Ulubionym zajęciem mediów w ostatnich dniach jest „pochylanie się z troską” nad wynikiem osiągniętym przez PiS w wyborach. Jest to właśnie raczej „pochylanie się”, niż akcentowanie satysfakcji – mimo, że media zrobiły co się tylko dało, żeby wynik był właśnie taki.
Wszyscy są zatroskani: „PiS znowu przegrało”, „Klęska wyborcza PiS”, „PiS przegrywa szósty raz z rzędu”, „Z Kaczyńskim PiS nie wygra” – itp.
No i – oczywiście – dobre rady, a wśród nich podstawowa: „Kaczyński powinien odejść”.
Jasne, nic tak nie zmieniłoby sceny politycznej, jak to; nie ma Kaczyńskiego, a przy najbliższych wyborach tłumy rozdeptują się przy urnach, żeby wrzucić głos za PiS-em. Może nawet zagłosowałby tak Niesiołowski.
Jeszcze lepszy byłby pewnie taki scenariusz: Kaczyński wywala Kurskiego i Ziobro, a potem sam odchodzi.
Najgorsze moim zdaniem jest w tym wszystkim to, że politycy PiS ulegając presji ze strony dziennikarzy czują się zmuszeni do tłumaczenia: to i tamto zrobiliśmy źle, tu nie dotarliśmy do szerszego ogółu, a ówdzie – byliśmy nie dość przekonywujący.
A dlaczego wynik wyborczy mamy traktować właśnie tak – jako porażkę w wyniku popełnionych błędów? Kto powiedział, że zwycięstwo mieliśmy w kieszeni i trzeba było po nie tylko zgrabnie sięgnąć? Wybory to sprawa otwarta; była nadzieja, ale przecież nie pewność i może należałoby na rzecz spojrzeć tak: kampania została przeprowadzona w sposób w obecnych warunkach możliwie dobry i dzięki temu (w równej mierze, jak i dlatego, że istnieje „żelazny”, niewykruszalny elektorat PiS) dostaliśmy te 30%. Czy można było dostać więcej? Może tak, może nie. Może niewiele. Żeby wygrać, PiS musiałby dostać o ponad 1/3 głosów więcej, niż dostał.
Powiedzmy sobie jasno: obecnie - przy takiej frekwencji – to niemożliwe! I niech politycy PiS przestaną bić się w piersi, a co gorsze - dawać się wciągać w dyskusje na temat, kto jest winien klęski i czyje głowy powinny polecieć.
Z przykrością przeczytałem w środowej „Rzepie” wywiad z Jarosławem Kaczyńskim pod tytułem „Słowa o Merkel to był mój błąd”. Prezes niepotrzebnie daje się nakłonić do udziału w tej inspirowanej przez siły pozapartyjne akcji rozliczeń , bicia w piersi, ekspiacji. „ To był mój błąd” – chłopie, po co i przed kim się tłumaczysz?
Jaki błąd – ja Ci tego nie mam za złe. Nie wystąpiłeś publicznie, aby przed całym światem obsmarować panią kanclerz, albo obrzucić ja obelgami. Nie powiedziałeś, że jest – trzymając się z wiadomych powodów terminologii warzywnej – np. dynią.
To były dwa oględnie sformułowane zdania w książce – dwa spośród kilku czy kilkunastu tysięcy. Kto jest cokolwiek oblatany – wie, o czym mowa, bo dawno już o tym pisały zagraniczne gazety. I na tym dość.
Tłumaczyć się? A może raczej spróbować jakoś objaśnić ludziom to draństwo, którego dopuścili się dziennikarze wywlekający i wyolbrzymiający tę sprawę? Spróbować powiedzieć o tych kilku cymbałach zajmujących kiedyś ważne państwowe stanowiska, którzy czują się uprawnieni, żeby – już po raz drugi – w naszej wewnętrznej sprawie występować nieproszeni z apelami transgranicznymi. Stoją sobie z boku – taki chór autorytetów powołanych przez siebie samych – i jak coś palną, to nie daj Boże.
Polityka jest grą – to wiadomo – nie zawsze czystą, podobnie jak zdarza się to i w kartach. Ale różne rzeczy daje się od biedy zaakceptować, dopóki ktoś nie zaczyna sobie pomagać kartą ściągniętą z sąsiedniego stolika. A tutaj właśnie tak postąpili i dziennikarze, i politycy: posłużyli się obcą kartą.
Oglądałem sporo westernów – tam za podobne rzeczy bez litości odstrzeliwano szachrajów.
A u nas? Musi tłumaczyć się człowiek, przeciw któremu użyto takiego właśnie zagrania. Obcą kartą.
I o to mi właśnie chodzi – czy powinien się tłumaczyć? Moim zdaniem – nie.
Nie żałować za grzechy, nie bić się w piersi – bo nie ma powodu. Może raczej próbować coś wytłumaczyć rodakom: np. to, że czymś niedopuszczalnym jest zwalczanie przeciwnika politycznego w oparciu o czynniki zewnętrzne i że coś takiego w historii przerabialiśmy. Może w ogóle – zamiast odpowiadać na pytania w rodzaju: „Czy to był błąd?”, „Kto zawinił?” i tym podobne – obmyślić i zacząć realizować jakąś akcję mającą rozjaśnić Polakom w głowach? Ludzie są niepoinformowani – głównie z własnej winy – w stopniu wprost tragicznym. Wielu nie wie dosłownie nic – no, może poza tym, co mówią w TVN i GW – choć też słabo. Za to mają solidnie ugruntowane opinie o wszystkim.
Np.: w 2006 roku – po nieudanej wobec sprzeciwu PO próbie rozwiązania sejmu mówi do mnie znajomy: w obecnej sytuacji Sejm należałoby rozwiązać, ale cóż, skoro PiS nie chce.
A ostatnio - znajoma powiada: Kaczyński mówi, że Merkel była w STASI.
Nie warto już wspominać o tych przekonanych np., że Tupolew w Smoleńsku cztery razy próbował lądować.
Tyle wiedzą ludzie. Chyba więc warto – zamiast klęczeć na grochu i spowiadać się z niepopełnionych grzechów – już od dziś, nie czekając na następną kampanię, zabrać się za pracę nad rodakami.
Jak to zrobić? Dobre pytanie.
Poczynając od tego miejsca wielokrotnie przekreślałem i wyrzucałem napisane zdania, aż uświadomiłem sobie, że zaczynam stawiać diagnozy polityczne, budować koncepcje działań i robić tym podobne rzeczy, na których się nie znam. Ale pokusa, żeby się powymądrzać była silna i przyszła niepostrzeżenie. Na szczęście połapałem się w porę.
Klasyk mógł napisać: „Co robić”. Ja – nie będę.
Inne tematy w dziale Polityka