Czterech panów siedziało w ogródku małej kawiarni i rozmawiało o potędze wiedzy. Trzech spośród nich reprezentowało nauki humanistyczne. Czwarty - milcząc popijał już trzecią z rzędu herbatę.
- Ile razy myślę o tych rzeczach - powiedział mały, pulchny językoznawca - przypomina mi się pewna historia z czasów mojej odległej młodości. Jeśli panowie pozwolą, opowiem ją w skrócie.
Panowie skinęli głowami z wyjątkiem matematyka, który właśnie mieszał cukier i całkowicie był pochłonięty tym zajęciem.
- Otóż było to w czasach moich uniwersyteckich studiów przed tamtą jeszcze wojną. Przyjaźniłem się wówczas z młodym, niezwykle zdolnym lekarzem. W okresie, o którym mam zamiar opowiedzieć, pracował nad swoją pracą doktorską. Aby mieć spokój wysłał żonę z córeczką na wieś do rodziców.
- Przyjaciel mój miał jedną cechę szczególną: chorobliwie nie znosił samotności. Nazajutrz po wyjeździe rodziny przyszedł do mnie zdesperowany, prosząc, abym u niego zamieszkał: "Ja zupełnie nie mogę znieść ciszy za ścianą" - wyznał wstydliwie. Oczywiście zgodziłem się.
- Po paru dniach zjawił się z klatką. W klatce były świnki morskie.
Są to najprzyjemniejsze pod słońcem stworzenia - wierzcie mi, panowie, nie kot, nie pies, ale właśnie świnka morska. Zostałem mianowany stajennym. Przyrządzałem im krajankę z buraków i marchwi, wkładałem im świeżą podściółkę - wszystko za cenę dotykania ciepłego futerka i ściskania w dłoniach tak mocno, aby czuć było bijące serce.
Zresztą przyjemności te trwały niedługo. Po trzech dniach przyjaciel powiedział poważnie: "Przystępujemy dziś do eksperymentu. Od tego zależy moja kariera. Liczę, że nie odmówisz mi pomocy".
To było już znacznie mniej przyjemne. Miałem łapać moje wychowanki za śmiesznie małe nóżki, obracać je na plecy i trzymać mocno, kiedy igła mego przyjaciele zadawała im śmierć.
- Czy wszystkie wymrą? - pytałem.-
- Wszystkie - odpowiedział. - Zaraziłem je gruźlicą, potem będę je leczył. Będziemy robili iniekcje stosowanym obecnie lekarstwem, chcę wykazać jego zupełną bezsilność. Będą otrzymywały różne dawki leku i zdechną w różnych okresach. To też jest ważne dla eksperymentu.
Świnki posmutniały. Przestały śpiewać, sierść im się zjeżyła. Siedziały w kącie, oddychały z trudem. Łepek leżał nisko przy ziemi - i jakby osobno. Co dwie godziny dostawały porcję lekarstwa. W drugim dniu nastąpił okres ożywienia. Zaczęły trochę jeść. Uradowany pobiegłem po najświeższą sałatę. Ale mój przyjaciel zgasił mnie.
- Poprawa jest pozorna, teraz nastąpi nieodwołalnie śmierć. Najdalej za 48 godzin.
Rzeczywiście jedna po drugiej dostawały drgawek i upadały na bok jak przewrócone zabawki. Przyjaciel notował w zeszycie obserwacje, a ja wyciągałem ciepłe jeszcze ciałka i odnosiłem do lodówki.
W końcu została tylko jedna, biała, z czerwonymi oczkami, zjeżona jak tamte. Teraz nie odstępowałem na krok od klatki, gdyż miałem podać czas jej śmierci. Po godzinie sunąc sparaliżowanymi nogami podpełzła do siatki i wyciągnęła ku mnie suchy, gorący nosek. - "Żegna się" - pomyślałem sentymentalnie. Bez przekonania podsunąłem jej miseczkę z wodą. Wypiła. Drugą też. Poszliśmy spać z przekonaniem, że nad ranem zastaniemy ją martwą.
Pierwszym głosem, jaki mnie po przebudzeniu doszedł - był wysoki, świdrujący śpiew mojej białej świnki. Wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do niej. Żyła. Chodziła wokół klatki i wygrzebywała spomiędzy słomy kawałki marchwi. Natychmiast przyrządziłem jej królewskie śniadanie.
Natomiast przyjaciel mój nie jadł śniadania i zatelefonował do kliniki, że nie przyjdzie. Siadł do obliczeń, a ja mu pomagałem. Eksperyment obecny był tylko badaniem kontrolnym, przedtem zjawisko było analizowane na wielkiej ilości przypadków. Zaczęliśmy od przeglądania protokołów i wstępnych rachunków. Zaraz na wstępie odkryliśmy błąd. Trzeba było sporządzić nowe szeregi liczebności. Oczywiście średnie i odchylenie średnich uległy pewnym zmianom. Pracowaliśmy wiele godzin bez przerwy z uporem. Czasem dobiegał nas świergot świnki. Rozumiecie panowie, że głos ten znaczył dla każdego z nas coś całkiem innego. I nie mogłem zdobyć się na solidarność z moim przyjacielem. Solidarność z życiem jest uczuciem pierwszym. Na koniec mój przyjaciel zawyrokował: uwzględniając poprawki, hipoteza moja nie jest zachwiana. Świnka musi zdechnąć. Błąd nie przekracza dopuszczalnej granicy znamienności.
Poszliśmy do klatki. Świnka była przewrócona na bok jak zabawka. I ten łepek leżał jakoś osobno.
Chociaż była to tylko śmierć świnki morskiej, słuchacze zamilkli i dopiero po chwili.
- Najładniejsza w tym opowiadaniu - powiedział jeden z panów - jest wiara pańskiego przyjaciela. Wbrew faktom młody człowiek wierzył w swoją realistyczną wizję. Tak tworzy się naukę - dodał ironicznie.
- Mnie natomiast uderza - dodał drugi - że śmierć tej nieposłusznej świnki nastąpiła w chwili, gdy skorygowano błąd obliczeń. Konieczność śmierci od tego momentu była udowodniona.
- Mówcie co chcecie - komentował trzeci - dla mnie jako humanisty, to opowiadanie jest mimo wszystko optymistyczne. Zatytułował bym je: świnka morska, albo o tym, że życia nie można zważyć.
Odezwał się matematyk:
- Dla mnie, proszę kolegów, nie ma w tym nic niewymiernego i tajemniczego. Przyczyn wypadku opisanego w formie literackiej trudno oczywiście ustalić. Ja podejrzewam - jak to się zresztą często zdarza w bakteriologii, że działało tu prawo małych prawdopodobieństw.
Zwłaszcza wzór Poissena zastosowany do obliczeń mógłby wiele tu wyjaśnić.
Może przypomina pan sobie, czy pański przyjaciel zastosował wzór Poissena?
Językoznawca nie przypominał sobie. I w ogóle uważał, że pytanie nie ma sensu.
Zbigniew Herbert 1956
http://www.wdq.home.pl/herbert/wiersze.htm
Inne tematy w dziale Rozmaitości