unukalhai unukalhai
2410
BLOG

piłsudczykowie

unukalhai unukalhai Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

 

Piłsudczykowie  
      Niniejsza notka jest drugim (i ostatnim)ukłonem w stronę twórczości wybitnego, emigracyjnego publicysty        i przedwojennego dyplomaty, Wacława Alfreda Zbyszewskiego (rodzonego brata Karola), którego dokonania literackie są praktycznie nieznane, ale i twórczość jego brata także nie jest przesadnie znana. W jednej z poprzednich notek zamieściłem próbkę publicystyki W. Zbyszewskiego, a mianowicie był to tekst traktujący  o najbardziej znanych redaktorach i publicystach w Polsce niepodległej, to znaczy w II RP.
 Gawędy W. Zbyszewskiego zostały wydane po wojnie tylko raz (Czytelnik 2000, w wyborze i opracowaniu Andrzeja Garlickiego, który opatrzył je wstępem przybliżającym czytelnikowi postać Autora). Z prozaicznego powodu, iż nie zanosi się na ich wznowienie przedstawię informację o zawartości owych gawęd, które zebrane zostały w książce zatytułowanej: „Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych”.
         Jako że W. Zbyszewski najlepiej znał środowisko dyplomatów, gdyż pracował w ambasadach i posel-stwach w Tokio, Paryżu, Nowym Jorku i Londynie, najwięcej gawęd dotyczy postaci z tego właśnie środowiska. A że pracował także sporo lat w MSZ, poznał wielu ważnych polityków, ludzi nauki i kultury oraz wojskowych, którzy z racji pełnionych funkcji mieli styczność z dyplomacją. Autor nie ukrywa swoich sympatii ani antypatii, etykietując w dosadnych określeniach postaci z przedwojennego establishmentu polskiego. Jedne z tych gawęd są bardziej plotkarskie niż inne, ale wszystkie one zawierają bardzo dużo „smaczków” wartych lektury.
Dla zobrazowania choćby tylko zasięgu personalnego tych tekstów i ich tematyki zamieszczam wykaz gawęd. Tytuły wytłuściłem, te które się udało ująłem w blokach tematycznych (bloki tematyczne zostały podane kursywą):
wojskowi:
Marszałek Piłsudski, Roman Dmowski, Władysław Sikorski, Generał Anders, Rydz-Śmigły, Józef Haller, Wacław Iwaszkiewicz, Grot-Rowecki, Bór-Komorowski,   Inni generałowie;
 politycy (prezydenci, premierzy, ministrowie):
Gabriel Narutowicz, Ignacy Mościcki, Jędrzej Moraczewski, Ignacy Paderewski, Wincenty Witos, Antoni Ponikowski, Julian Nowak, Rząd Władysława Sikorskiego, Drugi rząd Witosa, Gabinet Władysława Grabskiego, Aleksander Skrzyński;  
Zamach majowy; 
sprawy zagraniczne (dyplomacja):
August Zaleski, Dyplomaci polscy ery Zaleskiego, Placówka londyńska w latach 1919-1939, Placówka paryska w latach 1919-1939, Placówka polska w Genewie przy Lidze Narodów, Placówka polska w Berlinie, Placówka w Moskwie, Mój pierwszy pobyt w Moskwie, Drugi pobyt w Moskwie, Nasza placówka w Pradze, Placówka w Bukareszcie; Masoneria i masoni, Centrala MSZ-etu;
prasa:  
Korespondenci zagraniczni w Warszawie, Korespondenci polscy za granicą, Wybitni redaktorzy i publicyści, Stanisław Mackiewicz, Stanisław Estreicher, Stanisław Stroński;
Marszałkowie Sejmu;
Pułkownicy; 
ambasadorowie:
Konstanty Skirmunt , Edward Raczyński; 
literaci:
Skamandryci, Mieczysław Grydzewski;
profesorowie:
Stanisław Kot i Marian Kukiel;
          W niniejszej notce przypominam gawędę zawierającą ocenę desantu tzw. pułkowników na stanowiska kierownicze w przedwojennym MSZ oraz skutków tego najazdu. Czyli rzecz dotyczy rewolucji kadrowej w instytucjach państwa po przewrocie majowym (wojskowym zamachu stanu obalającym porządek konstytucyjny dokonanym przez Jozefa Piłsudskiego i jego pretorian w 1926 roku) i wynikłych z tego konsekwencji dla dyplomacji polskiej.
(Przypisy znajdujące się w nawiasach kwadratowych […] są mojego autorstwa - S.D.)
Przytoczę,jeden „smaczek” z innej gawędy, która nosi tytuł „Skamandryci”. Smaczek dotyczy poety i publicysty Antoniego Słonimskiego. Oto w streszczeniu ów wątek.
            W. Zbyszewski opowiada o sytuacji, gdy z jakiejś okazji przebywał w kawiarni „Ziemiańskiej” na ulicy Mazowieckiej w Warszawie, gdzie ziemian bywało jak na lekarstwo, zaś w nadmiarze poetów, aktorów, i, oczywiście, aktorek. Nawet sam właściciel, Karol Albrecht – mistrz cukierniczy, miał za żonę aktorkę-ślicznotkę z Krakowa (Kazia Skalska). Jednakże wówczas rej w tej kawiarni wodziła egeria Skamandrytów, przepiękna Janeczka Kowalska, która poza urodą była na dodatek jedyną siostrzenicą i spadkobierczynią potentata tekstylnego z Łodzi – Aleksandra Heiman-Jareckiego [który po przechrzczeniu się z judaizmu na katolicyzm przyjął polskobrzmiący człon nazwiska], a którego majątek szacowano na fantastyczną wysokość 20 -30 milionów złotych. No i traf chciał, że wspomniana egeria poprosiła W. Zbyszewskiego, aby towarzyszył jej do Agrykoli, bo tam   z kolei umówiona była z poetą Antonim Słonimskim, który dopiero co powrócił z Londynu. Spotkanie doszło do skutku, a W. Zbyszewski, chcąc pokazać się uprzejmym, komplementował ubranie Słonimskiego, dodając  iż zapewne zostało zakupione w jednym z ekskluzywnych londyńskich marketów. Na co Słonimski odpowiedział:
Tak panie, wszystko na mnie jest angielskie – ubranie angielskie, kapelusz angielski, buty angielskie, krawat angielski, tylko morda żydowsko-warszawska”.
Wypada wyjaśnić, iż poeta pochodził z rodziny rabinackiej zamieszkałej w Słonimiu  [ówcześnie miejscowość w województwie nowogródzkim, dzisiaj miasto na terytorium Białorusi, obwód grodzieński], ale urodził się jako katolik, gdyż jego ojciec przechrzcił się. W. Zbyszewski przytacza również anegdotę dotyczącą ojca Antoniego Słonimskiego [Stanisława], który był znanym warszawskim lekarzem.
Otóż gdy tenże ojciec siedział w kawiarni Loursa [budynek Hotelu Europejskiego, kawiarnia ta miała wejście od Pl. Teatralnego], obok kawiarni na chodniku upadł porażony atakiem serca jakiś wysoki urzędnik rosyjski. Wrzawa wokół i ludzie wołają o lekarza na pomoc. Słonimski - ojciec wybiega z kawiarni i przystępuje do masażu serca Rosjaninowi. Ten otwiera oczy i z przerażeniem dostrzega nad sobą fizjonomię starego Żyda     z długą czarną brodą [w Wikipedii jest stosowna fotka, można na jej podstawie wyobrazić sobie reakcję rosyjskiego dygnitarza]. Na co Słonimski-ojciec woła do Rosjanina: „chrieszczonnyj, waszje priewoschoditielstwo!”. Co oznacza: „chrzczony, Ekscelencjo”. Nie trzeba dodawać, iż  w efekcie rosyjski notabl bardzo szybko ożył.
A oto już treść gawędy Wacława A. Zbyszewskiego o tytule „Pułkownicy”, chociaż, moim zdaniem, bardziej adekwatny byłby tytuł w brzmieniu „Pułkownikowie”.                          
W nawiasie kwadratowym znajdują się przypisy mojego autorstwa, zainteresowani mogą bez trudu   odnaleźć w necie więcej informacji o poszczególnych osobach. Dla ułatwienia rozdzieliłem tekst  nazwiskami lub nazwami głównych bohaterów gawędy. 
 Walery Sławek
Przed wyborami do Sejmu w 1935 roku ówczesny minister rol­nictwa, Janta-Połczyński, [Leon] urządził u siebie obiad dla Sławka i młodych konserwatystów, których uważał za dobrych kandyda­tów na posłów BBWR [Bezpartyjny Blok Wspólpracy z Rządem]. Było tam nas, młodych, czyli trzydziestolatków, chyba ze dwudziestu, może więcej: Artur Tarnowski z Dzikowa, którego Sławek rzeczywiście wysunął na posła, Kon­stanty Grzybowski, który po wojnie udawał komunistę, a wów­czas był zapalonym sanatorem, Jerzy Giedroyć (tak!), Henryk Łubieński, znakomity reporter „Słowa" w Warszawie, którego in­formacje o wewnętrznych tarciach w obozie rządowym były po­wtarzane przez całą prasę polską,  i wielu innych. Wśród nich ja­kiś młody ziemianin spod Sieradza, który nazywał się Wilski, jego młodszy brat był jednym z najbardziej aktywnych oenerowców [ONR - Obóz Narodowo-Radykalny]; bardzo sympatyczny i przystojny, zginął już w roku 1939 we wrze­śniu,  w czasie oblężenia Warszawy. Jego starszy brat miał wyłu­piaste oczy i widać było, że nic nie kapował. Widziałem go wów­czas po raz pierwszy w życiu. Po obiedzie przeszliśmy do salonu  i zaczęła się dyskusja polityczna. Monopolizował ją Grzybowski, który ciągle interpretował konstytucję, wyraźnie szalał, by zostać kandydatem na posła, i stale tytułował Sławka „panie prezesie",   a nie „panie premierze", co mi się wydawało grubym nietaktem. Grzybowski wyraźnie Sławka irytował, ale sam Sławek nie był lepszy: bez końca coś mówił o pszczołach, ulach  i właściwie za­panowała szalona nuda. Nagle rozległo się strasznie silne chra­panie; można było myśleć, że to nosorożec urżnął śpika w poko­ju obok. Wszyscy skamienieliśmy, a najbardziej minister-gospodarz. Wnet się okazało, że to Wilski zasnął w swoim kącie  i chra­pał, ile sił w płucach. Blady Janta przeprosił premiera za tę znie­wagę  i ruszył w kierunku śpiocha, ale Sławek przerwał: „Kto to jest ten sympatyczny młody człowiek?" Janta, wciąż blady i wy­straszony, zawołał: „To młody Wilski, zmęczony, bo całą noc przesiedział  w wagonie, zaraz go obudzę!" „Ależ broń Boże! - zawołał Sławek. - Niechżeż się wyśpi, widać od razu, że to czło­wiek uczciwy, o czystym sumieniu, który nie jest karierowiczem, któremu nikt nie imponuje, który jest szczery i naturalny. Proszę mi dać jego nazwisko i adres, to będzie na pewno doskonały po­seł do Sejmu".
 I dzięki temu chrapaniu Wilski został posłem na Sejm,  a o kandydaturze Grzybowskiego Sławek nie chciał słyszeć.
 [Autor coś pomylił – nie było  posła o tym nazwisku w spisie posłów na Sejm II RP wszystkich kadencji].
  Aleksander Prystor
Drugim po Sławku „pułkownikiem" był Prystor. Pochodził z drobnej szlachty litewskiej;   jak Sławek należał w roku 1905 do organizacji bojowej PPS, na czele której stał Piłsudski,   a więc na­leżał do najdawniejszych przyjaciół i współpracowników Piłsudskiego. Był to człowiek charakteru, bardzo twardy, bardzo upar­ty, bardzo prawy, ale nie wielki umysł ani wielki talent polityczny. Był premierem w latach 1931-1933, miał więcej realizmu od Sławka, ale jeszcze mniej talentu politycznego. W roku 1933 Pił­sudski nagle odwołał Prystora z premierostwa i, zdaje się, od tego czasu już go nigdy nie widział i nie przyjął. Na temat tej rozłąki krążyły w Warszawie różne domysły, i to uporczywe, ale nigdy nie zdołałem zdobyć na ten temat wiarygodnych informacji, a nie chcę powtarzać plotek, choć wydają się praw-dopodobne. Prystor został schwytany na Wileńszczyźnie przez bolszewików i był wię­ziony w Orle (Orioł po rosyjsku); umarł tam, jak się zdaje, śmier­cią naturalną w roku 1941, już po wybuchu wojny rosyjsko-nie­mieckiej; musiała to być śmierć tragiczna w sowieckim więzieniu dla tego schorowanego i samotnego starca, który przedtem osiem lat przesiedział w carskiej katordze za udział w rewolucji 1905 roku.
 
Adam Koc
Może trzecim rangą w tym konwencie piłsudczyków był płk Adam Koc, który ponoć faktycznie kierował POW w latach 1917-1918. Nazywano go Szlachetny. Był on, razem z Paderewskim, gen. Hallerem i paru innymi, jednym z pierwszych kawalerów Orła Białego. Koc, podobnie jak Sławek  i Prystor, pochodził ze szlach­ty kresowej, wśród której było sporo nazwisk bez końcówki „ski" czy „icz". W latach rządów pułkowników był wiceminis-trem skar­bu, a potem, już za Rydza [Edward Rydz-Śmigły], wodzem Ozonu. Na pewno człowiek wyjątkowo uczciwy, szlachetny, zacny, bezinteresowny (umarł w Ameryce omal  w nędzy), ale nie był ani bystry, ani zdolny, ani na­leżycie wykształcony; był tylko zacny, wierny, uparty.
 
  Tadeusz Schaetzel 
Sławek, Prystor, Koc stanowili trójkę ludzi o wielkich zaletach charakteru, ale o niewielkich zdolnościach. Wszyscy trzej myśleli powoli  i jakby z dużym wysiłkiem. Osobiście lubię i lubiłem za­wsze ludzi bardzo bystrych, którzy rozumieją o co chodzi w pół słowa; nie miałem  i nie mam przekonania do ludzi powolnych, którzy namyślają się bez końca.     Więc z trójką Sławek-Prystor-Koc nie wiązałem nigdy żadnych nadziei, nie wierzyłem, by z trudną sytuacją mogli kiedykolwiek dać sobie radę. Do tejże kate­gorii pułkowników zacnych, ale właściwie niemal tępych, jakich w Polsce było i jest zawsze bardzo dużo, należał też płk baron Schaetzel szef „dwójki" po zamachu majowym; był to na pewno bardzo porządny człowiek, ale też bez cienia talentów politycz­nych czy choćby „dwójka-rskich", do których bystrość musi nale­żeć. Wszyscy czterej byli konserwatystami i tradycjo-nalistami do szpiku kości. Ich cele, ich bezinteresowność, ich patriotyzm były najwyższej próby, ale z talentami, ze zdolnościami było gorzej. Z tej czwórki najwybitniejszym był jednak Sławek: ten umiał sobie zdobywać mir, przywiązanie, był typem bohatera,  a Prystor, Koc i Schaetzel byli w gruncie rzeczy ludźmi szarymi; gdy przestawali piastować wysokie urzędy i dygnitarstwa, zapadali  w niebyt.
 
