Rolex Rolex
454
BLOG

40 LAT MOLESTOWANIA

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 91

 

Co jakiś czas opinią publiczną w Kościele Katolickim wstrząsają „skandale pedofilskie”. Zazwyczaj dotyczą szkół katolickich, zazwyczaj okresu sprzed dziesięciu, dwudziestu lat, zazwyczaj zaczyna się od jednej osoby, żeby tuż po zapowiedzi występowania z roszczeniami dołączyły setki, które nabyły pamięć o własnej traumie.

Zazwyczaj rzecz nie dotyczy przestępstw seksualnych, wykorzystywania seksualnego, a więc czegoś z czym dorosły człowiek, nawet po latach, mógłby mieć problem; w znakomitej większości przypadków chodzi o molestowania, a więc czyny moralnie naganne, niebędące jednak przestępstwami.

Jakby w opozycji do tych fal anamnezy przelewających się przez kolejne kraje, katolickie szkoły i przedszkola przeżywają istne oblężenie, a znalezienie w nich miejca dla dziecka graniczy z cudem.

W Zjednoczonym Królestwie nawrócenia i konwersje są najbardziej popularne wśród rodziców, których dzieci zbliżają się do wieku szkolnego; po, mniej więcej, roku pilnego bywania wraz z pociechami na katolickich mszach w kościele, można z czystym sumieniem podjąć starania o wysłanie dziecka do wymarzonej, zazwyczaj lokującej się w pierwszej dziesiątce najlepszych szkół w kraju, placówki.

I to pomino, że rząd labourzystowski utrudnia tym szkołom działanie, jak tylko może, a to w drodze wyłaczenia tychże szkół z listy refundowanych dowozów (co w przypadku szkół wyznaniowych ma kapitalne znaczenie), a to w postaci próby wprowadzenia OBOWIĄZKU zatrudniania w nich homoseksualistów płci obojga, to ostatnie oczywiście w trosce o zmniejszenie zagrożeń płynących z potencjalnej groźby molestownia; osoby, które uznają za wskazane uwypuklić i podkreślić, jako pierwszą informację o swojej osobowości, fakt „ z kim, gdzie i jak to lubią” są oczywiście o wiele mniej sfiksowane na tym tle niż normalnersi (uwaga: ironia).

Młodzi Polacy, którzy w UK starają się często jak mogą, by zmyć z siebie odium pochodzenia z zaścianka Europy, z braku czasu i chęci, by „odium” owo zmyć poprzez wtopienie się w rzeczywistość lingwistyczną, podejmują często wysiłek wmontowania sobie przynajmniej poprawnych poglądów, którymi epatują, jeśli już nie w kręgach tubylczych – wciąż ta cholerna bariera jąkawki, to przynajmniej na „polish parties”.

Głos zabieram w takich sytuacjach rzadko, bo generalnie głos zabieram rzadko w sprawach dotyczącej wiary mojej lub innych; kiedyś mnie jednak poniosło, już nie tyle z uwagi na sam fakt, że mielenie medialnych sloganów robi się nudne po godzinie, ile z uwagi na ich mechaniczne recytowanie (nuda, panie, nuda).

Zadałem dziwięciu zgromadzonym osobom proste pytanie: czy oni osobiście spotkali się z tym problemem, słyszeli o nim z pierwszej ręki bądź potrafią wskazać kapłana, który był takich tragedii sprawcą.

Ponieważ nikt się nie przyznał, wobec reprezentatywności polskiej populacji młodych katolików (rozrzut od Świnoujścia, przez Warszawę, Białystok, po Ustrzyki Dolne), zamknąłem mocą autorytetu starszeństwa dyskusję, proponując przejście na tematy, które dotyczą osobiście chociaż jednej obecnej i przytomnej osoby. Zarzut zamordyzmu i sterowania swobodnym prezentowaniem poglądów odrzucam, bo – jako się rzekło, cierpliwie znosiłem cytaty z prasy krajowej przez bitą godzinę i i tak zaczynały się powtarzać.

W kolejnej sekwencji naszego ogródkowego „party” uznałem za wskazane podzielić się swoimi wspomnieniami z komunistycznej szkoły; tak, tej z rozrzewnieniem wspominanej, porządnej szkoły, gdzie dyrektorem i zastępcą był członek PZPR, zazwyczaj rusycysta; apele ku czci rewolucji październikowej odbywały się z powtarzającą monotonią corocznie w listopadzie, pod nieustannie zamykające się, zmęczone powieki wbijała się recytowana przy byle okazji fraza z wieszcza: „A nam, którzyśmy w drodze, niechaj flaga łopoce...” No niech se łopoce...

Po pierwsze, nie miałem szczęścia chodzić do dobrej szkoły. Moje pierwsze zetknięcie z edukacją odbyło się w wielkim molochu, łaczącym trzy przedwojenne szkoły powszechne, stojącym na granicy światów; u wrót jednej z najbardziej zdewastowanych przez komunizm robotniczych dzielnic wielkiego miasta.

Alkoholizm, choroby, prostytucja – naturalne żniwo czterdziestu lat ustroju powszechnego schamienia.

Ponieważ szkoła, dzięki swojemu położeniu i tak przypominała kolonie karną, „rejonizacją” objeto leżący w innej dzielnicy Dom Dziecka.

Aby trochę wyrównać, objęto nią również dzieci z jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic leżących za parkiem, osiedle z lat trzydziestych ubiegłego wieku, zasiedlane przez sanacyjnych totalitarystów technikami, inżynierami, wojskowymi i lekarzami, a którego ogólnej atmosfery kindersztuby, wobec mniej niż w innych miastach i dzielnicach przetrzebionego materiału biologicznego komunizm nie był w stanie zmienić aż tak bardzo.

Przyznaję, byłem w tej szkole dzieckiem uprzywilejowanym, bo i ja urodziłem się w domu z ogrodem, a pierwszy radiowóz milicyjny zdarzyło mi sie zobaczyć na sennych uliczkach gdzieś po piętnastu latach życia.

Rocznic rewolucji, pomimo spektrum wyznawanych poglądów i powojennym zasiedlaniem niektórych z przedwojennych willi Szmaciakami, też nie obchodziło się hucznie.

Szkoła. Do szkoły trzeba było się przedostać przez „sanitarny kordon” parku i pętli tramwajowej. Olbrzymi gmach nosił kiedyś imię Szkoły Powszechnej imienia Józefa Piłsudskiego; brakiem zwojów jakiegoś Czerwonoarmiejsca, który stłukł litery z frontu „wedle linii” pozostawała widocznie pod Jego imieniem i pewnie pozostaje do dziś, o ile nie odmalowali.

Szkołę ową setkami zasilali mali przedstwiciele klasy robotniczej, sieroty z domu dziecka i my, garstka dzieci „zza parku”.

Pominę opisy konieczności szybkiego przyswojenia sobie zasad walki na cokolwiek co jest pod ręką, nie o kozacczyznę tu chodzi.

Już od pierwszych dni do głów młodego edukacyjnego narybku wpajano jedną zasadę: „Choćby cię smażyli w smole, nie mów, co się dzieje w szkole”. Zasada, która przez pierwsze lata, mniej więcej do czasu, kiedy dzieciaki zaczynały wchodzić w okres dojrzewania, zdawała się dotyczyć tysięcy walk, starć i potyczek; spuszczania głowy kolegi zanurzonej w toalecie i powszechnego złodziejstwa (gineło wszystko, co leżało trzydzieści sekund, od kanapek poczynając), gdzies około szóstej klasy objawiała swoje prawdziwe oblicze.

Molestowanie córek (rzadziej synów) szwaczek, tramwajarzy i alkoholików było tak codziennym rytuałem, że oswoiliśmy się z tym wszyscy, szybko. Tak widocznie miało być. Szkoła, do wykonania obowiązku edukacji w klasach starszych zatrudniała cały katalog psychopatów, pedofili, sadystów i dewiantów, z których rzadko który chodził trzeźwy, a jesli trzeźwy, to było jeszcze gorzej.

Bicie było normą mniej więcej do połowy klasy siódmej, kiedy to pierwszy z przedstawicieli rocznika przyłożył „pedagogowi” w pysk w odwecie lub akcie samoobrony, albo jeśli go dopadli, pijanego, gdzieś na mieście, w kilku.

Wtedy szedł na zwolnienie, ale potem odpuszczał.

Najczęstszą formą zwracania się do motłochu były popularne w komunizmie zwroty: „debilu”, „myszowaty ryju” (to raczej czule o dziewczynkach), „chamie”.

Żeńska część grona objawiała raczej skłonności do dewiacji sadystycznych, niż wprost seksualnych, a ulubioną zabawą dzieciaków, którym i tak było wszystko jedno, było cofnięcie tej części ciała, w którą mierzony był cios, w taki sprytny sposób, by oberwało się komu innemu. Pięć punktów przynawano sobie, jeśli bijąca pani „pedagog” z rozmachu przyłożyła sobie sama; dziesięc, jesli w ścisku, na przerwie, udało się ukonać taki unik, by trafiła swojego kolegę po fachu. Nie udało się nigdy, niestety, trafić dyrektorki, bo ta – jako szef lokalnej komórki PZPR i dumny członej ZNP, objawiała się na korytarzach od święta, zamknieta zazwyczaj i konserwowana w dyrektorskim pokoju.

Pozostawię w spokoju opisy „narzedzi” tortur, ale były dosyć wymyślne”; wspominam z rozrzewnieniem kij zakończony wbitymu gwoździami (spokojnie, zgodnie z wymogami Cywilizacji Wielkiego Stepu gwoździe zokończone były dyżymi łepkami, nie ostrzem, w końcu chodziło o dzieci).

Nad obmacywaniem dziewcząt, sprośnymi uwagami, podszczypywaniem, propozycjami, obelgami, nie będę się rozwodził; rzecz była tak nagminna, że uchodziła za normę. Dla wyjaśnienia dodam, że nie każda dziewczyna podała jej ofiarą; padał ta większość, co do której była pewność, że "starzy nie będą fikać".

Dwie sceny utkwiły mi głowie szczególnie i zostaną w niej na zawsze. Pierwsza to nadobowiązkowe lekcje WF-u, na które panowie dwaj wybierali zaniedbane ich zdaniem w rozwoju fizycznym koleżanki, zazwyczaj przedwcześnie dojrzałe.

Nadobowiązkowe lekcje polegały na grze w dwa ognie; pośrodku stało zbite stadko przerażonych trzynastolatek, a na liniach dwóch dorosłych byczków napieprzało w to stadko seriami ścinających z nóg serwów, korzystając z pomocy „pomagierów” wystawiających piłki. Potem była przerwa, szli się napić do kantorka.

I najlepszą ilustracją przemian po 1989 roku było to, że starszy z nich, nałogowy alkoholik, zajął po szczęśliwie przeszłej na emeryturę szefowej POP fotel dyrektorski.

Drugie, trudne do zatarcia wspomnienie, wiąże się z kolegą z przywołanegojuż sierocińca. Sierociniec był, tak jak mój dom, za parkiem, więc spotykaliśmy się w drodze do szkoły.

Z „nimi” rozmawiało się ciężko; to był odrębny świat. Jedyną rzeczą, która nas zawsze, naprawdę łączyła, były kanapki. Sępili zawsze i od pierwszej klasy.

Tych, których zaakceptowali jako kolegów, przy uzyciu próśb, resztę „frajerów”przy uźyciu gróźb i bicia.

Tego poranka szliśmy z Maćkiem szeroką parkową aleją, a była to już połowa ósmej klasy, a więc czas, kiedy dzieciakom odpuszczano, by po przejsciu do kolejnych szkół powoli zapominały o traumie i nie klepały, i jakoś tak zwyczajowo nawinąłem o tym fajansiarskim obowiązku wydreptywania tej samej drogi przez dziesięć miesięcy w roku, osiem lat pod rząd.

„Wiesz” spojrzał na mnie „ja w budzie odpoczywam”.

„Od czego?”

„Od tego koncentracyjniaka w domu dziada” wskazał na zwolna znikający za drzewami dach sierocińca.

„Jest gorzej?” zapytałem poruszony.

„Nie możesz sobie wyobrazić... To jest jak piekło” szepnął najlepszy myśliwy w klasie, którego łupem padały rocznie dziesiatki wron, a w jego oczach pojawiły się łzy.

[ ... ]

 

 

To jak, za te czterdziesci lat upadlania całego narodu, ktoś wreszcie poczuje się w obowiązku zapłacić?

 

Pozdrawiam

  

   

 

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (91)

Inne tematy w dziale Polityka