Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo
235
BLOG

Pamięć made in Germany

Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo Polityka Obserwuj notkę 3

Prof. Grzegorz Kucharczyk historyk, Polska Akademia Nauk

Donald Tusk, przyjmując Nagrodę im. Waltera Rathenaua, podpisał się pod sukcesem niemieckiej polityki historycznej

Polityka historyczna Niemiec w ostatnich latach idzie od zwycięstwa do zwycięstwa. Jedno z największych to zastąpienie nazwy "Niemcy" lub "państwo niemieckie" mianem "naziści" względnie "reżim nazistowski" w kontekście opisu okrucieństw i zbrodni popełnianych w okresie II wojny światowej przez III Rzeszę (też nie wiadomo, czy chodzi w tym przypadku o Rzeszę Niemiecką).
Zauważmy, że jednocześnie starannie unika się rozwinięcia skrótu "naziści" (od niemieckiego "National-Sozialisten", czyli narodowi socjaliści). Przeczuwając trendy panujące wśród obecnych włodarzy polskiego systemu edukacyjnego na szczeblu ministerialnym, nietrudno domyślić się, że w niedalekiej przyszłości polscy uczniowie będą czytać - jeśli trafią na odpowiedni moduł - o tym, jak to polscy żołnierze na Westerplatte stawiali opór nacierającej "armii nazistowskiej". Ale to nie jedyne przecież zwycięstwo niemieckiej wizji historii XX wieku. Kolejne dotyczy eksponowania w historii dwudziestowiecznych Niemiec ich demokratycznych i proeuropejskich tradycji. Zresztą nie tylko chodzi w tym ostatnim kontekście o dwudzieste stulecie. Już wcześniej na tych łamach zwracałem uwagę na huczne obchody w Berlinie trzechsetlecia urodzin króla Prus Fryderyka II. Ten współtwórca pruskiego militaryzmu, autor szeregu wojen zaborczych, które wyniosły jego państwo do statusu pierwszorzędnego mocarstwa, inicjator rozbioru Polski, a zarazem jeden z większych polonofobów, jest w czasie tych obchodów przedstawiany jako polityk oświecony, czujący konieczność współpracy europejskiej, no i przyjaciel Woltera.
Od szeregu lat podobny zabieg stosowany jest w odniesieniu do Republiki Weimarskiej, czyli państwa niemieckiego będącego w latach 1919-1933 demokracją parlamentarną. Ten bezsporny fakt służy przedstawianiu polityki niemieckiej tego czasu oraz jej najważniejszych postaci jako swego rodzaju dowodu na to, że tradycje demokratyczne i europejskie w Niemczech miały głębokie korzenie, a rządy narodowych socjalistów, to znaczy nazistów, były tylko tragicznym epizodem, niewytłumaczalnym niczym fenomenem.

Demokratycznie wykończyć Polskę
Warto jednak zauważyć, że ten obraz z punktu widzenia francuskiego, belgijskiego czy brytyjskiego może mieć pewne uzasadnienie. Demokratyczne Niemcy lat 1919-1933 wyrzekły się przecież prowadzenia agresywnej polityki wobec państw zachodnioeuropejskich. Zostało to nawet traktatowo ujęte w 1925 roku, gdy Gustav Stresemann (niemiecki minister spraw zagranicznych i przez jakiś czas kanclerz Niemiec) w imieniu swojego kraju zagwarantował w Locarno, że Niemcy uznają nienaruszalność swojej granicy z Francją i Belgią, tak jak została ona ustalona w traktacie wersalskim.
Nie wolno jednak zapominać o tym, że to, co dobre dla Francji czy Belgii, niekoniecznie musi być korzystne dla Polski. Fakty były bowiem takie, że w demokratycznej Republice Weimarskiej panował ponadpartyjny konsensus co do tego, że najbardziej Niemcy zostały skrzywdzone wytyczoną w Wersalu granicą z Polską. Takie mniemanie panowało nie tylko wśród jakichś marginalnych, skrajnie nacjonalistycznych środowisk. Wystarczy przejrzeć ukazującą się w pierwszych latach po 1918 roku w Niemczech prasę liberalną, socjaldemokratyczną i konserwatywną, by przeczytać właściwie te same teksty w odniesieniu do Polski i jej granic: "państwo sezonowe", "korytarz" (czyli nasze Pomorze), "niesprawiedliwe granice". Z kolei dla niemieckich komunistów Polska była przeszkodą odgradzającą rewolucję rosyjską od tlącej się tu i ówdzie rewolucji niemieckiej. Antypolskie stanowisko było więc wspólne dla wszystkich najważniejszych stronnictw, zarówno tych tworzących establishment polityczny demokratycznych Niemiec, jak i tych "antysystemowych" (komuniści, narodowi socjaliści).
W tym roku minęła dziewięćdziesiąta rocznica nawiązania przez Republikę Weimarską stosunków dyplomatycznych z Rosją bolszewicką w Rapallo w 1922 roku. Ministrem spraw zagranicznych Niemiec był Walther Rathenau związany z demokratycznym nurtem w polityce niemieckiej. Kanclerzem był zaś Joseph Wirth wywodzący się z katolickiego Centrum, partii, która już od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku przeszła zdecydowaną ewolucję w kierunku nacjonalistycznym, porzucając tradycję swojego założyciela Ludwiga Windhorsta - w okresie Kulturkampfu zaciekłego przeciwnika Bismarckowskiego sposobu pojmowania polityki, także w kontekście relacji polsko-niemieckich. W czerwcu 1922 roku, dwa miesiące po Rapallo, nacjonalistyczne bojówki zamordowały ministra Rathenaua. Bynajmniej nie z powodu oburzenia układem z bolszewikami, raczej z racji związków tego polityka z demokratami i jego żydowskiego pochodzenia. Miesiąc później, w lipcu 1922 roku, kanclerz Wirth pisał do niemieckiego ambasadora w Moskwie hr. Ulricha von Brockdorff-Rantzaua: "Jasno oświadczam Panu i bez ogródek: Polskę trzeba wykończyć". Tej maksymy twardo trzymał się wywodzący się z nurtu liberalnego Gustav Stresemann - do 1929 roku (czyli do swojej śmierci) szef dyplomacji demokratycznych Niemiec i główny architekt antypolskiej polityki Berlina. Taki bowiem cel miał zawarty przez niego, wspomniany wyżej, układ w Locarno z 1925 roku. Milczenie Stresemanna w sprawie uznania przez Niemcy granic z Polską było odczytane wówczas w Warszawie przez wszystkie polskie siły polityczne jako akt wrogi. Jednak Niemcy odniosły nie tylko polityczne, ale i wizerunkowe zwycięstwo. Stresemann został w 1926 roku wraz ze swoim francuskim odpowiednikiem Aristidem Briandem laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. W tym samym roku świeżo upieczony noblista Stresemann zawarł ze stalinowskim Związkiem Sowieckim tzw. traktat berliński, który był dalszym krokiem na drodze zaczętej w Rapallo. Po 1926 roku dzięki porozumieniu zawartemu przez miłującego pokój Stresemanna ze Stalinem armia niemiecka mogła na sowieckich poligonach, bez groźby nagłej wizytacji ze strony zachodnich inspektorów (traktat wersalski), testować broń pancerną, lotnictwo i broń chemiczną. Zgodnie z celem wytyczonym w 1922 roku, czyli "wykańczaniem Polski". Temu samemu służyła rozpętana w 1925 roku przez Niemcy Stresemanna wojna celna z Polską, która miała udowodnić światu prawdziwość niemieckiej tezy o "polnische Wirtschaft", czyli chronicznej niezdolności Polaków do racjonalnego gospodarowania.
Jacques Bainville, współczesny Stresemannowi francuski pisarz polityczny, nazywał niemieckiego polityka "najpojętniejszym uczniem Bismarcka". Kontynuatorem Stresemanna i ogólnie całej polityki demokratycznych Niemiec w odniesieniu do Polski został po 1933 roku Adolf Hitler. Przecież cel był ten sam: wykończenie Polski. Rzecz jasna, różnica była w doborze środków oraz ideologii, która im towarzyszyła. Nikt w Republice Weimarskiej nie domagał się stosowania wobec Polaków ludobójczej polityki, co czynił Hitler po 1939 roku.

Dlaczego i kogo warto nagradzać?
Dzisiaj Republika Weimarska jest przedstawiana jako pierwsza próba "zakotwiczenia Niemiec w Europie" (wspólny Nobel Stresemanna i Brianda!). Takiemu konstruowaniu pamięci historycznej służy również praca licznych fundacji niemieckich afiliowanych przy różnych partiach politycznych obecnej Bundesrepubliki, programy stypendialne i swoista polityka nagrodzeniowo-orderowa.
"Właściwie" nazwana nagroda, która jest przyznana "odpowiedniemu" człowiekowi, zapewnia osiągnięcie dwóch celów. Po pierwsze, utrwala dobre asocjacje związane z konkretną postacią historyczną, która daje "imię" nagrodzie; po drugie zaś, stwarza ściślejsze więzi między nagrodzonym a tymi, którzy o nagrodach decydują. W takim świetle należy spojrzeć na niemieckie nagrody przyznawane w ostatnich latach znanym polskim politykom polskim. W 1996 roku Medal Gustava Stresemanna z rąk szefa niemieckiej dyplomacji Klausa Kinkela (FDP) odebrał Władysław Bartoszewski. 31 maja 2012 roku z rąk kanclerz Angeli Merkel Nagrodę im. Walthera Rathenaua odebrał premier Donald Tusk. W obu przypadkach uzasadnienie było podobne - obydwaj polscy laureaci otrzymali wspomniane wyróżnienia jako wyraz doceniania przez Berlin ich wysiłku "na rzecz pogłębienia integracji europejskiej".
O patronach tych nagród była już mowa wyżej. Przyjęcie tych zaszczytów przez wspomnianych polityków jest właściwie podpisaniem się pod sukcesem niemieckiej polityki historycznej polegającej na wybiórczym przedstawianiu biografii politycznych czołowych polityków Republiki Weimarskiej. Dużo pisano w polskiej prasie o "berlińskich hołdach" polskich polityków przy okazji znanego exposé ministra Radosława Sikorskiego wygłoszonego przed niemieckim audytorium (z pominięciem polskiego Sejmu). Podobnie niepokojąco wyglądają jednak "berlińskie nagrody". Jedno jest pewne, jeszcze długo żadnej niemieckiej nagrody ani medalu nie otrzyma premier David Cameron. Wszak odmawiając poddania się dyktatowi Berlina (pakt fiskalny), udowodnił, że nie działa "na rzecz pogłębienia integracji europejskiej". Medalu nie dostanie, ale ocalił suwerenność Albionu.

"Pracować dla króla Prus"
Być może niedługo wraz z kolejnymi zwycięstwami niemieckiej konstrukcji pamięci historycznej doczekamy się powołania jakiejś "Nagrody im. Fryderyka II" dla tych wszystkich, którzy "zasłużyli się w tworzeniu podwalin europejskiej przestrzeni wolności solidarności". Takim laureatem mógłby zostać na przykład Lech Wałęsa.
Wspomniany król Prus zaraz po rozpoczęciu agresji na Austrię w 1740 roku (wojny śląskie) ustanowił order "Pour le Mérite" (franc. "Za zasługę"). Do 1918 roku było to najwyższe pruskie odznaczenie wojskowe. Jeden z następców Fryderyka II ustanowił w 1842 roku również tzw. klasę cywilną tego orderu. Jest on wręczany do dzisiaj. W 1995 roku został nim odznaczony Andrzej Szczypiorski. Autor popularnych w Niemczech powieści przedstawiających "powikłane" wojenne dzieje polsko-niemiecko-żydowskie, przy czym powikłanie należy tutaj rozumieć jako wskazanie symetrii win Polaków i Niemców w kontekście ludobójstwa Żydów (czy Barack Obama czyta Szczypiorskiego?). Jak wiadomo, kawaler orderu "Pour le Mérite" zakończył swoją pisarską karierę jako stały felietonista w pornograficznym piśmie, a dzięki aktom IPN wiemy, że zaczynał jako TW na usługach komunistycznej bezpieki. Ale przecież zasługę z punktu widzenia dysponentów orderu miał niezaprzeczalną.
W drodze wyjątku Fryderyk II przyznał order "Pour le Mérite" Wolterowi - cywilowi, i to w dodatku takiemu, który nie był formalnie poddanym pruskim. Tylko jednak formalnie. Przecież "patriarcha oświecenia" przez długie lata pisał peany o przewagach pruskiego króla-filozofa, wliczając w nie rozbiór Polski. Później relacje Woltera z Fryderykiem II popsuły się (na tle urażonych ambicji Francuza), jednak to od czasu ich przyjaźni weszło do obiegu powiedzenie "travailler pour le roi de Prusse" - pracować dla króla Prus. Czyli - jak mówił dwudziestowieczny klasyk - odgrywać rolę pożytecznego idioty. Dobrze nagradzanego.

 

Dla mnie człowiek, to c+u+d, czyli ciało + umysł + dusza. I o tych sprawach myślę i piszę od czasu do czasu.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka