hildegarda hildegarda
321
BLOG

Wychowanie chłopców czyli przemoc w moim domu

hildegarda hildegarda Rozmaitości Obserwuj notkę 32

Pan B. wdał się ostatnio w ostrą dyskusję na temat bicia dzieci - a pretekstem była (kolejna) kampania społeczna, która trwa lub właśnie się skończyła. Nie wchodząc w szczegóły, chodziło o to, że mój mąż uważa, iż pokazywanie na bilbordach metroseksualnego gościa w sweterku w serek, który deklaruje, że “kocha i nie bije” oraz piętnowanie klapsów, jako wstępu do katowania niemowląt jest równie absurdalne, jak walka o równouprawnienie, która sprawia, że za pocałowanie kobiety w rękę, nieszcześnika, który się na to zdecydował czeka duża nieprzyjemność. Dlaczego? Bo goście, do których ten przekaz naprawdę powinien być skierowany, te wszystkie zapijaczone oprychy z blokowisk, za Chiny Ludowe nie zidentyfikują się z postacią na plakacie (pomyślą najwyżej: no pewnie, że nie bijesz, frajerze). A uczynienie z klapsa w tyłek przestępstwa (lub wstępu do przestępstwa) sprawi, że człowiek, który dał właśnie gnojkowi po łapie za wsadzenie drucika do kontaktu prychnie z irytacją. Te komunikaty powinny być po prostu inaczej wykalibrowane.
-Nie można całkowicie wyeliminować bicia - twierdzi ponad to mój mąż, wścieka się (bo ja oponuję, ja uważam, że bić nie można) i woła: Chcemy wychować zaćpanych hipisów? Nie chcemy! Chcemy wychować facetów, którzy w razie potrzeby wykłują wrogowi oczy nożem.
Milknę, pod wrażeniem tej sentencji, myśląc jednocześnie moim starszym marzycielu, który właśnie siedzi pod drzewem i pisze powieść fantasy oraz o młodszym pieszczochu, który co wieczór prosi, żeby go pogłaskać po pleckach. Ale też nie mogę powiedzieć, że pan B. nie ma racji. Czy można całkowicie wyelimonować przemoc? Czy można ją zmarginalizować? Czy to się gdzieś na świecie komuś udało, w jakimkolwiek czasie? A skoro nie można, skoro się to nikomu jak świat światem nie udało - bo już taka nasza cholerna natura - to jak ją cywilizować?

Otóż i właśnie moi synowie wyjechali na hardcorowy obóz ZHR-u, siedzą w krzakach i mokną. Czwartego dnia obozu zadzwonił młodszy (pierwszy raz na takim obozie, bo do zeszłego roku był w ZHP), z gulą w gardle: -Zbierz mnie stąd - mówi. Oni mnie szykanują. Mówią do mnie: “Wynoś się, parówo, to nie miejsce dla parów.” Nie chcą, żebym brał udział w grze, bo jestem najmłodszy i najsłabszy, a oni chcą wygrać.
Słowem: tragedia, a ja już, natychmiast chcę jechać po dziecko i zabrać je z tego strasznego miejsca, a przedem kill them all. Szczególnie boli mnie oczywiście to słowo “parówa”, bo wojsko, bo fala, bo setki złych skojarzeń. - Gnoje - złości się pan B. Co z nich wyrośnie? To jest to samo poczucie siły i męskości, które ma trzech gości w parku, którzy gwałcą dziewczynę. Siła to może i jest, ale z męskością nie ma nic wspólnego. Trzeba go będzie stamtąd zabrać!
Rozmawiam ze starszym synem: -Nie pozwól im - mówię - przyładuj z dyńki, jak któryś wystartuje do twojego młodszego brata, jak możesz patrzeć na to spokojnie! Starszy syn obiecuje interwencję. Dzwonię następnie do komendanta obozu (22 lata, student) i mówię:
-Dzień dobry panu. Dzwonię, ponieważ jestem bardzo zaniepokojona i rozczarowana tym, czego dowiedziałam się od Antoniego. Zdaje się, że ktoś mu bardzo dokucza i jeśli sytuacja się nie zmieni, będę go musiała zabrać do domu. Uważam, że byłaby to wielka szkoda, bo jeśli wróci teraz, to pewnie będzie to koniec jego harcerskiej przygody.

Nie jest to oczywiście zgodne z moją naturą i z tym, co mi ryczy w środku. Bo w środku mi ryczy:
- Idioto, jak nie umiesz dopilnować, żeby starszy i silniejszy nie pastwił się nad młodszym i słabszym, to znaczy że jesteś lewus, a nie harcerz. Gdzie twoje pieprzone harcerskie ideały?! Zaraz napiszę do twojego przełożonego, albo lepiej: sama przyjadę i dam ci tak popalić, że ruski miesiąc popamiętasz!

