Zacznijmy od tego, że ten pierwszy należy do najbardziej chyba zakłamanych kategorii pojęciowych w skali globu i nie manifestuje się inaczej, niż przez formy szydercze i karykaturalne, ten drugi zaś jest opromieniony blaskiem, polerowanym od trzech stuleci i nawet jeśli polerującym go ludziom zdarzy się czasem splunąć na jego lśniącą powierzchnię, to tylko po to, by potem miejsce to przetrzeć i patrzeć, jak błyszczy.
Zacznijmy od początku. Obydwa kraje związane są tajemniczym i nieopisanym nigdzie dokładnie węzłem. W czasie kiedy tworzyły się i krzepły Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Rzeczpospolita Obojga Narodów zapadała się w niebyt. W czasach, kiedy obywatele nowego państwa za oceanem mozolili się z budową swojego, póki co najwydajniejszego systemu rządów, obywatele byłej Rzeczpospolitej, a teraz już poddani cesarzy i królów, szkolili się w trudnej sztuce przetrwania w skrajnie niesprzyjających warunkach.
Później drogi ludzi zamieszkujących te dwa kraje biegły również w całkiem przeciwnych kierunkach - Polacy musieli wykazywać coraz więcej zdolności przystosowawczych, Amerykanie zaś coraz więcej energii w samodzielnym rozwiązywaniu coraz poważniejszych problemów globalnych. Doszło w końcu do tego, że emigranci z Polski stali się w USA jednymi z ostatnich pariasów, choć w latach 70-tych osiemnastego stulecia, kiedy przybył tam Kazimierz Pułaski, nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że obywatele Rzeczpospolitej będą w społeczeństwie USA zajmować miejsca znaczące i ważne. Może nie tak ważne jak Francuzi, ale jednak ważniejsze, niż niewolnicy przywożeni z Afryki do pracy na plantacjach.
W miarę jak upływał czas i coraz mniej w Polakach było wolności znanej ze złotych, szlacheckich czasów, coraz zaś więcej urzędnika, stójkowego i gryzipiórka, mieli oni coraz mniejsze szanse na to, by być w Ameryce kimś. Działo się tak dlatego, że przez swoje wychowanie, przez szkołę, którą odbierali na ziemiach im zabranych, pozbywali się całkowicie właściwego i istotnego rozumienia Ameryki i spraw amerykańskich. W tych zaś najważniejszą rzeczą jest założenie, że człowiek jest nieprzewidywalny.
Biali Amerykanie zbudowali swój kraj i swoje prawo na własnej nieprzewidywalności. W czasach, kiedy byli jeszcze poddanymi króla Jerzego, kiedy musieli słuchać czerwonych kurtek lub sami je nosić, nieprzewidywalność była ich największą zaletą i najważniejszą bronią. Niektórzy wolą nazywać to odwagą, ale to nie jest odwaga, a właśnie nieprzewidywalność. Amerykanie wczesnych lat niepodległości, lat wojny z Anglikami, a wcześniej wojny z Francuzami i Indianami, w której brali udział jako brytyjscy poddani, byli po prostu straszni. Byli gorsi niż Indianie, bardziej zawzięci, bardziej nieustępliwi, bardziej pomysłowi i bardziej zdecydowani. Cechy te przysługiwały im niejako z urzędu jako mieszkańcom terenów dzikich, którzy musieli od długiego czasu mozolić się z uprawianiem najprostszych form życia, z kultywowaniem najbardziej prymitywnej cywilizacji. Nie lubiano ich za to, ale oni mieli to w nosie.
Byli to w dodatku ludzie, którzy nie mieli zaufania do nikogo, najmniej zaś do swoich ziomków i pobratymców. Ich wiara była podejrzana, ich interesy także; jedyną cechą, która nie rzucała cienia, była ich odwaga osobista i siła.
