Ignatius Ignatius
79
BLOG

TSA - A = ?: TSA - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

2.12. w katowickim Spodku odbył się pierwszy koncert TSA od czasu śmierci gitarzysty Andrzeja Nowaka. Razem po raz ostatni wystąpili 4.09.2021 w Gliwicach.

Obficie zimowa aura w pewnym stopniu mogła mieć wpływ na frekwencję, ale nie da się ukryć, że tym razem przeszarżowali. Tuż przed rozpoczęciem niekryjący rozczarowania Marek Piekarczyk wyznał, że sprzedano 35% biletów. Wokalista stwierdził, że zespół czuje się „osamotniony”.

Mimo nadszarpniętego morale zespół rozpoczął bieg punktualnie „Maratończykiem”. Pierwsze wrażenie dziwności nie opuściło mnie już do końca. Gdybym miał cały koncert określić jednym słowem byłoby nim osobliwy. Dla długoletniego „fana” był to intrygujący eksperyment. Kwintet zredukowany do kwartetu, nieopisana strata… Przez co odwagi (a może desperacji?) TSA odmówić nie sposób a zwłaszcza Stefanowi Machelowi, który sam jeden musiał udźwignąć tak gargantuiczne brzemię. Teraz rzeczywiście zrozumiałem co miał na myśli Marek mówiąc o osamotnieniu. Stefan nawet nie silił się grania za dwóch ani tym bardziej imitować Andrzeja. Dzięki temu pohasać mógł Paweł Mąciwoda, który dwoił się aby w newralgicznych momentach (czyli nierzadko) kompensować brak drugiego wiosła. Pod tym względem basista błyszczał nieprzeciętnie, choć tak naprawdę okazał się bombą z opóźnionym zapłonem. Dopiero w drugiej połowie koncertu zaczynał pozwalać sobie, na co raz więcej. Punktem kulminacyjnym okazała się „Kocica” stanowiąca zresztą finał relacjonowanej sztuki.

Program koncertu w Spodku, z małymi wyjątkami, pokrywa się z gliwickim koncertem. TSA tym samym pozwoliło słuchaczom uczciwie porównać potencjał zespołu przed i po śmierci Andrzeja Nowaka (pisząc te słowa ma miejsce premiera koncertowego albumu z Gliwic). Zespół wychodził obronną ręką w przypadku spokojniejszych numerach zwłaszcza tych z sprzed 20 lat, które stukną wciąż ostatniej długogrające płyty Proceder (2004). Trudno w to uwierzyć, ale wtedy okaleczone brakiem Andrzeja TSA brzmiało najbardziej naturalnie.

Największą niespodzianką okazał się (jak to Marek sam przyznał) rzadko grany kawałek pt. „Spóźnione pytania”. Przemilczałbym nieszczęsny singiel „Bejbe” gdyby nie był to pierwszy premierowy utwór od niespełna dwóch dekad... choć w warunkach koncertowych wypada kapkę lepiej niż studyjnych. Jeżeli jednak traktować mamy to jako zapowiedź płyty to może niech sobie ją darują. To by wiele tłumaczyło, dlaczego w TSA tak opornie zachodzą procesy twórcze... jeżeli to ma być nowe otwarcie to, kto wie - może lepiej by było zawczasu zatrzasnąć drzwi? Wierzcie mi naprawdę chciałbym się w tej kwestii mylić.

Przed rozpoczęciem brakło mi symbolicznego upamiętnienia Andrzeja Nowaka zwyczajową minutą ciszy. Owszem podczas „Bejbe” wyświetlano zdjęcia, - serio nie było lepszego momentu, aby oddać hołd współzałożycielowi zespoły? Trochę bardziej wylewny był Marek podczas zapowiedzi jednego z dwóch skrajnie ryzykownych momentów całego koncertu. Mam tu na myśli rzecz jasna „51”. Wokalnie był to popis majstersztyku - nie tylko ja zwróciłem na to uwagę analizując wypowiedzi po koncercie. Instrumentalnie było jakby to mój Tata skwitował - poprawnie. Stefan to nie Andrzej po prostu, nikt nigdy nie będzie czuł tego utworu jak On. Utwór został zadedykowany zmarłemu gitarzyście, autorowi tekstów TSA - oraz wszystkim naszym przyjaciołom, którzy odeszli.

Jak już zostało wspomniane, utwory z pierwszych płyt wypadły nierówno. O ile „Pierwszy karabin” się jeszcze bronił to niestety ewidentnie ucierpiał „Bez podtekstów”, który skandalicznie został wyprany z dramaturgii.

Zespół częściowo zrehabilitował się w „Alien”, który został zadedykowany fanklubowi, któremu wiele zespół zawdzięcza. Tym razem Marek Piekarczyk stanął na wysokości zadania – wokalnie był to istny majstersztyk. Jego głos, partie wokalne przejmująco dotykały do żywego. Pod tym względem był to jeden z najjaśniejszych momentów całego koncertu.

Niemal na sam finał zagrali debiutancki singiel, który ukazał się w 1982 roku. To były jedne z nielicznych utworów z tego okresu, które jakoś broniły. Dociążona brzmieniowo „Wpadka” brzmieniowo a zwłaszcza wariacja na temat „Mass Media”, gdzie Marek, bawiąc się głosem pojechał growlem. Oczywiście wykorzystał ten zabieg żartobliwie, jako swoisty ozdobnik. Zdecydowanie wybijały się ponad przeciętną soczyste pasaże Pawła Mąciwody i dziwne partie solowe Stefana Machela.

Miałem wątpliwość jak może wypaść „Heavy Metal World” i tu jeszcze poziom został utrzymany względem powyższego. Co prawda nie miałem takich ciar jak w Gliwicach - to w zasadzie tyczyło się większości czasu trwania koncertu. Emocjonalnie był spłaszczony, owszem podczas sceną ludzie się bawili, ale nie było tej chemii, którą uświadczyć można było jeszcze dwa lata temu. Wracając do tytułowego utworu z drugiej płyty, Marek i w tym kawałku postanowił rasowo warknąć.

To co zrobiło na mnie największe wrażenie i w pewnym sensie nawiązywało do niedawnych standardów koncertów TSA, to psychodelicznie rozbudowana „Kocica”. Zapowiedziana osobliwie przez miauczącego Marka. Zaskoczyło mnie niezwykle kwaśne solo, ale przecież takim mąceniem na basie powinniśmy raczyć się już od „Maratończyka”. Dopiero na koniec zespół osiągnął poziom, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, którym nie zdążyłem się nasycić.

Na bis zostawili apokaliptyczny „Marsz wilków” (wyświetlili większe atomowe grzybobranie niż podczas całego koncertu Megadeth). Ów militarny sznyt rzeczywiście potrafi rozruszać i był to jeden z najbardziej dynamicznych momentów całego koncertu.
Największą dla mnie zagadką były „Trzy zapałki” choć po „51” nie miałem już większych złudzeń. W zasadzie zastanawiałem się już tylko czy się odważą...

Odważyli się. Początek skandalicznie płaski, kulminacja taka jak być powinna ale jednak przeszarżowali. Marek Piekarczyk rządzi ale uczciwie stawiając sprawę - bez gitary Andrzeja już nigdy utwór ten nie będzie brzmiał tak jak powinien. W sferze gitarowej Stefan siłą rzeczy nie rozdwoi się, nie wcieli się w Andrzeja. Niby oczywiste, ale kto powiedział, że tęsknota jest racjonalna?

Czyżby TSA chciało wykonać podobny zabieg jak Hey, który ograniczył aktywność koncertowa do pojedynczych dużych koncertów, które w przeciwieństwie do TSA wyprzedaje?

Wnioski o zasadności kontynuowania działalności TSA w takiej konfiguracji personalnej nasuwają się same. Niezależnie od tego które literki będziemy dodawać do nazwy zespołu.

Po pierwszym singlu i niniejszym koncercie wiadomo, że bilans jest zgoła niejednoznaczny.



Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura