Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
4404
BLOG

Bić się, czy nie bić?

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 66

 

(W 150 rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego) 

Walczę i umrę jedynie dlatego, że w wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża mi jako człowiekowi z godnością nie niewolniczą.

W liście Józefa Piłsudskiego do Feliksa Perla – 1908 r.

 

Od końca XVII wieku, aż do odzyskania niepodległości w roku 1989, Polacy niemal ciągle stali przed dylematem: bić się, czy nie bić? Nie zawsze tyczyło to walki zbrojnej, czasami – jak po Powstaniu Styczniowym - była to walka o zachowanie podmiotowości narodowej metodą pracy organicznej, czy też jak w czasach stanu wojennego, była to walka Solidarności bez stosowania przemocy. Jednak na przestrzeni tych dwóch stuleci niemal każde pokolenie naszych rodaków modliło się w kościołach o polską broń, żeby użyć jej w sprzyjających okolicznościach. Jednak z okolicznościami różnie bywa i pod tym względem Polacy mieli szczególnego pecha, co nie oznacza, że w kolejnych powstaniach nie popełnili masy błędów. Trzeba jednak stanowczo odrzucić tezę, że ci, którzy zdecydowali o rozpoczęciu walki zbrojnej z naszymi okupantami, byli ludźmi pozbawionymi rozumu, nieodpowiedzialnymi szaleńcami.

Ani Tadeusz Kościuszko rozpoczynający swoją insurekcję, ani nawet Piotr Wysocki prowadzący swoich podchorążych na Belweder nie napędzani byli dezynwolturą, tylko polityczną i militarną kalkulacją. Młodzieńcza odwaga i fantazja podchorążych miała być i de facto stała się zapalnikiem Powstania Listopadowego, które z wszystkich polskich powstań miało największą, niestety zmarnowaną szansę na militarny sukces. Klęska kolejnego zrywu Polaków w roku 1863, była jeszcze bardziej bolesna, ale niedouczonym krytykom Powstania Styczniowego trzeba przypomnieć, że wprawdzie wybuchło ono w momencie niesprzyjającym i bynajmniej nie planowanym (o czym za chwilę), ale przygotowania do tego zrywu trwały ponad trzy lata i ówcześni liderzy Czerwonych i Białych wykonali ogromną pracę koncepcyjną, organizacyjną, a także polityczną, szukając sojuszników polskiej sprawy w kilku krajach europejskich. Ta praca zaowocowała niezwykłą, jak się potem okazało, sprawnością funkcjonowania Państwa Podziemnego w okresie powstania, wcale nie małymi dostawami broni, a także uczestnictwem blisko tysiąca ochotników z Włoch, Francji, Prus, Szwecji, a nawet Rosji, którzy zasilili oddziały powstańcze.

 Można wiele powiedzieć krytycznych uwag o przywódcach Powstania Styczniowego, ale bezspornie nie byli to narwańcy, bezrozumni szaleńcy, nie umiejący w sposób chłodny oceniać sytuacji i planować kolejnych kroków. Na przeszkodzie stanęły wspomniane już „okoliczności”, gdyż o momencie wybuchu powstania nie zdecydowali późniejsi jego przywódcy, tylko komisarz rządu cywilnego w Warszawie – margrabia Wielopolski. To zarządzona przez niego branka polskiej młodzieży do rosyjskiej armii, dokonana według przygotowanych wcześniej list, a nie jak to robiono wcześniej w sposób losowy, mająca na celu uniemożliwić wybuch powstania – de facto je wywołała.

Już tylko dla porządku przypomnę, że w Warszawie w roku 1944  nie planowano wybuchu powstania, a że stało się inaczej również zadecydowały „okoliczności”, do których – jak już wspomniałem – Polacy mają pecha.  Dowódcy Komendy Głównej AK to byli wszak zawodowi wojskowi, nie pozbawieni możliwości trzeźwej oceny politycznej i nie byli naiwniakami politycznymi. Ale nie sądzili, że niemal przez cały okres powstania, „okoliczności” reaktywują pomiędzy stojącymi po dwóch stronach Wisły, już wówczas śmiertelnymi wrogami, swoistą mutację paktu Ribbentrop-Mołotow.

Wróćmy jednak do Powstania Styczniowego i do zacytowanego motta z korespondencji Józefa Piłsudskiego. Otóż dla Polaków pragnących w Kongresówce zachować swoją narodową podmiotowość i zwyczajną ludzką godność nie było już miejsca. Car na kilka lat przed powstaniem jasno powiedział Polakom: „Żadnych złudzeń, panowie”, a w rozmowie z cesarzem Austro-Węgierskim sarkastycznie zauważył, że w naddunajskim cesarstwie jest wiele narodów, ale u niego tylko jeden – rosyjski. I żeby postawić kropkę nad i – naród rabski, czyli niewolniczy. Ci Polacy, którzy chcieli zachować swoją tożsamość, którzy nie chcieli żyć w wychodku, nie mieli innego wyjścia – musieli chwycić za broń. Jak wiemy, skończyło się to dla nich tragicznie, ale jak również wiemy – rzucili posiew. I chociaż klęska niemal zawsze jest sierotą, oni sierotami nie zostali. Przez następne dekady, już w „priwislanskim kraju”, pamięć o ich ofierze nie zanikła i nawet w środowiskach, które nie wysłały swoich synów do powstania i nie kryły się z krytyką „bezrozumnego rozlewu krwi” – nikt nie ośmielał się odnosić z pogardą do powracających po latach z Syberii powstańców, chociaż  pomoc i pełną moralną satysfakcję otrzymali dopiero po odzyskaniu niepodległości w roku 1918.

                   X                                   X                                   X

W III Rzeczpospolitej toczy się z okazji różnych rocznic dyskusja wokół polskiej irredenty i coraz częściej i agresywniej pojawiają się opinie, że czas skończyć z pielęgnowaniem własnych klęsk. Ludzie ci – politycy, dziennikarze, przedstawiciele świata kultury, celebryci – znają historię polskich powstań chyba z komiksów, wypowiadają się jednak w sposób kategoryczny, że dość już tej martyrologii. Otóż indywidua te nie zdają zapewne sobie sprawy, że tak naprawdę mówią o sobie. Potępianie w czambuł czczenia polskich bohaterów sprawy narodowej i przegranych powstań nie łączy się wszak nawet z krokodylimi łzami nad ich ofiarą i cierpieniem. Jest to jasna deklaracja, że są tchórzami i jakby trzeba było bronić ojczyzny, jakby przyszło „jak zawsze o honor się bić”, to na nich nie można liczyć. Niektórzy nawet – jak popularna pisarka – formułują to wprost: „Jakby było jakieś zagrożenie, natychmiast spieprzam z Polski”. Czy mamy do czynienia z atrofią polskiego patriotyzmu? Chciałbym wierzyć, że tak nie jest, że te wszystkie wrzaski o potrzebie okiełznania polskości, skoro jesteśmy w Unii Europejskiej, wypowiadane z szyderstwem i przekąsem uwagi znanego dziennikarza o „festiwalu patriotyzmu”, komentującego tysiące flag biało-czerwonych na Krakowskim Przedmieściu w dniach żałoby narodowej po tragedii smoleńskiej, że to wszystko jest dziełem renegatów – ludzi, którzy z sobie znanych powodów nie chcą już być Polakami. Ale przecież nie muszą. Niech jednak w sprawach patriotyzmu, który w najprostszej definicji jest miłością do Ojczyzny, zamkną dziób.


 (Tekst ukaże się w najnowszym numerze czasopisma "Prawda jest ciekawa")

 

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (66)

Inne tematy w dziale Kultura