Budowa amerykańskiego etosu nie rozpoczęła się wraz z wojną Jerzego Waszyngtona czy wraz z ogłoszeniem konstytucji. Rozpoczęła się ona dużo wcześniej, wraz z wyprawą Roberta Rogersa do Kanady. Kończyła się właśnie wojna z Francją o tę prowincję, wojna, która miała uczynić kontynent amerykański kontynentem anglosaskim, kiedy Rogers wyruszył na północ wraz z oddziałem Rangersów, by pozbawić francuskich Kanadyjczyków pomocy ze strony Indian. Sposób na to wynalazł prosty i nader skuteczny. W dolinie rzeki Richelieu wszyscy zbiegli z wybrzeża i terenów angielskich kolonii Indianie zbudowali sobie wielką wioskę. Nosiła ona nazwę wioski Abenaki, bo Indian ze szczepu Abenaki mieszkało tam najwięcej. Mieszkali tam jednak także inni Indianie, którzy nie podzielali sympatii, jaką ich pobratymcy Mohikanie pałali do Anglików i amerykańskich osadników. Wszyscy oni byli gotowi wspomóc króla Francji w walce z Brytyjczykami i kolonistami. Rogers to udaremnił, niszcząc wioskę doszczętnie i zabijając jej mieszkańców. Wydarzenie obrosło mitem i pieśniami. Nakręcono o nim film, w którym w rolę majora Rogersa wcielił się Spencer Tracy. Dziś, w czasach przyznawania praw szympansom, można oceniać tę wyprawę różnie, ale ludzie jej współcześni nie mieli wątpliwości co do tego, że był to wyczyn chwalebny i godny naśladowania. Podobnych zresztą przedsięwzięć dopuszczali się w owym czasie rdzenni mieszkańcy kontynentu, dość wspomnieć opisany, fałszywie oczywiście, przez Jamesa Coopera w książce „Ostatni Mohikanin”, bój o fort Wiliam Henry.
Polakiem, który najpełniej odpowiadał swoją duchową konsystencją na warunki i klimat amerykański okresu wojny o niepodległość był Kazimierz Pułaski. Potwierdzić to można osobiście, zaglądając do książek historycznych i podręczników szkolnych, gdzie postać Pułaskiego jest zwykle traktowana źle, a na pewno gorzej niż postać Kościuszki. Czyni się zeń archaicznego „ostatniego rycerza Europy”, co jest intencją krzywą i celową. Był to bowiem człowiek nowoczesny, zdecydowany i pewny siebie, który po krótkim pobycie w koloniach doskonale zorientował się, czego potrzeba kolonistom do zwycięstwa. Zanim im to dał, musiał przejść całą gehennę użerania się z amerykańskimi potentatami finansującymi rewolucję, którzy w tym kraju bystrych i spławnych rzek, gęstych lasów przemierzanych przez oddziały ochotników i indiańskich zwiadowców, nie widzieli potrzeby utrzymywania zwartych i szkolonych oddziałów kawalerii.
Pułaski ich do tego przekonał, wyszkolił pierwsze amerykańskie oddziały konne i dał się na nieszczęście zabić. To był fatalny wręcz zbieg okoliczności. Pozbawił nas bowiem najważniejszego i najgłębiej rozumiejącego amerykańską duszę człowieka. Na jego miejsce wstawiono Kościuszkę. Człowieka, który nigdy nie dowodził samodzielnie żadnym oddziałem wojska na kontynencie amerykańskim. Człowieka, który wisiał całe życie na magnackiej klamce i klamka ta kształtowała jego horyzonty oraz wyobraźnię. Pułaski zdecydował się bez wahania na porwanie króla i choć mu się nie udało, czyn ten był na tyle groźny, że nie pozwolono mu pozostać w legitymistycznej Europie. Wielcy starego świata doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co by było, gdyby ludzie Pułaskiego rzeczywiście porwali Stanisława Augusta. Nikt nie byłby już bezpieczny. Nawet Najjaśniejsza Imperatorowa. Pułaski był lepszy niż Rogers i miał znacznie większy rozmach. Kościuszko zaś wyruszył pod Maciejowice samotnie, pozostawiając w Warszawie spore siły po to, by wściekły tłum nie powiesił tegoż samego Stanisława Augusta, którego nie udało się porwać Pułaskiemu. To on znajduje się u początku długiego wianuszka polskich oszukanych bohaterów, których nie wiedzieć czemu każe się wielbić i czcić.
To Kościuszko rozpoczyna tę propagandową serię nieudaczników, zwanych ludźmi rozsądnymi, ugodowcami lub ludźmi dialogu. To on był tym, który w Ameryce nie doszedł do niczego i niczego nie zrozumiał. Po nim jednak było już tylko gorzej.
W czasach, kiedy Amerykanie rozszerzali i powiększali swoje państwo, na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej trwał proces nieodwracalny - jak sądzę - zacierania wpływów polskich i polskiego języka. Kiedy Ameryka była u szczytu potęgi, po II wojnie światowej, obszar zajmowany przez Polaków skurczył się do granic, jakich państwo nasze nie znało od czasów średniowiecznych.
Wcześniej zaś, w czasie, kiedy Amerykanie cieszyli się wolnością osobistą i egoistyczną swobodą oraz własnością niepodlegającą dyskusjom i negocjacjom, Polacy próbowali dorosnąć do oszukańczych idei lansowanych przez europejskich myślicieli. Nowoczesność rozumiana była w Polsce jako możliwie najdokładniejsze naśladowanie wzorów francuskich. Szydzono z własności i jej sakralnego charakteru, podnoszono rolę tak zwanych mas, upatrując w nich narzędzie zdobycia władzy przez mniej lub bardziej zorganizowane polityczne mafie. Jedynie prawdziwie i nowocześnie myślący o wolności ludzie, czyli szlachta, próbowali z jednej strony wciągnąć w orbitę myśli niepodległościowej warstwy niższe, a z drugiej - nie zatracić etosu własności. To było szalenie trudne, zwłaszcza wobec gwałtownej propagandy socjalistycznej, która domagała się odzyskania niepodległości i podzielenia się własnością – nie swoją oczywiście – z biednymi, uzależniając od tego powodzenie całej akcji. Była to pułapka.
Ostatnim akordem Polski, która mogłaby zrozumieć Amerykę i amerykańskie ambicje, było Powstanie Styczniowe. Po nim Polacy bez przeszkód i sprzeciwów zaakceptowali swój status światowych pariasów, socjalistów i krzykaczy, którzy ,nie mając nic, domagają się wszystkiego. Szlachta nie była już tym, czym była dawniej, a ludzie naprawdę uwierzyli w to, że niepodległość przynieść może jedynie socjalizm. W Ameryce, kraju demokracji, była to czysta herezja. Nikt tam nie uczyniłby niczego przeciwko własności.
W czasie, kiedy w Polsce toczyło się Powstanie Styczniowe, w Ameryce trwała wojna domowa. Wojna o jeszcze więcej swobód i jeszcze więcej demokracji. Wojnę tę nazwano „ostatnią wojną panów”, podobną wojną było Powstanie Styczniowe. Tyle, że tam panowie z południa dążyli do zachowania przywilejów, a u nas do ich rozszerzenia. Paradoksem jest to, że tamci są dziś bohaterami książek i filmów, a nasi nie doczekali się nawet jednej marnej ekranizacji. Nowoczesny naród, naród, który nie rozumie Ameryki, bo zbyt łatwo godzi się na rolę pomywacza, nie chce o nich pamiętać. Wstydzi się zwyczajnie tej historii, tak jak wstydzi się każdej pięknej historii i każdego wielkiego czynu; cham, prostak i leń nauczony posłuchu przez tajną policję. Na tym właśnie polega różnica pomiędzy etosem amerykańskim i polskim. Pieśń o bohaterach, którzy bohaterami nie zawsze bywali, z jednej strony i szyderstwo z tych, którzy bohaterami byli zawsze, ale zawsze z nich drwiono.
Rogers nadal jest amerykańskim bohaterem i pewnie uczą o nim w szkołach. W Polsce bohaterami są dziś unijni urzędnicy, którzy rozdzielają dotacje i przywileje dla mniej lub bardziej zorganizowanych mafii politycznych. Na tym także polega różnica pomiędzy tymi dwoma etosami.
Tekst jest fragmentem książki "Atrapia" dostępnej na stronie www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka