Kobiety, które uczestniczyły w weekendowych manifach powinny czuć się dumne, że podczas niedzielnego rozdania Oscarów największą zwyciężczynią okazała się Kathryn Bigelow i jej "The Hurt Locker. W pułapce wojny", bijąc tym samym "Avatara" oraz jej byłego męża, buńczucznego egocentryka Jamesa Camerona. To tak na poły żartobliwie.
Amerykańska Akademia Filmowa uratowała honor i nie nagrodziła efektownego, acz strasznie płytkiego "Avatara", najważniejszymi i najbardziej prestiżowymi statuetkami. Brawa należą się Jeffowi Bridgesowi, który długo czekał na swojego Oscara.
Nie udało się natomiast Bartkowi Konopce, jego "Królik po berlińsku" został wyprzedzony przez "Music by Prudence".
Osobiście najbardziej cieszy mnie werdykt w kategorii "Najlepszy aktor drugoplanowy" i wyróżnienie dla Christopha Waltza za fenomenalną kreację Hansa Landy w "Bękartach wojny" Quentina Tarantino. Doceniam jego skromność, powiedział bowiem, że to reżyser prowadzi aktora do Oscara.
Jest gdzieś jeszcze w tym Hollywood trochę zdrowego rozsądku...