Józef Beck 
O tej czwórce można powiedzieć, że bez Piłsudskiego byliby niczym, to samo odnosi się do szeregu pomniejszych „pułkowni­ków", w przeciwieństwie do trzech pułkowników młod-szych, ale dużo zdolniejszych: Matuszewskiego [Ignacy], Becka i Miedzińskiego [Bogusław]. Żaden z nich nie doszedł nawet do premierostwa, ale Beck odzie­dziczył po Piłsudskim część władzy, czyli to on był dyktatorem w polityce zagranicznej. Swoją karierę Beck zawdzięczał wyłącznie Piłsudskiemu. Dlaczego Marszałek tak wyraźnie Becka wyróżniał     i obdarzał zaufaniem po maju 1926 roku? Dla mnie jest to zupeł­ną zagadką i nikt z piłsudczyków nigdy nie zdołał mi tej tajemni­cy wytłumaczyć. Beck nie pochodził z Litwy ani w ogóle z Kresów, nie pochodził ze zbankrutowanej szlachty, jak sam Piłsudski, ale urodził się w Warszawie. Ani w Legionach, ani też w POW, ani  w czasie wojny 1920 roku nie odegrał żadnej większej roli, nie był szefem „dwójki", nie był w Sejmie i jego karta służbowa miała właściwie tylko dwie pozycje: był attache wojskowym w Paryżu  w latach 1921-1923, skąd na żądanie sztabu francuskiego był od­wołany, co sprawiło, że miał on stały kompleks antyfrancuski, oraz był szefem gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli Mar­szałka Piłsudskiego w latach 1926-1930; z okazji Brześcia został wiceministrem, a po dwóch latach ministrem spraw zagranicz­nych. W tym ostatnim charakterze widywał on Marszałka częściej i dłużej, niż którykolwiek z innych tzw. pułkowników.
 
Rozmawiałem z Beckiem tylko dwa razy. Raz na herbatce u pewnej damy, gdzie Beck przybył  ze swoją pierwszą żoną, której na imię było Marysia [Maria Słomińska]: ta była wielką pięknością, miała czarujący uśmiech, pełen wdzięku i uroku, oraz przepiękne nogi; była wów­czas moda, po raz pierwszy w dziejach, na suknie po kolana, i pamiętam jak dziś, że nie mogłem oczu od jej kolan oderwać. Sam Beck był imponujący wzrostem, ale poza tym nie był ani sympa­tyczny, ani przyjemny, ani uprzejmy, ani dystyngowany, nato­miast bardzo pewny siebie. Z Beckiem rozmawiałem raz jeszcze, że tak powiem, służbowo, później widziałem go szereg razy, ale poza banałami nie było żadnej rozmowy. Moje zdanie  o Becku opieram więc bardziej na opiniach osób trzecich niż na mych wła­snych wraże-niach. Nie był on lubiany ani przez swych podwład­nych, ani przez kolegów, ani w wojsku. Knoll [Roman], który był najdowcipniejszym z naszych dyplomatów (nie oznacza to, że był naj­lepszym, daleko do tego), nazywał przybycie Becka wraz z całą galerią oficerów do MSZ-etu „najazdem bandytów na przytułek idiotów". Mocno przesadnie, ale było w tym aforyzmie źdźbło prawdy.
 
Beckowi brakowało kultury ogólnej, solidnego wykształcenia; zbyt młodo, zbyt wcześnie, zbyt nieprzygotowany został mini­strem, i to wszystko sprawiło, że przeceniał nie tylko swoją rolę i swoje znaczenie na świecie, ale także siły, znaczenie i możliwości Polski. Jego zarozumiałość była groźniejsza niż próżność Sikor­skiego [Władysław], bo Sikorski doszedł do władzy, gdy już nie mieliśmy żad­nych atutów, a poza tym Sikorski, choć czuły na poch-lebstwa, nie był jednak na tyle naiwny, by być aroganckim wobec obcych, może z wyjątkiem de Gaulle'a, z którym w Londynie chciał per­traktować, jakby obaj sobie byli równi: oczywiś- cie de Gaulle nie chciał o tym słyszeć i Sikorskiego wyraźnie nie lubił, zaś całą swo­ją sympatię przeniósł na Andersa [Władysław]. Z naszych wodzów wojsko­wych najlepsze stosunki z aliantami miał Anders, już dużo gorsze Sikorski, a najgorsze Beck, którego nie tylko Francuzi nie mogli znieść, ale także Anglicy, jak to sam Eden w czasie wojny powie­dział Raczyńskiemu [Edward] i to jeszcze za życia Becka (co prawda inter­nowanego w Rumunii).
 
Volenti non fit iniuria [chcącemu nie dzieje się krzywda],,jeżeli ktoś szukał guza, to niech ma tyl­ko do siebie pretensje, powiada stare rzymskie przysłowie. Trawe­stując to dictum na nasze stosunki, można powiedzieć, że wielki odłam Polaków, głównie  z obozu narodo-wego, który uważał, że tylko Niemcy są naszym wrogiem, a negował zupełnie niebezpie­czeństwo rosyjskie, parł właściwie do wojny z Niemcami i powi­tał wojnę tę jeżeli nie z radością,   to    w każdym razie w nastroju optymistycznym. Sam Stroński [Stanisław] mówił mi w okresie Jałty w Londynie: „Panie, kto mógł to przewidzieć?" Ale Beck z całą pewno­ścią wojny z Niemcami nie chciał, a jednak się w nią wpakował. Już w Zaleszczykach mówił do swych podwładnych: „Myślałem, że mam sto dywizji, a miałem gówno!" Co za brak elementarne­go poczucia rzeczywistości u człowieka, który był przez lata sze­fem gabinetu samego Marszałka,  a poza tym ministrem spraw zagranicznych.
 
Adolf Bocheński napisał w „Polityce" Giedroycia po mowie Becka w dniu 5 maja 1939 roku artykuł zakończony zdaniem: „My, Polacy, jedną rzecz kochamy bardziej niż pokój, a mianowi­cie honor". Był to najlepszy artykuł całego dwudziestolecia pod genialnym tytułem „Samobójstwo w obawie przed śmiercią". Za to samobójstwo odpowiedzialni są Beck i Rydz, bo Mościcki [Ignacy] i Sławoj [Felicjan Składkowski-Sławoj] nigdy się nie liczyli, a ta para Beck i Rydz zagrała w rulet­kę, zamiast pamiętać, iż dla słabych ostrożność i przezorność jest pierwszą cnotą. Beck był „personalnikiem": widział raczej ludzi niż tradycje polityczne i dyplomatyczne, które wydają mi się ważniejsze i zwłaszcza dużo trwalsze. Miał on prawdziwą manię obsadzania MSZ-etu swoimi ludźmi. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, bo żaden z tych „ludzi Becka" nie miał na niego wielkiego wpły­wu.  Póki żył Marszałek, póty Beck nigdy nie próbował w czymkol­wiek mu się przeciwstawić; wykonywał jak najściślej każdą in­strukcję, każdy humor Marszałka, i koniec. Gdy Piłsudskiego nie stało, przejął na siebie jego rolę. Żądał nie tylko ślepego posłuchu, ale także burczał, gdy otrzymywał raporty z placówek, które nie były po jego myśli.
 
