Ignatius Ignatius
566
BLOG

Asy przestworzy: Iron Maiden - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

W końcu doczekałem się halowego koncertu Iron Maiden. Ostatnimi czasy szelmom zatraconym jeno stadiony były w głowach. W Polsce miały miejsce, dzień po dniu dwa koncerty, w krakowskiej Tauron Arenie. Niniejsza relacja dotyczy drugiego występu, który odbył się 28.07.

Dowiedziawszy się, że trasa Legacy of the Beast będzie wyjątkowa niespodziewałem się, że to będzie tak spektakularne widowisko audiowizualne. Nawet biorąc poprawkę, że mowa tu przecie o Żelaznej Dziewicy. Owszem tytani Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Jako nieliczni z weteranów, przywiązują jeszcze uwagę do przemyślanego scenicznego konceptu, którym potrafią autentycznie zadziwić, zaskoczyć, wprawić widownię w osłupienie. Dziś większość opiera swoje występy na mniej lub bardziej oklepane wizualizacje, które są jedynie tłem, które na chwilę przykuwają uwagę. Już nawet pirotechnika staje się, co raz rzadszym zjawiskiem. Iron Maiden nie dość, że korzystają z niej chętnie, to jeszcze potrafią się nią bawić czego przykładem było zaaranżowane umykanie wokalisty przed ognistymi podmuchami, które postanowiły go gonić wokół sceny.

Z drugiej zaś strony można wysnuć pytanie, po co się na koncerty człek wybiera - aby sobie popatrzeć na sztuczne ognie, osnutą dymem cekiniadę, całą apoteozę wielokrotnie przetrawionego i wydalanego multimedialnego kiczu. Czy może jednak posłuchać na żywo muzyki granej przez zespół? Proporcje w hierarchii wartości pewnie każdy wyznaje według własnego gustu.

Niema, co się jednak oszukiwać, że w momencie wydania niebotycznych pieniędzy za bilet posiada się pewne oczekiwania. Zwłaszcza od tych największych marek wymaga się realizacji maksymy, którą towarzyszy występom KISS You Wanted the Best, You Got the Best! Obecna trasa Iron Maiden w 125% realizuje te wytyczne. W arcymistrzowskim stylu wykreowano show, które długo zapadło w pamięci i odtąd każdy inny występ będzie doń porównywany. Dowodem na to była mobilizacja w mediach społecznościowych w postaci wzmożonej troski, dotyczącej ochrony przed wyciekającymi spoilerowymi nagraniami, które niechybnie zepsułyby odbiór atrakcji przygotowanych z myślą o tejże trasie. W tym wypadku rzeczywiście było to zasadne, aby nie zepsuć sobie niespodzianki. Swoją drogą smutnego czasu dożyliśmy skoro to nie jest oczywistością. Rozumiem pokusę, sam nieraz jej uległem. Jednak staram się i co raz częściej udaje mi się wytrwać i konsekwentnie uniknąć poznania setlisty przed wybraniem się na daną sztukę. Odbiór każdego koncertu i frajdy zeń płynącej jest znacznie lepszy.

Zgodnie z zapowiedziami zespół postanowił set oprzeć na latach 80. doprawionymi utworami bardziej współczesnymi, aczkolwiek rzadziej granymi. Tym samym mamy twórcze nawiązanie do ironowej tradycji tematycznych historycznych. Tras jednak w inny niż dotąd sposób. To nie było odwzorowanie repertuaru i scenografii danego okresu działalności. To była niezwykle treściwa postmodernistyczna podróż po maidenowym pokaźnym dorobku. pełna misternie dopracowanych detali. Zabrzmi to może pretensjonalnie i pozornie postawi to zespół w mało korzystnym świetle… ale trasa Legacy of the Beast umotywowana została premierą tytułowej gry na urządzenia mobilne oraz komiksu Technicznie więc można rzec że trasa ta promuje komiks i aplikację... 20 lat temu podobnie uczynił KISS przy okazji Psycho Circus (1998) chociaż nie do końca, bo komiks i gra jednie towarzyszyły płycie. Skoro już wspominamy pierwsze próby łączenia przemysłu fonograficznego z wirtualną rozrywką, to i dla Iron Maiden nie jest nic nowego. W 1999 roku ukazała się gra Ed Hunter - i tu warto odnotować fakt, że dla zespołu było to przełomowe wydarzenie. Z tej okazji zespół wyruszył w reunionową trasę z Brucem Dickinsonem i Adrianem Smithem.

Początek był spektakularny, wzniecając pożogę emocji, którą zespół skutecznie pielęgnował przez całość występu. Po obowiązkowym puszczeniu „Doctor Doctor” UFO. Wyświetlono fragmenty filmów z II Wojny Światowej wraz z słynną przemową Winstona Churchilla.

We shall defend our island, whatever the cost may be,

we shall fight on the beaches,

we shall fight on the landing grounds,

we shall fight in the fields and in the streets,

we shall fight in the hills;

we shall never surrender. 

Scenografia utrzymana była w militarnym stylu. Tuż przed rozpoczęciem koncertu, dwóch umundurowanych statystów odsłoniło cześć scenografii. Najbardziej zabunkrowany był Nico McBrain, który odsłonięty został w dalszej części występu. Zaczęto od „Aces High”. Bitwa rozgorzała dosłownie na lądzie - dzielni żołnierze pod dowództwem lotnika Dickinsona. W powietrzu górował nad wszystkim model Spitfire’a, który stanowił nieocenione wsparcie. Wzmacniając morale aliantów i łamiąc ducha bojowego wrogim siłom. Unosząc się nad sceną, kapitalnie prezentował się, uświetniając maidenowy klasyk.

Zacne było to otwarcie, rzadko kto zaczyna z takim rozmachem. Od razu poprawiono kolejnym wojennym kawałkiem - „Where Eagles Dare”. Zimowa sceneria i kreacja frontmana rzecz jasna nawiązywała do tytułowego filmu Briana G. Huttona. Z czasu II Wojny Światowej nastąpiło płynnie przejście do niedoszłej III czyli ironowego zimnowojennego szlagieru pt. „2 Mintues to Midnight”. Następnie Iron Maiden zaserwował efektowną podróż jeszcze bardziej w głąb czasy. Za sprawą utworu „The Clansman”, który zainspirowany został filmem Mela Gibsona Braveheart. Waleczne serce (1995), poświęcony historii Williama Wallace’a - przywódcy szkockiego powstania wymierzonego w rządy Anglii. Była to dla mnie wielka niespodzianka, że Bruce zaśpiewał utwór z okresu Blaze'a Baleya. Wspaniały epicki utwór, który w koncertowym wydaniu kosi czerepy lepiej niż zbroczone krwią żelazo dzierżone przez wokalistę. Swoją drogą wyjątkowo obrodziło rekwizytów na tej trasie koncertowej. W tle wyświetlany był Edde'i w charakterystyczne wojenne barwy.

Pół świata zjechało się na ten koncert, bardzo wielu przedstawicieli różnych nacji gościło w krakowskiej Tauron Arenie. Sam Bruce się nadziwić nie mógł dostrzegając w tłumie m.in. szkockie flagi, o czym dwukrotnie wspomniał przy okazji „The Clansman”.

Drugim takim Baleyowskim rodzynkiem był „Sign of the Cross”, z którego zespół uczynił małe misterium, z świecącym krucyfiksem na czele. Brzmi to tragikomicznie, ale wbrew pozorom, było to na prawdę chwila podniosła. Pokuszę się o mała nadinterpretacje, ale ta cała katedralna estetyka trasy jawi mi się, jako mała złośliwość, taki prztyczek w nos dla ruchu tzw. religijnego black metalu, który cierpi na „sakralny” kompleks.

Wyjątkowo sycąca zmysł wzroku witrażowa gra świateł, rozmach nieustannie ewoluującej scenografii (od pola bitew przez katedralny przepych, który obrócił się ostatecznie w piekielne zgliszcza). Z utworu na utwór płynnie rozwijała się tworząc jeden wielki maidenowy kolarz (pozornie niespójny, czerpiący garściami z przekroju okładek płyt i singli) ostatecznie składający się w przejmującą opowieść. 

Tak jak poprzedniego wieczora Bruce oddał hołd polskim bohaterskim lotnikom mówiąc, że niewykluczone, że pilotem wspomnianego Spitfire’a mógł być polski lotnik.

Cały spektakl został wspaniale wyreżyserowany, mnogość miodnych utworów, że wspomnę tylko o „Flight of Icarus”, w którym wokalista wyżywał się miotaczem płomieni. Nieco świeższy „The Wicker Man”, i słusznie bowiem jakościowo nie ustępuje największym hiciorom z lat 80. Nie mogło zabraknąć żelaznego repertuaru m.in. „Revelations”, „Fear of the Dark” – wyjątkowo efektowna charakteryzacja Bruce’a – jeden z najmocniejszych momentów koncertu.

Bisy były równie zachwycające co podstawa. Szczęśliwie nie zabrakło „Hallowed By Thy Name”, o którym w sieci było głośno nie tak dawno, ze względu na procesy dotyczące plagiatu. Samo wykonanie tego epickiego arcydzieła było kolejną z wielu małych sztuk teatralnych. Zasadniczo można pokusić się o stwierdzenie, że poszczególne wykonania były teledyskami granymi na żywca. Kolejna symboliczna kreacja frontmana idealnie oddała dramaturgię tego przejmującego utworu. Zwłaszcza, że to jest bodaj jeden z bardziej wymagających kawałków – w dodatku pozostawiony na finał.

Przepych trasy Iron Maiden, w porównaniu, z tym co oferują równolegle zespoły takie jak Judas Priest czy Guns n’ Roses... rozsadza skalę. N-ty raz się powtórzę, Legacy of the Beast wyznacza standardy zarówno pod kątem muzycznym brzmieniowym jak i scenicznym.

To nic, że jest to kolejna trasa podsumowująca dorobek zespołu, która poprzedza wydanie premierowego materiału. Niektórzy narzekają, że za dużo oczywistych, od dekad ogrywanych utworów, za mało rarytasów. W mojej ocenie mimo wszystko zespół zachowuje umiar przez co zadowolony będzie słuchacz, który po raz pierwszy wybrał się na Żelazną Dziewicę z pragnieniem usłyszenia „Run to the Hills” jak i fani weterani, którzy mają znacznie większe wymagania. Mam nadzieję, że uda się w niedalekiej przyszłości zorganizować wzorem Helloween trasę z np. z Paulem Di’Anno i Blazem Baleyem. Ehh to by dopiero było wydarzenie. Pomarzyć nikt nie zabroni.


P.S. 

Byłbym zapomniał... zespół napluł w twarz wszystkim bojownikom o demokrację, konstytucję etc. - ani słowem Bruce Dickinson nie nawiązał do kaczystowskich rządów, nic nie wspomniał o pręgierzu brunatnego reżymu - toż to się w głowie nie mieści... 

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura