W czasach, gdy nie istnieli psychoterapeuci, a słowa takie jak „depresja”, „nerwica” czy „trauma” nie należały do codziennego języka, ludzie radzili sobie z psychicznymi cierpieniami w sposób, który dziś może wydawać się zarówno surowy, jak i niezwykle ludzki. Problemy duszy istniały od zawsze, ukryte w szeptach, w modlitwach, w samotnych wędrówkach po lesie.
Jednakże człowiek nigdy nie był sam. Mieszkał wśród innych: rodziny, sąsiadów, wioski, plemienia. Gdy ktoś przeżywał stratę, cierpienie czy niepokój, nie kierowano go do specjalisty. Zamiast tego zapraszano do wspólnego ogniska, do pracy w polu, do modlitwy w świątyni. Obecność drugiego człowieka była formą terapii, nieświadomej, ale skutecznej w swoim kontekście.
Starszyzna, mędrcy, zielarki i szamani pełnili funkcję przewodników duchowych. Nie posługiwali się językiem psychologii, lecz mitem, rytuałem, opowieścią. Uważano, że dusza może się zagubić, że trzeba ją odnaleźć, nie przez analizę, ale przez rytualne oczyszczenie, przez kontakt z naturą, z Bogiem, z przodkami. Do uzdrowienia potrzeba było tylko wspólnoty.
Praca fizyczna, codzienne obowiązki, bycie potrzebnym, to były naturalne środki na niepokój i melancholię. Nie było przestrzeni na długie rozmyślania, życie samo wymuszało ruch. Ciało i umysł były splecione w jedność. Kiedy cierpiało jedno, drugie przychodziło z pomocą.
Również religia pomagała zrozumieć cierpienie. Ból miał sens, był próbą, karą, oczyszczeniem, czasem nawet błogosławieństwem. Modlitwa, spowiedź, posty i pielgrzymki były formami pracy duchowej nad sobą, ale i psychicznej. Święci patroni cierpiących, opowieści o męczennikach i cudach tworzyły narrację wspólnoty, w której każdy mógł odnaleźć cząstkę swojego bólu.
Dziś, w świecie indywidualizmu, przyspieszenia i samotności, te dawne formy nie wystarczają. Nie można ich przywrócić, bo zniknęło to, co je spajało — wspólnota, rytuał, czas. Żyjemy w gęsto zaludnionych miastach, ale często jesteśmy bardziej samotni niż pustelnicy. Wspólne ognisko zastąpił ekran smartfonu. Praca nie daje sensu, lecz wypala nas od środka. Religia straciła swój uniwersalny język. Cierpienie psychiczne nie jest już czymś, co się przeżywa, ale staje się czymś, co trzeba naprawić.
Dlatego dziś potrzebujemy psychoterapeutów. Są nowoczesnymi kapłanami duszy, nie w szatach, ale z empatią i wiedzą. Nie opowiadają bajek, ale pomagają zrozumieć własną opowieść. Ich gabinety to nowe miejsca, gdzie człowiek może być wysłuchany bez osądu. To nie znaczy, że kiedyś było lepiej. To znaczy tylko, że kiedyś świat był inny, a dusza, choć zawsze ta sama, musiała szukać innych dróg, by nie zamilknąć.
Dziś, w epoce specjalistów, recept i terapii poznawczo-behawioralnych, mogłoby się wydawać, że człowiek wreszcie ujarzmił chaos własnego umysłu. Że współczesna medycyna, z całą swoją potęgą diagnostyczną i farmakologiczną, zastąpiła to, co przez wieki było nieuchwytne, nie nazwane, skrywane w modlitwach, w ciszy, w szaleństwie na uboczu. Jednakże to tylko złudzenie. Bo choć dziś potrafimy nazwać depresję, rozpoznać zaburzenia lękowe czy leczyć psychozy, to nie znaczy, że zastąpiliśmy wszystko, co dawniej było ludzkie w radzeniu sobie z cierpieniem.
Kiedyś człowiek nie był sam. Żył w rytmie wspólnoty — wioski, rodziny, plemienia. Cierpienie psychiczne nie było prywatną sprawą, ale częścią większej historii. Starszyzna słuchała, sąsiadka przychodziła z ciepłą zupą, ktoś powtarzał opowieść o przodku, który też „miał ciężką głowę, ale potem mu przeszło”. Nie było terapii, ale była obecność. Nie było leków, ale była wiara. Czasem błędna, czasem okrutna, ale też czasem kojąca.
Dziś mamy lekarzy, leki, gabinety z wygodnym fotelem i dyplomami na ścianie. Mamy też słowa, które porządkują chaos: „zaburzenie lękowe uogólnione”, „epizod depresyjny”, „trauma rozwojowa”. To ogromny postęp. Można dostać pomoc, która ratuje życie. Można wrócić z otchłani. Jednak w tym wszystkim coś zginęło. Zniknęły rytuały przejścia. Zniknęła wspólnota. Zniknął sens cierpienia, który kiedyś nadawała religia albo mit. Teraz cierpienie ma być „naprawione”, a nie przeżyte. Ma zostać zredukowane do objawu, a nie przeistoczone w opowieść.
Współczesna medycyna nie jest zła. Przeciwnie, jest błogosławieństwem, ale nie jest pełna. Nie zastąpi starszej kobiety, która położy dłoń na ramieniu i powie: „Ja też tak miałam, przetrwasz.” Nie zastąpi kapłana, który wskaże sens, nawet jeśli nie da odpowiedzi. Nie zastąpi lasu, ciszy, pracy rąk, która koi nie tylko ciało, ale i duszę.
Dlatego najlepsza pomoc psychiczna dziś to ta, która potrafi połączyć jedno z drugim: wiedzę i czułość, naukę i człowieczeństwo, terapię i opowieść. Bo człowiek to nie tylko układ nerwowy. To także serce, pamięć, mity i braki. I tego żadna medycyna, choćby najbardziej nowoczesna, nie powinna próbować zastąpić. Powinna słuchać. I być obok, wspierając potrzebujących.
Źródło
Zdjęcie Google
Inne tematy w dziale Rozmaitości