To mi podpowiada moje gorejące serce, mówię jednak co innego. Wolno, wyraźnie, w sposób rzeczowy i opanowany. Harcerz słucha i odpowiada: - Tak, mamy problem z jednym chłopcem, który jest niemiły dla swoich kolegów. Już z nim rozmwaiałem. Jeśli do jutra się nie poprawi, to wyrzucę go z obozu.
Ufff...
Na tym jednak nie koniec. Następnego dnia Antoni dzwoni i płacze: - Zabierz mnie stąd, oni wyrzucili Karola z zastępu (Karol  to najserdeczniejszy przyjaciel Antka- również pierwszy raz na takim obozie; od przedszkola są nierozłączni), bo za wolno szedł i cisnął karimatą. Kazali mu podnieść, a Karol się wściekł i nabluzgał im, bo on nie jest bardzo dobry w chodzeniu. Więc go wyrzucili, bo powiedzieli, że przez niego nasz zastęp przyszedł ostatni do mety. Czułem taki kamień w gardle, że nie mogłem mówić. Miałem ochotę ich wszystkich rozszarpać na kawałki, bo chciałem go bronić, ale nie wiedziałem, jak. W dodatku zagrozili, że Karol będzie spał pod gołym niebem!

Dzwonie znów do komendanta (tym razem w sprawie Karola) i mówię: - No jestem mocno wstrząśnięta. W końcu to są dwunastoletnie dzieci. Proszę zadbać o to, żeby Karol spał w namiocie. Komendant uspokaja mnie, że oczywiście i że to tylko takie chłopackie gadanie.
I tak w kółko, przez parę kolejnych dni. Antoni, który rzadko płacze - szlochał praktycznie codziennie, a mama Karola oświadczyła, że w weekend jedzie po swojego syna i że jeśli chcemy, może zabrać i Antka. Oczywiście, chcemy, niech zabiera! Przecież nie można się pastwić nad dziećmi. Jednak w przeddzień jej przyjazdu, chłopcy są w nocy budzeni i ruszają na DGS - drastyczną grę strategiczną. Takie podchody w nocy w lesie, tylko trochę bardziej. Zwykle chłopaki to uwielbiają... Jednak Antoni wraca z DGS-u i oświadcza: -Nuuuudy, chcę wracać.
A wtedy, z nienacka mój mąż oświadcza, że on chce, żeby Antek został do końca obozu. Na to ja: ale biecałam, że wróci z Karolem! - Trudno - ucina twardo mąż i mówi, że mogę winę zwalić na niego, niech będzie, że to on jest tym wstrętnym ojcem.
Więc powtarzam dziecku, że musi zostać, bo tata powiedział, że tak ma być i już. W międzyczasie dość szczęśliwie i równie zaskakująco okazuje się, że tata Karola oświadczył, iż nie zamierza z nikim dyskutować, a już najmniej z Karolem, że syn ma zostać tam gdzie jest i wytrzymać do końca...
 
Nie wiem, czy z Antka będzie harcerz, nie wiem, czy będzie harcerz z Karola. Nie każdy dzieciak musi lubić tę samą formę spędzania wolnego czasu. Ale następnego dnia, kiedy zadzwoniłam, okazało się że wszystko jest super, że nauczyli się alfabetu Morsa, że zdobyli cztery sprawności jednego dnia i że w ogóle bajka. Kto by pomyślał…

Natomiast my z panem B., korzystając z bezdzietnych dni w stolicy wybraliśmy się do kina na Walc z Baszirem. Izraelski dokument przedstawiony w formie filmu animowanego, opowiada o wojnie w Libanie, o rzezi dokonywanej na niewinnych cywilach (dzieci, kobiety i starcy), o absurdalnej wojennej logice, która nie ma nic wspólnego z rycerskim etosem. Film kończy się kawałkiem prawdziwego filmu dokumentalnego, na którym widać zrozpaczone, rozkrzyczane arabskie kobiety, zwłoki starych ludzi maleńkich dzieci.

Nie, to nie jest męskość.

PS. Opisałam to u kogoś na blogu, ale powtórzę jeszcze raz: jakiś czas temu moja siedmioletnia córeczka przepychała się ze swoim siedemnastoletnim bratem - tak dla żartu. Ale w pewnej chwili mówi mu tak: Stój! Chcesz się bić na poważnie, to poczekaj, aż zdejmę zegarek...
 

hildegarda
O mnie hildegarda

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości