Ignatius Ignatius
248
BLOG

Będę... za wami... tęsknił: Slayer - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

27.11.18 w łódzkiej Atlas Arenie odbyło się prawdziwe metalowe święto z cyklu Final World Tour. Z okazji pożegnalnej trasy Slayera, giganci thrashu zorganizowali mały przegląd piosenki amerykańskiej. Wybornym pomysłem okazało się zaproszenie weteranów: towarzyszy broni z Anthrax, przedstawicieli death metalu rodem z Florydy - Obituary. Najmłodszym zespołem (powstałym w połowie lat 90) był reprezentant tzw. nowej fali amerykańskiego metalu Lamb of God z stanu Wirginia. 

Kolejność występowania suportów wywoływał u mnie absmak (delikatnie rzecz ujmując). Jak na mój gust kolejność występowania zespołów na tejże trasie: Obituary, Anthrax, Lamb of God jest dyskusyjna. Gdyby jeszcze za tą decyzją stała kwestia jakości, to awans ostatniej grupy, byłby bardziej do zniesienia…

Wydarzenie to przepełnione było osobliwymi sytuacjami. Tuż przed występem pierwszego zespołu osoba, która siedziała tuż za mną omal mnie nie obrzygała. Tu wyrazy wdzięczności przekazać pragnę jegomościowi, który z refleksem i życzliwością uprzedził mnie przed swą spawającą partnerką. Jakże ten akt torsji literalnie uzewnętrznił atmosferę i styl pierwszego z występujących zespołów. Co raz intensywniej roztaczający się kwaśny aromat zwróconej treść żołądkowej idealnie współgrał, wręcz zazębiał się z muzyczną materią rozkładu death metalu. Niestety dopiero po drugiej interwencji, tuż przed występem Anthrax, obsługa dała się namówić na posprzątanie. Czyżby malownicza torsja była pierwszym objawem zakażenia wąglikiem? 

Między czasie kątem oka zarejestrowałem jak ktoś rzucił smakowicie wyglądający kawałek kabanosa. Przez nieudolną obsługę obiektu szczęśliwcy, którzy zdążyli upolować miejsca w pierwszym rzędzie zmuszeni byli przez większość czasu trwania wydarzania użerać się z bezmyślnymi osobnikami, którzy radośnie postanowili sobie stanąć przy barierce. Sfrustrowani, starający się przekrzyczeć muzykę danego zespołu, doprowadzeni do ostateczności, często siłą tłumaczyli swe racje na temat zakłócania widoczności. Byłem świadkiem nie jednego takiego desperackiego aktu rękoczynu.

Najbardziej dokuczliwą kwestią była absolutnie niezrozumiałe mrożenie hali. Tak jakby ktoś chciał sprawdzić czy piekło może zamarznąć. W pewnym momencie w łódzkiej Atlas Arenie zrobiło się rześko jak w chłodni. Pierwszy raz widziałem jak ludzie zaczęli wracać się do szatni po kurtki i czapki (sic). Zapewne dla osób bawiącym się na płycie sytuacja ta była pożądana (zwłaszcza podczas występu Slayera), jednak skazanie reszty na realny dyskomfort było totalnym nieporozumieniem. Nawet szczękający zębami przedstawiciele obsługi obiektu (odziani w koszulki z krótkim rękawkiem), niestety nie byli wstanie powiedzieć, dlaczego tak wychładzano hale koncertową.

Jako pierwszy wystąpił Obituary. Jest to zespół pielęgnujący tradycje oldschoolowego death metalu. Czołowi rzeźnicy specjalizujący się w śmierć metalu „na wolno”. Niestety z przykrością stwierdzam, że tamtego wieczoru Obituary wypadło dziwnie słabo. Tak jakby nie zdążyli się rozkręcić. Gig sprawiał wrażenie jakby muzycy byli momentami rozkojarzeni. Nadawało to występowi chaotyczny wydźwięk (niestety, nie w tym sensie, który byłby pożądany!). Nagłośnienie było całkiem niezłe i raczej selektywne. Mistrz gardłowania John Tardy, w swoich nieprzeciętnych wokalizach, był całkiem czytelny. Akompaniament wzajemnie się nie zagłuszał. Jednak ewidentnie zespół musiał mieć gorszy dzień. Mimo wszystko miło było posłuchać takich walców jak: „I’m in Pain” czy zamykający krótki występ tytułowy specjał z debiutu Słowly We Rot (1989). Najlepiej wypadli bracia Tardy: wyżej wspomniany wokalista oraz perkusista Donald Tardy.

Szczęśliwie reprezentanci wschodniego wybrzeża, zaprezentowali się od najlepszej strony. Gdybym nie widział wcześniej w akcji nowojorskich thrashersów pomyślałbym, że może to przez ambicje. Aby na tak wyjątkowej trasie wypaść jak najlepiej potwierdzając, że miano reprezentanta Wielkiej Czwórki nie jest na wyrost. To był zdecydowanie najbardziej dynamiczny występ (obok gwiazdy wieczoru rzecz jasna). Oślepiający blask żywiołowego zabiegania o atencje publiczności, znalazło swe odbicie w reakcji publiczności. Fani nierzadko wtórowali zespołowi demonstrując znajomość tekstów. Scenografia motywem nawiązująca do okładki Among the Living (1987) robiła dobre wrażenie. Pokrywało się to zresztą z repertuarem zaserwowanym przez Anthrax. Nowojorczycy oparli swój (niestety również) króciutki set na okresie drugiej połowy lat 80. Z naciskiem na trzeci długograj prezentując swoje największe hiciory. Już na samym starcie przyłożyli „Caught in a Mosh”, poprawiając coverem Joego Jacksona – „Got the Time” z albumu Persistence of Time (1990). Cały zespół dawał z siebie wszystko – wokalistę Joeya Belladonnę dosłownie nosiło po scenie. Gitarzyści z Scottem Ianem na czele szyli aż miło było słuchać. Tak właśnie powinno się grać thrash metal. Na koniec zespół zagrał obowiązkowy cover „Antisocial” francuskiej grupy Trust i „Indians”. Miłym gestem był hołd dla zmarłego perkusisty Pantery Vinnigo Paula. Na początek pierwszego utworu i na koniec ostatniego, zespół wplótł fragmenty utworu „Cowboys from Hell”. Wyszło to naprawdę wyśmienicie.

Tak jak przypuszczałem Lamb of God, niestety nie był godzien występowania bezpośrednio przed Slayerem. Ich bardziej nowoczesne i syntetyczne podejście do thrash metalu, będącym fuzją groove metalu i metalcore’a trącała plastikiem. Zwłaszcza bezpośrednio po tak organicznej i jakże miodnej jeździe zaprezentowanej przez Anthrax. Nie żebym definitywnie pogardzał takim graniem. Z taką muzyką jest jak ze śmieciowym jedzeniem – pomimo ogólnie przyjętej krytyce, wielu słuchaczy i tak ma do niej mniejszą lub większą słabość. Przyznać muszę, że podczas koncertu baranków były momenty – zwłaszcza dwa ostatnie ciosy zostawione na bis potrafiły mnie żywo zainteresować. Mowa tu o „Laid to Rest” oraz „Redneck”. Reszta dziwnie zlewała mi się w monotonną, jednolitą masę. Nie wykluczam, że mogła to być kwestia nagłośnienia.

Niewątpliwie mocną stroną zespołu z Richmond było zachowanie sceniczne, i interesująca scenografia. Wokalista Randy Blythe w roli frontmana sprawdzał się bardzo dobrze, jego witalność i prezencja robiła wrażenie. Pod kątem widowiskowości było naprawdę solidnie – surowa industrialna estetyka metalowej scenografii uformowanej w symetryczną wariację na temat barw narodowych Stanów Zjednoczonych (z obowiązkowym pentagramem rzecz jasna). Nad wszystkim górowało sprofanowane godło, z którego został jedynie szkielet (jak widać trend modyfikowania symboli narodowych w muzyce metalowej jest wciąż żywy). Przesadzono trochę z światłami – ostatnio zespoły rozmiłowały się w stroboskopie, który stosowany bez umiaru najzwyczajniej przeszkadza.     

