Jan Czeredys,
Adam Gajdek,
Roman Groński,
Aleksander Adam Kita,
Jerzy Miatkowski,
Stanisław Mieszkowski,
Antoni Olechnowicz,
Marian Orlik,
Zbigniew Przybyszewski,
Karol Rakoczy,
Edmund Tudruj,
Arkadiusz Wasilewski
Napiszę tylko o dwóch i wyjaśnię dlaczego. Pierwszy to Stanisław Mieszkowski, komandor Marynarki Wojennej, który we wrześniu 1939 r. dowodził kanonierką „Generał Haller”, uczestnicząc w obronie polskiego wybrzeża przed lotnictwem niemieckim, a potem brał udział w obronie Helu. Aresztowany 20 października 1950 r. przez oficerów Zarządu Informacji Marynarki Wojennej w Gdyni pod nieprawdziwym zarzutem szpiegostwa. Został stracony 16 grudnia 1952 r. Drugi to Marian Orlik, podpułkownik Wojska Polskiego, który w maju 1952 r. został zatrzymany przez oficerów Informacji Wojskowej pod fałszywym zarzutem udziału w tzw. spisku w wojsku. Został stracony 3 grudnia 1952 r.
Dlaczego akurat ci dwaj? Bo to koledzy mojego dziadka, podpułkownika Jana Suchnickiego, przed wojną pracującego w GISZ (Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych). Dziadek całą wojnę spędził w oflagu, nie był ani w AK, ani w armii polskiej na Zachodzie, po prostu wrócił do domu i zgłosił się do wojska. Ostrzeżony przez brata, działacza PSL, pod pretekstem (zresztą prawdziwym) poważnej choroby żołądka odszedł z wojska bardzo szybko, a następnie wyjechał z Warszawy i przez kilka lat błąkał się po Ziemiach Zachodnich, podejmując się różnych prac. Jego koledzy zostali aresztowani, on – ciężko chory, bez warunków do właściwego leczenia, widujący się tylko z rzadka z rodziną – zmarł przedwcześnie. Miał szczęście, uniknął tortur, więzienia, strzału w potylicę.
Dzisiaj obchodzimy dzień Żołnierzy Wyklętych. Niektórzy mówią o nich Niezłomni, czyli ci, którzy nie pogodzili się z kolejną okupacją, nie złożyli broni, do końca pozostali wierni. Nie można tego powiedzieć o polskich oficerach, którzy wrócili z Zachodu czy z oflagów i nie brali udziału w walkach podziemia, którzy chcieli tylko dalej normalnie żyć i w miarę możliwości służyć Ojczyźnie. Czy to była naiwność czy brak wyobraźni? Nieważne już dziś – ważne, że UB i Informacja Wojskowa o nich nie zapomniała, niszczono ich i ich rodziny konsekwentnie.
Wielu z nich, podobnie jak mój dziadek, próbowało już tylko przeżyć, przemknąć się przez oka tej strasznej sieci śmierci bez utraty honoru, zaszyć się gdzieś, przeczekać. Ale od czego usłużni donosiciele? Tak zginął najmłodszy brat cioteczny mojego dziadka, aresztowany przez UB z donosu, wcale nie żołnierz zawodowy, tylko uczestnik wojny polsko-bolszewickiej (1920). Pobity, torturowany, w końcu zwolniony, bo naprawdę nijak nie pasował do żadnej ubeckiej układanki – zmarł z odniesionych obrażeń w miesiąc po wypuszczeniu z więzienia. Z kolei starszego brata dziadka, oficera rezerwy, który wymknął się śmierci z rąk sowieckich dwukrotnie, uciekając najpierw z internowania, a potem cudem ocalony podczas mordu na więźniach w Dubnie - NKWD dopadło już po wojnie. Dopadli go i po prostu zastrzelili na ulicy w 1945.
Oni naprawdę byli Wyklęci. A dookoła była pazerna swołocz, gotowa donieść na każdego za parę groszy. Nie zapominajmy o tym. Nie tylko o tych, na których polowano jak na zwierzęta, ale i o tych, którzy w tych polowaniach robili za nagonkę.
Inne tematy w dziale Kultura