Jan Szembek
Z natury rzeczy jego najbliższym współpracownikiem powinien być wiceminister spraw zagranicznych, Jan Szembek [hrabia na majątku Młoszowa, herb rodzinny Szembek]. Był to daw­ny urzędnik austriacki, pochodzący  z bardzo dobrej i starej rodzi­ny, ale sam zubożały, więc musiał dbać o posadę. Miał nieznośną żonę, rodzoną siostrę Aleksandra Skrzyń-skiego, byłego premiera i ministra spraw zagranicznych, Herod-babę, Horpynę, i bardzo głupią. Po wojnie chciała wydać pamiętniki swego męża, a raczej dziennik,  w którym jego sekretarz, Zembrzuski [Janusz], zapisywał dzień po dniu streszczenia rozmów, które Szembek prowadził z dyplo­matami i własnymi urzędnikami. W tym dzienniku naprawdę    in­teresujące są tylko zapiski o rozmowach Szembeka z Beckiem, ale tych jest szalenie mało. Szembek stale się skarżył Józefowi Potoc­kiemu, który był numerem trzecim w MSZ-ecie, że Beck nie tylko się go nigdy nie radzi, ale nawet go nie informuje o swoich krokach.  Z okazji tych zapisków Szembeka udałem się w roku 1946 na dwa miesiące do Portugalii    i tam przygotowywałem je do druku. Prze­pisywała je przezacna Pia Popiel [Pia Chościak-Popiel, hr. Sulima], która w Lizbonie spędziła całą wojnę. Szembekowa [Izabela hr. Skrzyńska] mieszkała  w Estorilu o 25 km od Lizbony, nad brzegiem morza. Jadłem z nią lunch sześć razy na tydzień w jej domu, zawsze we dwójkę, więc nasłuchałem się co nie miara.
 
Wracając do Szembeka, który umarł w Estorilu 6 sierpnia 1945 roku na udar serca, słuchając przez radio wiadomości o wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą; był to człowiek otyły, łakomy, straszny snob, ospały, ale rozsądniejszy niż się wydawał. Uważał  on zawsze politykę Becka za ryzykowną, i był zdania, że Polska powinna wszelkimi siłami unikać wojny z Niemcami, bo wojnę tę musi przegrać z kretesem. Ale Szembek nie miał żadnego wpływu na Becka, który siebie uważał za nieomylnego, wierzył w swój ge­niusz, sądził, że go wszyscy podziwiają i szanują, a więc także Polskę, którą uosabiał itd. Beck trzymał Szembeka, bo mu był wygodny, ale nigdy się go nie radził ani nawet z nim niczego nie przedyskutował. Szembek miał jedną ambicję: być ambasadorem w Paryżu i po cichu miał wielki żal do Becka, że do Paryża wysłał Łukaszewicza [Juliusz], a nie jego.
 
Więcej się Beck liczył z Raczyńskim i z Lipskim [Józef] niż z Szembekiem: pewną rolę odgrywał    w tym wypadku fakt, że i Edward Raczyński w Londynie, i Lipski w Berlinie byli jego równolatkami, a Szembek wyraźnie należał do starszego po­kolenia. Ale także Lipski i Raczyński nie mieli istotnego wpływu na Becka. Raczyński byt stanowczo przeciwny polityce Becka w okresie Monachium, myślał nawet o dymisji z tej okazji. Lipski gorąco namawiał Becka, by w drodze do Londynu zatrzymał się    w Berlinie i udał się do Hitlera, szukając kompromisu w sprawie Gdańska. W obu wypadkach Raczyński i Lipski niewiele wskóra­li. Gdy Beck jechał do Londynu, Mościcki i Rydz dali mu pełno­mocnictwa dla akcep-towania gwarancji Anglii, ale nie dla zawar­cia z nią dwustronnego przymierza. Beck samo-wolnie zawarł układ dwustronny, bo i z Rydzem, i z Mościckim, nie mówiąc już o Sławoju     i rządzie, nie liczył się wcale.  
 
Józef Potocki
Trzecią osobą w MSZ-ecie za Becka był formalnie Józef Potocki, dyrektor departamentu politycznego, ale był on de facto, tak samo jak Szembek, przestawiony na boczny tor, zajmował się normalnymi obowiązkami kontaktu z ambasadami w Warszawie, z naszymi placówkami za granicą itd. Józef Potocki był wyjątko­wo uroczym, rozumnym, rozsądnym człowiekiem, anglofilem, ale ostrożnym, z olbrzymią dozą wrodzonego umiaru i taktu, z głę­boką znajomością Zachodu, zwłaszcza Anglii, gdzie spędził znaczną część życia, oraz Francji, bo jego babka była Francuzką, z domu Castellane. Ale Józef Potocki nie był człowiekiem wojow­niczym, wypowiadał swe zdanie, ale nie walczył o nie. Po wojnie widziałem go szereg razy w Madrycie i gdym się go pytał, czy nie zdawał sobie sprawy z naszej słabości militarnej, zawsze odpo­wiadał:
Do moich obowiązków należał kontakt z szefem «dwójki», który mnie co tydzień odwiedzał, ale ani razu nie mówiliśmy o sytuacji militarnej Polski; była wyłącznie mowa, komu   z jego agentów dać paszport dyplomatyczny, kto wydaje się podejrzany, kogo trzeba próbować ratować  z obcego więzienia. Tak samo Beck nigdy nie omawiał z nikim z nas stosunku sił zbrojnych, na­szych i obu naszych sąsiadów. Myśleliśmy wszyscy (przez to „my" Potocki rozumiał zawodowych dyplomatów, którzy już od 1918 roku pracowali w MSZ-ecie i jego placówkach), że Beck jako wojskowy, jako mąż zaufania Marszałka Piłsud-skiego, orientuje się w tym stosunku sił, i ma dane, by wierzyć, iż jego ryzykowna polityka nie jest czekiem bez pokrycia".
      Jestem przekonany, że Potocki mówił prawdę i że tak istotnie było.
 
MSZ
Warto też zwrócić uwagę, że nie tylko sam Beck, ale i formal­nie najbardziej odpowie-dzialni dyplomaci zawodowi przy Becku - Szembek, Potocki, Lipski, Raczyński -  byli wszyscy specjalista­mi od Zachodniej Europy: żaden z nich nie mówił po rosyjsku, żaden     z nich nigdy nie był na placówce   w Rosji, żaden z nich nie miał o Rosji pojęcia. Rosja, Sowiety, to wszystko im się wydawa­ło czymś bardzo dalekim, coś jakby Chinami. A tym-czasem mie­liśmy tę straszną Rosję pod bokiem. Nie docenialiśmy ani jej per­fidii, ani jej sił. Nasi przedstawiciele w Rosji po maju, a więc Pa­tek [Stanisław], Łukasiewicz i Grzybowski zawiedli, gdy chodzi o ostrzeganie przed Stalinem, ale sam Beck był głównie winien, bo pesymizm utożsamiał z defetyzmem.
 
         W MSZ-ecie byli piłsudczycy na długo przed Beckiem, mianowicie z okresu wojny z Rosją, rokowań pokojowych w Wersalu i w Rydze itd. Piłsudski zawsze chciał mieć nie tylko decydujący, ale wyłączny głos w formułowaniu naszej polityki wschodniej w ogó­le,  a wobec Rosji specjalnie, i stąd najbardziej naszpikowany piłsudczykami był Wydział Wschodni MSZ-etu. Gdy nastąpiło wreszcie pewne pogodzenie się Piłsudskiego z Komitetem Naro­dowym Dmowskiego w Paryżu, kilku przedstawicieli Piłsudskie­go zostało włączo-nych do delegacji polskiej w Wersalu, zresztą na podrzędnych stanowiskach.
 
W owych czasach socjaliści i w ogó­le lewica popierali na całego Piłsudskiego, tak że ludzie Piłsud­skiego i ludzie lewicy - to było jedno i to samo; po maju to się w wielu wypadkach zmieniło.
 
Masoni  w MSZ
Już przed majem 1926 roku w MSZ-ecie znaleźli się różni lu­dzie uważani za masonów, jak August Zaleski, Patek, Filipowicz [Tytus], Jodko-Narkiewicz [Witold] i inni, albo z młodszych Łukasiewicz, Miro­sław Arciszewski itd. Większość z nich odwróciła się po zamachu majowym od masonerii, lewicy czy PPS-u, ale ci ludzie nigdy za beckowców nie uchodzili i przeważnie mieli do Becka stosunek wysoce krytyczny, by nie powiedzieć wrogi. Ludźmi Becka nazy­wano oficerów, których po maju 1926 roku Beck, zrazu pośred­nio, później już oficjalnie jako wiceminister, a potem minister, wsadził do MSZ-etu. Ci oficerowie byli przeważnie „dwójkarzami" [Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – komórka zajmująca się wywiadem i kontrwywiadem]    i mieli duży wpływ na sprawy personalne, na administrację, ale na ogół to byli „dwójkarze" bardzo niskiej klasy, tak że o ich wpływie na samego Becka i na jego politykę nie mogło być mowy.  
  
Z tej drugiej serii beckowców sensu stricto najbardziej znany byt Wiktor Tomir Drymmer, szef wydziału personalnego, zawodowy „dwójkarz" w randze kapitana. Był to człowiek ograniczony, na­wet tępy, faszysta lewicowy z temperamentu, który nie rozróżniał oficera wywiadu od urzędnika służby zagranicznej. Narybek Drymmera był bez wyjątku mamy i nikt z jego protegowanych nie ostał się  w służbie zagranicznej po katastrofie wrześniowej.
 
Michał Łubieński
Z otoczenia Becka najzdolniejszym był z pewnością Michał Łubieński, Micio dla przyjaciół, który był zawodowym dyploma­tą i z wywiadem nic wspólnego nie miał: byt bardzo sympatycz­ny, bardzo zdolny, bardzo inteligentny i w ostatniej fazie przed wojną był przerażony grozą nadchodzącej katastrofy, ale już było za późno, by zawrócić z drogi prowadzącej do klęski. Myślę, że Micio Łubieński miał, lub mógł mieć, pewien wpływ na Becka; w każdym razie to nie był zwykły urzędnik do zleceń. W długich roz­mowach ze mną w czasie wojny bronił Becka twierdząc, że w roku 1936 zapadł na gruźlicę i że od tego czasu już nie był, jak on sam mówił,  his old brilliant self.  Było w tym coś z prawdy, bo Beck umarł na gruźlicę (na szczęście dla niego tuż przed wkroczeniem Rosjan do Rumunii) w 1944 roku, czyli w 8 lat po zaczątkach tej choroby, co było terminem normalnym. Micio Łubieński miał w swym cienkim głosiku, w swej wąziutkiej talii, w swym blond wą­siku coś fircykowatego; był zanadto wesoły, nawet wesolutki, był zbyt salonowy, zbyt dowcipny, by mieć duży ciężar gatunkowy: senatorska powaga  na pewno z niego nie biła. Ale może, chwila­mi, miał jakiś wpływ na Becka, który jednak w zasadzie udawał, a może nawet wierzył, że Piłsudski dał mu jakby bierzmo jako swe­mu pomazańcowi i że pozostaje z nim w jakimś kontakcie niczym nad wirującym stolikiem.
Anatol Muhlstein
Wpływ na Becka wywierała zupełnie inna figura, Anatol Muhlstein [pochodził z żydowskiej rodziny z Pińska, ożenił się z córką francuskiego bankiera - Dianą de Rotschild]. Ten pozostawił pamiętniki, z których jeden rozdział przetłumaczył na język polski Józef Czapski, i ogłosił ten roz­dział, nieprawdopodobnie antypolski, w paryskiej „Kulturze", ale dalszego ciągu nigdy nie było. Sam Czapski mi mówił, że córki Muhlsteina nigdy mu dalszego ciągu nie wręczyły. Pewno jakiś ich przyjaciel ostrzegł je, by dały spokój drukowaniu tak kompromi­tujących zapisków. Muhlstein miał genre ferowania wyroków o sytuacji międzynarodowej po prostu prymitywnych na wszystkie tematy i ten genre zachował do śmierci. Reszta się właściwie nie liczyła. Był major Seweryn Sokołowski, zastępca Łubień-skiego, jako wicedyrektor gabinetu ministra; miał on wpływ na sprawy personalne, na wydatkowanie funduszy dyspozycyjnych, ale nie na wielką politykę; do tego się zupełnie nie nadawał. Tak samo Tadeusz Kobylański, brat Michałowej Mościckiej, synowej prezy­denta, szef Wydziału Wschodniego był nicością. Wacław Jędrzejewicz był dyrektorem departamentu konsularnego;  z natury rze­czy na tym stanowisku nikt nie może mieć wpływu politycznego [wg zmarłego niedawno historyka Pawła Wieczorkiewicza - Tadeusz Kobylański, oficer Sztabu Generalnego   i dyplomata w II RP, był płatnym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego].
 Apoloniusz Zarychta
Był też w MSZ-ecie Becka kpt. Apoloniusz Zarychta, któremu powierzono organizację Polonii za granicą, głównie w Stanach Zjednoczonych, we Francji,w Niemczech. Był to zacny idealista, patriota, ale naiwniak pełen zapału, bez cienia talentu organizacyjnego, tak że nic z tego nie wyszło. Polonia zagraniczna pozo­stała głównie pod wpływem obozu narodowego, a w bardzo skromnej mierze - komunistów, natomiast „sanatorów" wśród tych ugrupowań polonijnych nie było.
 
  Michał Mościcki i inni
Syn prezydenta Mościckiego, Michał, był wyjątkowo niemą­dry, miał tylko bardzo piękną żonę [Aleksandra, z d. Kobylańska, siostra Tadeusza Kobylańskiego],: oboje umarli zaraz po wojnie. Drugi syn Mościckiego, Józef, był sekretarzem naszej ambasady w Londynie;  też znałem go w Londynie; był to zupełny kretyn. Wśród beckowców było też dużo młodych karierowiczów,  z któ­rych połowa albo i więcej, przeniosła się za granicą do sikorszczy- ków,   w kraju do komunistów. Z reguły były to zupełne nicości. Z młodszego ode mnie pokolenia najwyżej ceniłem Antoniego Ba­lińskiego w Londynie, który był radcą przy Edwardzie Raczyń­skim przez cztery lata w Genewie, a potem przez 10 lat  w Londy­nie, później był wysokim urzędnikiem ONZ-etu w różnych kra­jach świata, głównie   w Ameryce Południowej. Drugim takim wy­bitnym urzędnikiem polskiej służby zagranicznej, który zrobił wielką karierę po wojnie jako dyrektor Banku Światowego, jako wiceprezydent potężnego koncernu amerykańskiego, Kaiser Alu­minium, a potem piątego co do wielkości banku amerykańskiego, Allied Chemical Bank, był Józef Ruciński, radca finansowy am­basady RP w Londynie przy Edwardzie Raczyńskim. I Baliński, i Ruciński nigdy beckowcami nie byli.
 
Ignacy Matuszewski
Wszyscy trzej „młodsi" autentyczni „pułkownicy", czyli człon­kowie Konwentu A, który zastępował Piłsudskiego, gdy ten był więziony w Magdeburgu, i który zbierał się dość regularnie do roku 1930, a potem coraz rzadziej, w końcu już nigdy, urodzeni w latach 1892 do 1894, byli plus minus równolatkami. Gdy Polska powstała i Piłsudski został Naczelnikiem Pań­stwa i Naczelnym Wodzem, Matuszewski został szefem „dwój­ki" Naczelnego Dowódz-twa, czyli zajmował się wyłącznie orga­nizowaniem wywiadu wojskowego w Rosji i w sztabach rosyj­skich. Miedziński natomiast był szefem „dwójki" Sztabu Gene­ralnego, i tutaj zajmował się głównie kontrwywiadem. Matu­szewski brał udział w rokowaniach w Rydze, gdzie w delegacji pokojowej Polski, pod nominalnym przywództwem ludowca, Jana Dąbskiego, a faktycznym Stanisława Grabskiego, faktycz­nego szefa Klubu Ludowo-Narodowego w Sejmie, czyli endecji, reprezentował Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza: de fac­to po stronie polskiej. Traktat Ryski wynegocjowali Grabski z Matuszewskim.
 
 Bogusław Miedziński 
Miedziński po wojnie „dwójkę" oficjalnie opuścił i zajmował się infiltracją ludzi Piłsudskiego do stronnictw sejmowych; sam kandydował do Sejmu, mianowicie z odłamu konkurującego z Witosem, zwanego „Wyzwoleniem". Była to efemeryda, która po przewrocie majowym znikła bez śladu. Miedziński miał niewąt­pliwie talenty taktyczne gracza sejmowego  i politykę traktował jak zabawę  w kota i myszkę, przy czym sam chciał być zawsze kotem. Miał on inklinacje lewicowe, ale faszyzmu lewicowego, bo w żad­ną demokrację nigdy nie wierzył.  By go scharakteryzować, dam przykład brydżowy: w brydżu jest najpierw licytacja, a potem roz­grywka. Można mieć wielkie zdolności do licytacji albo do roz­grywki, ale wielkim graczem jest tylko ten, który i licytuje i rozgry­wa bezbłędnie. Otóż, według mnie, Miedziński był mistrzem roz­grywki, czyli miał talenty taktyczne, i to bardzo wielkie: jak kogoś sobie pozyskać, jak kogoś wykończyć, na jakiego konia postawić, jak przeciwników między sobą pokłócić - w tym był mistrzem. Ale jego licytacja była słaba, bo właściwie sam nie bardzo wiedział, czego chciał, do czego dążył, poza tym, że tentował go zawsze zielony stolik i zawsze pragnął grać i wygrywać. W rezultacie jego rola była niewielka, pomimo jego zręczności: mało kto z pułkow­ników zdołał równie gracko przeskoczyć od Sławka do Rydza. Dostał w nagrodę laskę marszałkowską w Senacie, do czego się zupełnie nie nadawał: nie miał powagi ani zaufania, ani miru, i był właściwie tylko intrygantem. Na emigracji wszyscy się od nie­go odwrócili.
 
Rozmawiałem z nim szereg razy, m.in. na temat jego podróży do Moskwy w roku 1932. Opowiadał mi dość zabawne szczegóły o swych rozmowach z Radkiem [Karol Sobelsohn, działacz Kominternu]; ale był na tyle sprytny, że gdy Stalin zaprosił go do siebie na trzecią rano, to odmówił, tłumacząc, że ma już zakupiony sliping; oczywiście Stalin wycią­gnął z tego wniosek, że Miedziński ma polecenie zrobienia sonda­żu i nic więcej. By podkreślić, że chodziło mu tylko o sondaż, a nie zbliżenie z Sowietami, Piłsudski nie przyjął Miedziń-skiego po powrocie z Moskwy, tylko kazał mu złożyć sprawozdanie ze swej podróży Beckowi. Beck i Miedziński mieli pewne wspólne cechy, więcej sprytu niż rozumu; obaj nie nadawali się na pierwsze role, ale na drugich rolach, gdy czuli nad sobą silną rękę, jak Piłsud­skiego, mogli być przydatni. W każdym razie Miedziński nie tylko nie był mężem stanu, ale nawet nie był wybitnym politykiem. Sławek, przy wszystkich swych błędach, stworzył dla Piłsudskiego BBWR, czyli rodzaj ko­alicji; Miedziński z Kocem nie stworzyli dla Rydza nic, bo Ozon [OZN – Obóz Zjednoczenia Narodowego] nigdy żadną partią nie był, i gdy rządy Rydza się skończyły, nikt do Ozonu nie chciał się przyznawać.
 
  I ponownie Matuszewski
Ze wszystkich pierwszoplanowych pułkowników i piłsudczyków w ogóle, najlepiej znałem  i najwyżej ceniłem płk Ignacego Matuszewskiego. Urodził się on w Warszawie w roku 1891, zmarł nagle na serce w Nowym Jorku 5 sierpnia 1946 roku, w wieku za­ledwie 54 lat, a więc młodo na dzisiejsze czasy: pantoflową pocz­tą otrzymałem wieści na parę tygodni przed jego zgonem, że za­chorował na serce, i napisałem do niego list, prosząc o dokład­niejsze informacje. W początku sierpnia otrzymałem odpowiedź, w której pisał, że istotnie był u kardiologa, ale ten powiedział, że wszystko jest w porządku, że to tylko drobnostka, związana z let­nimi upałami w Nowym Jorku, które są rzeczywiście straszne, bo ulice wśród drapaczy zamieniają się w kaniony nabite żarem ni­czym Sahara. Nazajutrz Julek Sułkowski zadzwonił do mnie, że Matuszewski umarł. Głównym powodem jego śmierci był na pew­no nadmiar papierosów: był to  chainsmoker,  jak mówią Ameryka­nie, nie wyjmował prawie nigdy papierosa z ust. Poza tym był ero­tomanem: z moich bliskich przyjaciół jeden tylko Staś Mackie­wicz mógł swoim apetytem seksualnym z Matuszewskim rywali­zować.
 
Matuszewski był małego wzrostu, bardzo brzydki, nosił stale okulary i póki nie mówił, nic  z niego nie promieniowało. Jego oj­ciec, też Ignacy, był znanym krytykiem literackim, specja-listą od Słowackiego, ale jego dzieł nigdy nie czytałem. Po ojcu Matu­szewski odziedziczył zamiłowania literackie i niewątpliwy talent pisarski, może zanadto młodopolski albo barokowy; między tymi dwoma stylami zachodzi pewna zbieżność. Matka Matuszew­skiego była Żydówką, ale to w niczym nie wpływało na niego sa­mego; był zawsze zdania jako realista, że cała młodzież polska jest oenerowska, i zawsze uważał, że trzeba się z nią dogadać. Był dwa razy żonaty, raz ze Stanisławą Kuszelewską którą uwiódł, gdy był kapitanem czy majorem w korpusie Dowbora [gen. Józef Dowbor-Muśnicki] w zimie 1917/1918 roku, i poślubił wbrew woli jej rodziców, ziemian z Mińszczyzny, którzy uważali, że ten ślub jest dla ich córki strasz­nym mezaliansem.  Z pierwszą żoną Matuszewski miał córkę, któ­ra bohatersko zginęła w czasie powstania warszawskiego. Oboje rodzice tę stratę głęboko odczuli. Matuszewski otrzymał anulację ślubu w Watykanie; jego żona wyszła ponownie za mąż za gen. Ludomiła Rayskiego, który z tej racji nawrócił się na katolicyzm; był on z jakichś dziwnych powodów synem rodziców mahometańskich, chociaż oboje byli czysto polskiego pochodzenia. Po­znałem panią Kuszelewską-Matuszewską-Rayską dopiero po wojnie w Londynie: była to osoba pełna wdzięku, dobroci, smut­na, ale uśmiechnięta, wzór matrony. Mówiła o swym byłym i już nieżyjącym mężu z dużym uczuciem, i to w obecności drugiego męża. Wydaje mi się, że gen. Rayski pasował do niej dużo lepiej jako mąż niż Matuszewski, ale miałem wrażenie, że kochała bar­dziej Matuszew-skiego. Rayski był dowódcą naszego lotnictwa przed wojną, toczyła się przeciw niemu nagonka w wojsku pol­skim w Londynie, jestem pewny, że była niesłuszna. Pani Rayska umarła pierwsza [1966 r.], gen. Rayski przeżył ją o wiele lat [1977 r.]. Dzieci nie mieli.
 
Druga żona Matuszewskiego - to Halina Konopacka, która na olimpiadzie w Amsterdamie  w roku 1928 zdobyła złoty medal w rzucie dyskiem, co ją uczyniło sławną na całą Polskę,   a nawet cały świat. Była to kobieta bardzo wysokiego wzrostu, omal dwa razy wyższa od Matuszewskiego, była zdecydowanie przystojna, świetnie zbudowana, zawsze w doskona-łym humorze, zawsze świetnie ubrana, nazywała Matuszewskiego zawsze Hiramkiem; ta para, choć nie grzeszyła wiernością, wyglądała zawsze bardzo z siebie zadowolona i bardzo szczęśliwa. Oboje mieli wielki dryg życiowy, oboje byli od świtu do późnej nocy wariacko czynni i zajęci. Po śmierci Matuszewskiego pani Halina wyszła w Amery­ce coś trzy razy za mąż, ale już nazwisk tych dalszych mężów nie pamiętam; ostatnim był pono amerykański generał. Sam Matu­szewski miał szalone powodzenie u kobiet i szereg tzw. konkiet, które świadczyły o jego ukrytych talentach. Wiem tylko o czterech jego liaisons,[liaison, fr., - związek],które trwały długo.
Jedną z nich był romans z Niną Morstinową, Żółtowską z domu, żoną znanego literata, Ludwika Hieronima Morstina, właściciela Pławowic w Kieleckim, dokąd Morstinowie zapraszali całą śmietankę literacką ówczesnej War­szawy, specjalnie skamandrytów.  L.H. Morstin był poza tym ofi­cerem legionowym       w I Brygadzie i Piłsudski miał do niego pew­nego febla. Po wojnie został naszym attache wojskowym w posel­stwie w Rzymie przy Kwirynale, potem w 1924 roku wyszedł z wojska, by zrobić miejsce dla Matuszewskiego, który wobec kon­fliktu Piłsudski-Sikorski nie chciał pozostać szefem „dwójki" w Sztabie Generalnym. Otóż Matuszewski zawsze dbał o to, by mieć dobre stosunki z mężami swoich kochanek: więc gdy jako minister skarbu wybijał jakieś pięciozłotówki, to uwiecznił na nich głowę Niny Morstinowej, która uchodziła za wielką piękność. Na mój gust była trochę za duża, za wielka, ale była zdecydowanie bardzo przystojna. Poza tym Matuszewski założył na spółkę   Morstinem jakieś stawy rybne w Pławowicach, i ponoć te karpie i szczupaki bardzo się opłacały.
 
Niewiele wiem o roli Matuszewskiego w korpusie Dowbora i w POW, z wyjątkiem faktu,   o którym kilkakrotnie wspominałem, że w 1918 roku przebywał przez dłuższy czas na Ukrainie, by wyba­dać, jaka jest tam sytuacja i czy można liczyć w przyszłości na ja­kieś porozumienie  z Ukraińcami. Matuszewski przebywał szereg miesięcy w Kijowie, wówczas okupowanym przez Niemcy Wilhel­ma II, nielegalnie, pod pseudonimem Ogiński: tego pseudonimu niekiedy używał, podpisując swoje artykuły w „Gazecie Polskiej" literkami j.o. - Janusz Ogiński. W tych sondażach w Kijowie i w ogóle na Ukrainie towarzyszył mu Bogusław Miedziński, którego pseudonim brzmiał wówczas „Świtek", i czasami Matuszewski, mówiąc o nim tak go nazywał. Konkluzja Matuszewskiego co do Ukrainy była następująca: świadomość narodowa Ukraińców ist­nieje tylko  w Małopolsce Wschodniej; podłożem jej jest greko-katolicyzm i ta świadomość jest antypolska, a nie antyrosyjska.     Na Ukrainie rosyjskiej, ciągnął Matuszewski, świadomości narodo­wej nie ma, jest tylko plemienna albo regionalna. Nie wierzył, by się to mogło zmienić i w głębi duszy w żadne porozumienie, cóż dopiero w przyjaźń polsko-ukraińską,  nie wierzył. Wierzył nato­miast w możliwość i pożytek stworzenia unii Polski, Węgier i Czech, tych ostatnich bez Benesza [Edward Benesz], którego zawsze uważał za z gruntu  sowietofila.  Mawiał nieraz, że jedyna forma tej unii – to może być wspólna dynastia; sądził, że królem powinien być ksią­żę Kentu  i jego potomkowie po przejściu na katolicyzm, i nawet uważał, że ta unia powinna nosić staropolską nazwę Korony.
Rzecz ciekawa: podobne plany czy marzenia żywił w czasie woj­ny w Londynie także Sikorski.
W czasie wojny 1920 roku Matuszewski był szefem „dwójki" Naczelnego Dowództwa, czyli zadaniem jego było zdobywanie in­formacji o siłach i planach nieprzyjaciela, podczas gdy kontrwywia­dem zajmował się szef „dwójki" w Sztabie Generalnym, które to stanowisko piastował wówczas Miedziński. Matuszewski opowia­dał mi, że po skończonej wojnie 1920 roku, dekorując go Krzyżem Virtuti Militari, Marszałek Piłsudski powiedział:
„Dzięki panu, po raz pierwszy od 300 lat mieliśmy więcej informacji o nieprzyjacie­lu, niż nieprzyjaciel miał o nas". „Jako uznanie, mnie to wystarcza - mawiał Matuszewski - nie potrzebuję żadnego innego".
Pytałem się kiedyś Matuszewskiego, jak mógł pogodzić swój chłodny, zimny realizm  z romantyzmem Marszałka, na co odpo­wiedział:
„Każdy młody jest romantykiem i każdy kocha swoją młodość. Później przychodzą rozczarowania i trzeba sobie zdać sprawę, że rzeczywistość nigdy nie odpowiada marzeniom i na­dziejom". Kiedyś mi także powiedział: „Działalność wywiadu i kontrwywiadu, tak samo jak dyplomacji, jest konieczna, ale nie wystarcza; w ostatecznym rachunku sił państwa nie można oprzeć tylko na policji i tylko na wojsku. Trzeba mieć koncepcję i liczyć się z siłami".
 
Matuszewski zdawał sobie sprawę z wagi bogactwa dla obro­ny i z kosztów tej obrony. Parę razy mi mówił:
„Jako oficer sztabu generalnego powiem, że nasz budżet wojskowy powinniśmy nie podwoić, ale co najmniej potroić. Musimy mieć więcej zapasów amunicji, lepszy transport kolejowy    i drogowy, motoryzację, elek­tryfikację, przemysł wojenny poza zagrożonym Śląskiem, nie mówiąc o czołgach i lotnictwie. Ale jako minister skarbu wiem, że już obecny nasz budżet wojskowy przerasta nasze możliwości ekonomiczne. Rosjanie mogą sobie pozwolić na to, że cała ich ludność głoduje, my - nie. Nalegałem na Marszałka, by zgodził się na zmniejszenie wydatków wojskowych, które de facto wzro­sły szalenie na skutek deflacji i spadku cen, ale nie chciał za nic o tym słyszeć. Narzekał na mnie wobec Sławka i Prystora, mówiąc: On się ciągle kłóci, i wreszcie na tle budżetu wojskowego się ze mną rozstał".
Jako wojskowy Matuszewski był jak najdalszy od tromtadracji; był pesymistą, jakim każdy poważny wojskowy, polityk, dyploma­ta czy choćby dziennikarz powinien być zawsze. Jak już mówiłem, gdy chodziło o wojnę z Niemcami, stale powtarzał:
„Przewaga wojskowa Niemiec jest tak ogromna, że w ciągu trzech miesięcy musimy tę wojnę przegrać z kretesem. Prawda, być może później, Anglii i Ameryka Niemców pobiją. Ale zwycięstwo aliantów czy też nasze własne, jak w roku 1920, to nie to samo!"
Były to słowa prorocze. Gdym z nim rozmawiał po raz ostatni w Paryżu w styczniu 1940 roku (mieszkałem wówczas w Londynie i byłem szeregowcem w naszym wojsku w Szkocji), Matuszewski mi mó­wił:
„Wszyscy mnie uważali za czarnowidza, za pesymistę, gdym prorokował, że będziemy rozbici po trzech miesiącach, a tymcza­sem nasza wojna trwała trzy tygodnie, a właściwie była przegra­na już po trzech dniach".
 
Agresja rosyjska nie zaskoczyła go: „Tylko ślepy - mówił - mógł sądzić, że Rosja nie skorzysta z okazji, którą jej daje wojna polsko-niemiecka". Bardzo pesymistycznie zapatrywał się na bojowość Francuzów; rozpytywał się, jak wygląda Anglia w obliczu wojny. Chciał wrócić do wojska i pono sam Sikorski miał na to ochotę, ale ludowcy i socjaliści nie chcieli  o tym słyszeć. Pytałem się też wówczas Matuszewskiego, jak ocenia rolę naszych dowód­ców  w tej nieszczęsnej kampanii wrześniowej. Nie ukrywał, że wszyscy zawiedli; może jedynie Kutrzeba [Tadeusz] spisał się lepiej od in­nych. Oczywiście nazwisko Andersa nie przychodziło nikomu do głowy: nie piastował on wówczas żadnego większego dowództwa.
 
Matuszewski twierdził, że miał cichy układ ze Sławkiem, że ten, zostawszy prezydentem, zrobi go, Matuszewskiego, premie­rem, i już obmyślał skład swego rządu; mówił mi, że na ministra spraw zagranicznych weźmie Lipskiego, a Becka wyśle zamiast Lipskiego do Berlina: „Niech tam pokaże, czy potrafi uspokoić Hitlera". Na ministra skarbu wybrał sobie Leona Barańskiego. Cała jego myśl była oparta na likwidacji lewicy sanacyjnej, której bardzo nie lubił, ze Spiczyńskim [Wojciech] i prasą czerwoną na czele, i zbli­żeniu do endecji i ONR-u, bo zdawał sobie doskonale sprawę, że ta młodzież stanowiła olbrzymią większość młodego pokolenia.
 
Czy Sławek dotrzymałby obietnicy, wątpię. Sławek był romanty­kiem, który w każdej sprawie zachowywał się tak, jakby siedział przy okrągłym stoliku, wywołując ducha Piłsud-skiego,  i pytając go, co ma zrobić. Otóż niepodobna przewidzieć, co by ten duch z okrąg-łego stolika odpowiedział Sławkowi. Może wskazałby na Becka, może na Koca, może na kogoś jeszcze innego. Jedno jest pewne: po śmierci Marszałka Sławek wykazał, że nie tylko nie jest mężem stanu, ale nie posiada nawet danych na polityka: żadna, najłatwiejsza nawet rozgrywka, gdy miał wszystkie karty w ręku, mu się nie udała. Ani Mościcki, ani Rydz nie byli wielkimi gracza­mi; Mościckiemu chodziło tylko    o fotel, nie o politykę, Rydz nie był chciwy władzy, i bez wahania by się podporządkował Sosnkowskiemu [Kazimierz] czy każdemu innemu generalnemu inspektorowi: nie pchał się do władzy, to jego wypchnięto.
 
Ale załóżmy na chwilę, że Matuszewskiemu by się ta cała ma­chinacja udała; czy zdołałby utrzymać się u władzy, czy zdołałby uniknąć katastrof, które nam groziły i które nas spotkały? Do­prawdy nie wiem. Jestem pewny, że byłby prowadził politykę za­graniczną dużo ostrożniejszą niż Beck, że nigdy, ani na sekundę, nie zapomniałby o niebezpieczeństwie rosyjskim, że wszystko by zrobił, by uniknąć wojny, do której wiedział, że Polska jest nieprzy­gotowana. Że lepiej by pokierował polityką gospodarczą niż Mo­ścicki z Kwiatkowskim, w to nie wątpię. Czy konieczne, jeżeli się chciało uniknąć rządów lewicy, porozumienie z poważną częścią, nie tylko liczbowo, ale także o dużym ciężarze gatunkowym obozu narodowego, było możliwe? Matuszewski był po opuszczeniu „Gazety Polskiej" prezesem Towarzystwa Kredytowego Miejskiego w Warszawie i na tym stanowisku zdobył sobie dużo uznania i za­ufania w mieszczaństwie warszawskim, które wyczuło w nim czło­wieka bliskiego małym ludziom, ciułaczom, kupcom, przedsiębior­com, rzemieślnikom. Miałem zawsze ogromne uznanie dla rozumu i zdolności Matuszewskiego. Ale nie miał on charyzmy. Czy dałby sobie radę z naszym romantycznym i przeceniającym stale swoje siły narodem?             
 
Czy w ogóle można było uniknąć katastrofy drugiej wojny światowej?  Ex post w to nie wierzę. W każdym razie debata na ten temat ma znaczenie czysto akademickie.
====================================================================
Morał (mój):
 
Nietrudno można znaleźć analogie do  realiów III RP, chociaż tego rodzaju  porównania   wypadają, moim zdaniem,  najłagodniej rzecz ujmując, wcale nie lepiej dla obecnych polityków, publicystów, naukowców i dyplomatów.
 
unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura