatyzowany fanatyk jest wart – w swoich oczach rzecz jasna - więcej niż dziesięciu słabo sfanatyzowanych fanatyków, tak po łebkach sfanatyzowanych tylko, jak nie przymierzając ja, który pod pałac prezydencki nie jeżdżę, bo mam inne obowiązki.
 
Fanatycy są także w episkopacie, o czym wczoraj powiedział nam jakiś zaprzyjaźniony z Gazetą Wyborczą ksiądz. Przestrzegał ów pasterz przed fanatykami właśnie, którzy dążą do podziału kościoła w Polsce, a dążą oni do tego również przez popieranie fanatyków spod krzyża, choć mają także inne chytrzejsze sposoby. Nie jest więc wesoło.
 
Poczytałem o tym wszystkim i zastanowiłem się, jak to też drzewiej na wschodzie bywało. Był tam ten fanatyzm czy nie? Czepiał się ten katolik krzyża obiema rękami, a prystaw odrywał go od tego drzewa, bijąc nahajką po plecach czy nie? A może prawosławni byli sfanatyzowani i swoich krzyży bronili? Może byli też nacjonalistami? Nie, to chyba niemożliwe…Rosjanie?
 
Posłuchajcie takiej oto historii. Tuż przed I wojną światową, w ukazującej się w Mińsku Litewskim gazecie pod tytułem „Minskoje Słowo”, której szefował Gustaw Karłowicz-Szmidt ukazał się artykuł zatytułowany – „Polowanie na lisy w prawosławnej cerkwi”. Gazeta ta, dodam tylko, podnosiła właściwie tylko jedną kwestię, w czym była bardzo podobna do niektórych ukazujących się dziś w Polsce wysokonakładowych periodyków. Chodziło jej redaktorom o to, żeby władze zrobiły wreszcie porządek z tymi cholernymi Polakami.
 
Z tym polowaniem na lisy zaś, to było tak; gdzieś w guberni kowieńskiej, gdzie prawosławnych było tyle w tamtych czasach, co kot napłakał, a wszędzie jak okiem sięgnąć siedzieli katolicy mruczący coś w niezrozumiałym dla nikogo języku litewskim lub gorsi od nich stokroć polscy panowie, stała sobie w lesie zapomniana i rozsypująca się kapliczka unicka. Kłopot był z tą kapliczką tylko, bo po kasacji Unii władze przerzuciły obowiązek opieki nad przejętymi po unitach obiektami na parafie prawosławne. Biedny, otoczony garstką wiernych pop tamtejszy nie miał ani środków, ani chęci, by zajmować się niszczejącym w lesie obiektem. Kapliczka stała więc sobie i próchniała, a w środku mieszkały lisy, zrobiły sobie norę pod podłogą. Nie zaglądał tam nikt, bo też nikt nie miał tam żadnych pilnych spraw do załatwienia. Tak się złożyło, że stał ów obiekt sakralny tuż przy granicy lasów dziedzica Polaka nazwiskiem Knoblesdorff. Ów Knobelsdorff był katolikiem mimo niemieckiego nazwiska i architektura sakralna oddana w opiekę cerkwi nie interesowała go wcale. Bardzo go za to interesowały polowania, mimo siedemdziesiątki na karku, zdarzało mu się ruszać świtem w knieje z gończymi, które tropiły lisa.
 
Tak również było – ja mówi poeta – feralnego dnia. Psy złapały trop i zaprowadziły dziarskiego staruszka wprost do zrujnowanej kapliczki. Dziedzic kazał towarzyszącym mu łowczym rozkopać norę, co wiązało się z usunięciem kilku desek z podłogi obiektu sakralnego. Uczyniono to natychmiast, bez należnego szacunku dla sfery sacrum, rzecz jasna. Lis wyskoczył z nory i ten potwór Knobelsdorff go zastrzelił. Sprawa nie nabrałaby rozgłosu, gdyby „opiekujący” się kapliczką pop nie dowiedział się o tym przypadkiem. Uznał, że oto przyszła jego pora i może się wreszcie czymś odznaczyć. Opisał w dramatycznych słowach potworności jakich dopuścił się dziedzic Konobelsdorff w byłej już unickiej kapliczce i wysłał ów opis pocztą do Mińska, do popa nazwiskiem Wiaczesław Jakubowicz, który był posłem do Dumy z ramienia partii o wiele mówiącej nazwie Sojuz Russkowo Naroda. Pan ów pisywał także artykuły w gazecie „Minskoje słowo”. No i zaczęło się.
 
Było znacznie weselej niż u nas pod krzyżem, bo u nas na razie ostrzegają. Konobelsdorff zaś został aresztowany i postawiony przed sądem stanowym w Kownie. Są stanowy to taki sąd, który rozpatruje sprawy o zdradę, profanację uczuć religijnych, czynny opór władzy. My jeszcze takiego sądu nie mamy, ale czas kiedy zostanie on powołany zbliża się nieuchronnie. Kobelsdorffa skazano na osiem lat katorgi, nie bacząc na to że przekroczył siedemdziesiątkę. Miał jechać za Ural i tam pracować w kopalni. Znany ówczesny publicysta i pisarz Leo Belmont napisał w sprawie Knobelsdorffa list otwarty do samego Stołypina, który był na Kowieńszczyźnie wyznaczonym przez cara przodownikiem miejscowej szlachty. List ten został skonfiskowany, a sam Belmont musiał poddać się karze administracyjnej.
 
W różnorodnej, ale zawsze popierającej się grupie jaką byli Polacy w tamtych czasach (hej, gdzie to, gdzie!) znajdowała się poważna ilość tak zwanych ugodowców, czyli ludzi dostrzegających konieczność współpracy z rządem. Panowie ci, wielce ustosunkowani u dworu, załatwili sprawę Konobelsdorffa po cichu. Podsunięto carowi akt ułaskawienia ze względu na podeszły wiek skazanego i staruszek mógł dalej polować na lisy w swoich dobrach.
 
Nie koniec na tym. Ów pop z Mińska – Wiaczesław Jakubowicz, który tak gorliwie zajął się sprawą polowania na lisy w cerkwi nie-prawosławnej wcale, był po odzyskaniu niepodległości proboszczem parafii prawosławnej w powiecie wilejskim. Tuż przed wybuchem II wojny światowej Stanisław Mackiewicz przypomniał na łamach „Słowa” wileńskiego tę haniebną i wstydliwą dla pana Jakubowicza historię. Ten zaś miast siedzieć cicho i cieszyć się, że przez całe 20- lecie udało mu się pobierać dotację od państwa polskiego dla swojej parafii, zagroził Mackiewiczowi sądem. Do rozprawy nie doszło bo była wyznaczona na wrzesień 1939.
 
Podobna historia zdarzyła się także pod samym Mińskiem Litewskim, w dobrach pana Michała Łęskiego, który postanowił dnia pewnego usunąć stojący przy drodze całkowicie przepróchniały krzyż i na jego miejsce ustawić nowy. „Minskoje słowo” i tym razem nie zawiodło, nie zawiódł również miejscowy pop. Tylko prokurator pokpił sprawę, bo stwierdził że nie będzie oskarżał Łęskiego o świętokradztwo, ani w ogóle o nic. Przekazał rzecz całą gubernatorowi. Ten na szczęście był elementem zdrowym, państwowotwórczym i przyłożył panu dziedzicowi grzywną, a także skazał go na kilka tygodni aresztu, które Łęski odsiedział.
 
Gdzie tu podobieństwo? – spytacie. Wszak teraz to fanatycy bronią krzyża, a oświecona władza próbuje im wyjaśnić, że tak czynić nie wolno, bo to niepotrzebna egzaltacja i w ogóle takie tam dyrdymały. Wtedy zaś władza była sfanatyzowana, a sprawy toczyły się przeciwko jaśnie oświeconym dziedzicom. Po pierwsze to władza ówczesna wcale nie była sfanatyzowana, po drugie chodziło o to, by powstrzymać ekspansję tego okropnego katolicyzmu i dać szansę prawosławiu, które musiało się bronić przed tymi fanatykami. Po trzecie wreszcie, tak wtedy jak i dziś nie chodziło wcale o te krzyże. Chodziło o coś znacznie poważniejszego. O nas mianowicie. O Polaków.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (45)

Inne tematy w dziale Polityka