Tak jak pisałem na wstępie występ Lamb of God nie był godzien takiego uplasowania. Biorąc pod uwagę co zespół zaprezentował, uważam, że powinna być zachowana kolejność dyktowana stażem.

Spodziewałem się, że Slayer przygotuje coś specjalnego, pożegna się z przytupem (pomijając czy to rzeczywiście jest ostatnia trasa czy nie). Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że zespół ten stawiał na surowe, pozbawione bajerów rozwiązania. Muzyka w przypadku Slayera zawsze broniła się sama, wyjątkami były atrakcje typu „deszcz krwi”, który można zobaczyć na DVD Still Reigning (2004). Oprawa finałowej trasy jest iście spektakularna, nigdy nie widziałem tak doskonałej pirotechniki i to w dodatku na taką skalę. Nad sceną nieustannie padały ogniste cięcia układające się w krzyże św. Piotra (wyjątkowo umiłowany symbol wśród metalowej braci) oraz nieodłączne pentagramy. Podczas kulminacyjnych momentów odpalane były po obu stronach sceny ogromne ściany ognia (to by mogło tłumaczyć radykalne obniżenie temperatury w obiekcie). Slayer zgotował w Łodzi istne piekło. Była to podróż po niemal wszystkich piekielnych –kręgach- krążkach zespołu, który stał się „synonimem” muzyki metalowej.

Dla formalności wspomnę, że Slayer w tym historycznym koncercie wystąpił w składzie Tom Araya (wokal, bas), Kerry King (gitara), Gary Holt (gitara), Paul Bostaph (perkusja). 

Slayer zaczął od tytułowego utworu z ostatniej płyty Repentless (2015), który w sferze tekstowej nakreśla ideę zespołu. Tym samym trudno o bardziej właściwy początek. Już od pierwszych sekund intro było wiadomo, że będzie to show z prawdziwego zdarzenia. Na potwierdzenie tego nie trzeba było czekać ani chwili dłużej – od początku do końca Slayer okrutnie mordował na ludobójczą skalę. Drugim na liście był utwór „Blood Red” o antykomunistycznym wydźwięku, z  piątego albumu, do którego zespół najchętniej wracał tego wieczoru.

Jak wiadomo perkusista Paul Bostaph (w Slayerze bębniący w latach 1992-2001, 2013- ) od paru lat zasila skład zespołu. Początkowo mylnie odniosłem wrażenie, że płyty z jego udziałem niebyły wystarczająco akcentowane (w rzeczywistości było to ¼ repertuaru) – niedosyt nie tylko w tej kwestii tłumaczy ogólnie przekrojowy charakter setu. Gdzie często ograniczono się tylko do jednego utworu z danej płyty. Wnikliwie analizując własne odczucia po koncercie jednocześnie wpatrując się w setlistę, stwierdzić muszę, że wybór ten był na pewno karkołomnie ciężki, ale wybrnięto z niego obronną ręką. Brakowało mi wiele kawałków, jednakże slayerowy kanon w dużej mierze został zaprezentowany. Żelazne standardy pozostawiono oczywiście na sam koniec. Co ciekawe w ostatnim rozrachunku udało się przemycić pewne smaczki – jakim niewątpliwie był „Jihad” z albumu Christ Illusion (2006).

Zresztą nieważne co by Slayer nie zagrał a byłoby więcej niż dobrze. Cały zespół emanował, przez lata wypracowywanym nie podrabialnym stylem opartym na intensywnych partiach gitarowych, solówkami przy użyciu tremola i charakterystycznym śpiewie wokalisty… no i nie zapominajmy o tych wszystkich szczytowych momentach perkusyjnych - szybszych od wiertarki parafrazowanego Pana Andrzeja z internetowego serialu Korpo. Tylko spróbujcie zaprzeczyć, to zobaczycie co z wami zrobi Pan Andrzej rzeczoną wiertarką.  Sami widzicie, że czego bym tu nie napisał będzie to truizmem. Slayer nigdy nie zszedł poza pewien poziom, dodajmy – nieosiągalnym dla większości.

Było niesamowicie przepięknie, dramaturgia całego widowiska była dopieszczona do granic możliwości. Szybkie niszczycielskie ciosy pokroju „Dittohead” przeplatane były cięższymi, nastrojowymi utworami rodem z Seasons in the Abyss (1990). Nagłośnienie było bardzo dobre, choć również niepozbawionych paru wpadek. Z tych poważniejszych wspomnieć można, że perkusja nie zawsze była wystarczająco czytelna. To co raziło to cięcia koncertu utwór po utworze – strasznie wybijało to z rytmu, odzierając występ z dynamiki. Pomijając ten w cale nie drobny mankament – stwierdzam, że był to jeden z najlepszych koncertów jaki dane mi było zobaczyć. Slayer pokazał się od najlepszej swojej strony.

W krzesełko, z siłą broni masowego rażenia wgniatały mnie „Hell Awaits” – utwór sam w sobie zabójczy, wraz z największym natężeniem pirotechniki sprawił, że zapomniałem na chwilę o kriogenicznym eksperymencie jakim poddano publiczność Atlas Areny. Drugim takim mocarnym momentem był równie gargantuiczny „Chemical Warfare”, który uświetnił bisy. Tak jak wspomniałem najbardziej wyczekiwane sztosy postawiono na finał finału. Bisy otwarł charakterystyczny wstęp do „South of Heaven”, zaraz po nim nastąpiło krwawe oberwanie chmury – „Raining Blood”, spopielający „Chemical Warfare”. Od początku było wiadomo czym Slayer skończy – zadedykowanym dla ś.p. Jeffa Hannemana „Angel of Death”. Nie da się ukryć, że ciężko byłoby przebić Anioła Śmierci. Zwłaszcza przy tak dobrej dyspozycji głosowej wokalisty – zdecydowanie pod kątem wokalnym Tom wyśmienicie się sprawował.

Wyjątkowymi momentami były pogadanki Toma Arayi – zacieniano wówczas całą scenografią, punktowo skupiano światło na Tomie, który dziękował wszystkim zgromadzonym.

A propos podziękowań, dystrybutor biletów stara się ratować swoją niechlubną renomę – mailowymi podziękowaniami za koncert…

Ostatnia przemowa Toma sprawiła, że metalowe święto nagle przeistoczyło się w stypę. Przyznaje bez bicia, że słowami o tym, że będzie za nami tęsknił, frontman Slayera mocno nadszarpnął przeświadczenie, że to jest kolejne z cyklu fałszywych pożegnań. Mam nadzieję, że to jedynie część scenicznej gry – mocny gwóźdź programu, który będzie się pamiętało do ogłoszenia kolejnej trasy. Trudno byłoby się z tym pogodzić, żeby taki zespół nagle przeszedł do historii. Słuchacze muzyki metalowej nigdy nie będą na to gotowi.

[UPDATE]

Cóż za zwrot akcji, jeszcze emocje nie zdążyły dobrze opaść... a już zapowiedziano drugi pożegnalny koncert w naszym kraju. Slayer postanowił ostatecznie zrobić pa pa w Gliwicach w czerwcu 2019 roku (sugestywny dopisek na plakacie podkreśla rangę wydarzenia - Final Show in Poland). Zaprawdę tęsknota za Polską publicznością musiała okazać się wyjątkowo niedoniesienia... Odnotować należy, że Gary Holt zmuszony został opuścić skład ze względu na umierającego ojca. W zastępstwie do składu wskoczył Phil Demmel, który niedawno odszedł z Machine Head.


Ignacy J. Krzemiński 

Zobacz galerię zdjęć:

Obituary - brak telebimów mógł być dla niektórych poważną niedogodnością
Obituary - brak telebimów mógł być dla niektórych poważną niedogodnością Anthrax - taka była realna widoczność - bez lornetki ani rusz Lamb of God Slayer - ale  i tak było przepięknie
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura