Właściwe rozumienie pojęcia „skrajna prawica” powinno akcentować radykalizm w znaczeniu etymologicznym albo fundamentalizm. Taka prawica nie jest „skrajna” – jest po prostu prawicą.
Drugie ujęcie nakazuje opisać „skrajną prawicę” jako „bardziej niż prawicę”, zatem taka „prawica” jest skrajna, ale nie jest już prawicą. W praktyce „skrajna prawica” definiowana jest właśnie przez pryzmat radykalizmu w rozumieniu powszechnie występującym – nawet jeśli ten radykalizm nie współgra z jakimikolwiek elementami myślenia prawicowego.
I TY ZOSTANIESZ „SKRAJNĄ PRAWICĄ”
Pojęcie „skrajnej prawicy” jest jednym z tych propagandowych znaków kwalifikująco-ostrzegawczych, nad którymi świeci się lampka alarmowa sugerująca, że mamy do czynienia z przypadkiem szczególnie niebezpiecznym. Jak wiele pojęć publicystycznych aspirujących do rangi określeń politologicznych tylko pozornie ma rzeczywistość opisywać, zaś faktycznie jego zadaniem jest wpływanie na myślenie ludzi. Charakterystyczną cechą takich pojęć jest ich znaczeniowe niedookreślenie, umożliwiające arbitralność w posługiwaniu się nimi.
Określenie „skrajna prawica” jest o tyle bardziej niebezpieczne od wielu innych, że sugeruje powierzchowne przynajmniej rozeznanie całości spektrum i – w oparciu o analizę – dokonanie takiej kwalifikacji. W palecie lewicowych słów-zaklęć i słów-znaków odróżnia się choćby od „faszysty” czy „populisty”.
PRAWICOWIEC JAKO „FASZYSTA”
„Faszysta” jest nie tylko skażony swoją genezą, czyli byciem wytworem komunistycznej propagandy, nakazującej każdego nie-komunistę tak właśnie określać, nie tylko skompromitowany nagminnością występowania w lewicowej publicystyce z takich choćby przyczyn, jak dostrzeżenie w przeciwniku patrioty czy zwolennika restrykcyjnej polityki migracyjnej. Jest też absurdalny, zważywszy czym był „realny” faszyzm i że w Polce nigdy nie znalazł żyznej gleby, by się rozwijać – przypomnijmy ten choćby fakt, że przywódca jednej z bardziej radykalnych organizacji nacjonalistycznych w II RP, czyli Jan Mosdorf z Obozu Narodowo-Radykalnego zginął w niemieckim obozie Auschwitz-Birkenau ratując Żyda.
Absurdalności epitetu „faszysta” dopełnia włączanie w zbiór cech przypisywanych określanej nim osobie rasizmu, choć włoski faszyzm rasistowski nie był. Oczywiście, używaniu tego określenia towarzyszy mnóstwo manipulacji i przeinaczeń, które możemy uznać za drobne, jeśli weźmiemy pod uwagę rozmiar kłamliwości samego epitetu. Przykładowo, sugerowaniu faszyzmu towarzyszy przedstawianie osób o poglądach prawicowych jako piewców narodu w rozumieniu etnicznym, nawet jeśli wielu utożsamia się z koncepcją narodu kulturowego. Służyć to ma najczęściej ukazaniu prawicowca czy narodowca jako ideowego pobratymca niemieckich narodowych socjalistów. Merytoryczne argumenty są bezbronne wobec propagandowego obrzucenia błotem – nie bezpodstawnie liczy się na to, że potępieńczo-moralistyczny tajfun zmiecie wszelkie rzeczowe próby tłumaczenia.
Kuriozalność bycia „faszystą” stała się na tyle oczywista, a ostrze tych, którzy taką stygmatyzacją się posługują na tyle stępione, że część przedstawicieli prawicy zaczęła sama się tak określać. Służy to kpinie z propagandowego odmieniania tego słowa przez wszystkie przypadki przez przeciwników i wynika ze świadomości, że przeszło ono drogę od bycia pojęciem o ściśle określonym znaczeniu do stania się jałowym i pustym sloganem. Rzecz jasna, ironiczna auto-dekonspiracja „faszysty” pomaga też wytrącić szabelkę z rąk części lewicowców, wszak skoro ktoś sam tytułuje się „faszystą” to trudno liczyć na zdeprecjonowanie go, nazywając w ten sposób.
W przypadku „faszysty” mamy do czynienia z trzema interesującymi skutkami używania tego określenia w sytuacjach zupełnie nieadekwatnych. Akurat w tej kwestii można dostrzec pewną analogię do konsekwencji nadużywania pojęcia „skrajna prawica”.
Po pierwsze, skutkiem dążenia do wywołania grozy poprzez nieustanne sięganie po pojęcia opisujące zjawiska budzące strach nie jest to, co intencjonalnie takim skutkiem ma być – czyli lęk odbiorcy. Jest dokładnie przeciwnie – nadużywanie pojęcia zdejmuje z niego odium grozy. Skoro faszyzm jest wszędzie i wcale się źle nie żyje, to czego tu się bać…
Po drugie, „faszystami” z nadania lewicy zostać mogą osoby głoszące całkowicie odmienne poglądy – od zwolenników wszechobecnego państwa po ludzi o przekonaniach bliskich libertarianizmowi, uznające państwo za zagrożenie, jak choćby Janusz Korwin-Mikke. Czyli – pojęcie to nie tylko nie ma wiele wspólnego z tym czym był faszyzm, lecz także nie pozostaje w związku z jakimkolwiek spójnym, zredefiniowanym w czasach współczesnych określeniem. Dość powiedzieć, że gdy jakiś lewicowy publicysta chce opisać kogoś w istocie odwołującego się do dziedzictwa Mussoliniego czy Hitlera, używa określenia „neofaszysta” – to samo w sobie podważa wiarygodność jego deklarowanej wiary w to, że jego oponenci polityczni w istocie są faszystami. Dokooptowywanie kolejnych właściwości do definicji „faszyzmu” faktycznie powinno mieć miejsce każdorazowo, po dostrzeżeniu przez bystre oko lewicowca niepokojącego go zjawiska.
Po trzecie, nadgorliwe tropienie faszyzmu kończy się najczęściej upodobnieniem do wyobrażonego przedmiotu swojego polowania. „Faszystą” zostaje się nie z powodu dokonania aktu przemocy, napisania projektu regulaminu ograniczającego określonym grupom etnicznym wstępu w niektóre miejsca czy sięgania po totalitarną symbolikę. „Faszystę” poznajemy po słowach, a właściwie po tym, jak zinterpretuje je nadgorliwy myśliwy – podstawowym zarzutem wobec „faszysty” jest to, że ma inne poglądy. Przecież tolerancja nie pozwala mieć innych poglądów – to, że ludzie mają odmienne poglądy prowadzi do faszyzmu. Albo jakoś podobnie.
Zawsze niedoścignionym wzorem faszystowskiego „antyfaszyzmu” była dla mnie tzw. Brunatna Księga magazynu „Nigdy Więcej”. Jej autorzy regularnie donoszą na ludzi, którzy mają inne od nich poglądy, nawet jeśli związek tych poglądów z faszyzmem (nawet przy utożsamieniu go z nazizmem czy rasizmem – co oczywiście jest błędem) jest taki, jak mieszkańca wioski, przez którą maszerowali żołnierze Wehrmachtu z hitleryzmem.
PRAWICOWIEC JAKO „POPULISTA”
Populizm definiowany był zasadniczo dwojako. Albo oznaczał odwoływanie się do woli ludu albo sięganie po proste hasła, którymi opisywano trudne problemy oraz proponowanie łatwych rozwiązań skomplikowanych spraw. Rzecz jasna, te definicje są dosyć mgliste, gdyż propozycje polityków siłą rzeczy skierowane są nie do ścian czy do drzew, a przekaz medialny musi być tak skonstruowany, by przekonywał, niekoniecznie szczególnie absorbując. Panowała jednak zgoda co do tego, że symptomatyczne dla populizmu jest diametralne poszerzanie obszarów pomocy socjalnej, zwane rozdawnictwem pieniędzy publicznych.
Dziś, gdy słyszymy słowo „populista”, najczęściej artykułują je ci sami ludzie, którzy kiedyś tropili „faszystów”, a przedmiotem opisu są mniej więcej ci, którzy niedawno byli „faszystami”. Oczywiście, dochodzi do ostatecznego wyprania „populisty” z i tak mglistej treści – bo skoro zapewne „populistami” mogą być choćby politycy jedynej postulującej redukcję pomocy socjalnej parlamentarnej partii, czyli Konfederacji to „i ty zostaniesz populistą”.
Jednocześnie populizm nie ma konotacji jednoznacznie negatywnych, a populistami niektórzy politycy tytułują się wcale nie z dozą kpiny. Ani historia pojęcia ani znaczenie ani etymologia nie czynią go najbardziej wygodnym narzędziem do uderzania w przeciwników. Interesujące jest to, że w ramach debaty, w której każdy obiera sobie za cel swoich westchnień „zwykłego człowieka” tak wielu chce czynić innym zarzut z tego, że wsłuchują się w „głos ludu”.
Pewien paradoks tkwi w fakcie, że użytkownicy cepa „populizmu” wskazują jako jedną z jego cech charakterystycznych przeciwstawianie ludu elitom, czyli afirmowanie „zwykłych ludzi” i pomstowanie na „sprzedajne” elity – a jednocześnie, być może nieświadomie, samym swoim istnieniem dowodzą istnienia sytuacji dokładnie odwrotnej, czyli niechęci elit (albo po prostu tych, którzy przywykli odwoływać się do wyższego statusu społecznego czy poziomu wykształcenia) do każdego kto patrzy na nie z krytycyzmem (przez co zostaje – z ich nadania – „populistą”).
Z perspektywy niniejszych rozważań należy sformułować krótką konkluzję – obydwa cepy, czyli „faszysta” oraz „populista” są nieszczególnie groźne, choć z innych, w pewnym sensie nawet przeciwstawnych przyczyn.
Siła rażenia pierwszego przypomina moc rewolweru przyniesionego na zawody łucznicze – z tym zastrzeżeniem, że rewolwer jest plastikowy. Drugi cep przyrównać można do mężczyzny, który porusza się po robotniczej dzielnicy w garniturze i wypomina wszystkim dookoła niedostatecznie elegancki ubiór – ci zaś patrzą na niego z pomieszaniem zdziwienia z niechęcią. Pierwszy cep jest słaby swoją siłą nadętą do granic absurdu, zaś drugi jest słaby, ponieważ trafia w pancerz ochronny.
NIE „SKRAJNA” CZY NIE „PRAWICA”? RADYKALIZM A FUNDAMENTALIZM
A „skrajna prawica”? Ta zbitka wyrazowa pozornie opisuje, a faktycznie naznacza, symuluje precyzję, będąc przepełnioną niedookreśleniami, sugeruje swoją genezę w obrębie politologii, służąc za narzędzie propagandy.
Zaznaczmy, że nie chodzi tu o sofistykę, gierki semantyczne czy łamigłówki logiczne – słowa nie tylko opisują rzeczywistość, ale też wpływają na jej kształtowanie.
Już na pierwszy rzut oka „skrajną prawicę”, zakładając wzajemną zależność składających się na to pojęcie słów, można zdefiniować na dwa sposoby – przy czym jedna definicja uniemożliwia oskarżanie o skrajność, natomiast druga nie pozwala sytuować opisywanych na prawicy. Czyli – albo „skrajna prawica” nie jest skrajna albo nie jest prawicą.
W pierwszym ujęciu „skrajna prawica” to formacja realizująca wszystkie paradygmaty prawicowego myślenia, utożsamiająca się z każdym elementem prawicowego światopoglądu. Jeśli mamy do czynienia z człowiekiem, który poświęca się dla bliźnich, nigdy nie oszukał, zawsze pomagał, gdy ktoś zwrócił się do niego z prośbą, nie określamy go „skrajnie dobrym” człowiekiem. Konsekwentnie realizujący swój program prawicowy polityk nie powinien być opisywany tym przymiotnikiem, tak jak wyrażający wsparcie dla wszystkich prawicowych postulatów publicysta nie jest „skrajny” – chyba, że do tego skraju prowadzi konsekwencja czy wierność wartościom.
Znacznie bardziej logicznym wnioskiem z pogranicza politologii i semantyki byłoby po prostu opisywanie polityków i formacji znajdujących się na lewo od wyżej opisanej prawicy określeniem „centro-prawicowy”, w dodatku bez pozostawania obydwu składowych w relacji zależności, lecz jako niezależnych od siebie.
Wspomnijmy etymologię słowa „radykalizm” – pochodzi ono od łacińskiego słowa radix oznaczającego korzeń. Czyli – poglądy radykalne moglibyśmy opisywać jako silnie zakorzenione. Jeśli weźmiemy pod uwagę samą etymologię słowa, radykalizm jest czymś pokrewnym fundamentalizmowi. Historia polityczna wprowadziła trochę komplikacji, bowiem umożliwiła kojarzenie radykalizmu z działalnością wywrotową czy rewolucyjną. Problem w tym, że w wyniku ewolucji rozumienia słowa „radykalny” jego etymologiczne znaczenie wypełnia określenie „fundamentalistyczny”.
Czemu służą te uwagi z zakresu semantyki? Otóż, właściwe rozumienie pojęcia „skrajna prawica” powinno akcentować radykalizm w znaczeniu etymologicznym albo fundamentalizm. Taka prawica nie jest „skrajna” – jest po prostu prawicą.
Drugie ujęcie nakazuje opisać „skrajną prawicę” jako „bardziej niż prawicę”, zatem taka „prawica” jest skrajna, ale nie jest już prawicą. W praktyce „skrajna prawica” definiowana jest właśnie przez pryzmat radykalizmu w rozumieniu powszechnie występującym – nawet jeśli ten radykalizm nie współgra z jakimikolwiek elementami myślenia prawicowego.
Jednocześnie radykalizm ten może występować na poziomie treści, jak i na poziomie samej formy. Czyli – „skrajną prawicą” jest ktoś posługujący się określeniami typu „zdrajcy”, „sprzedawczyki”, „ustawić pod mur” albo ktoś zaczepiający Ukraińców na ulicy lub bazgrający po synagodze.
Dobrze – chciałoby się rzec – tylko z czego ma wynikać, że takie słowa i takie działania są rozwinięciem prawicowego światopoglądu? To słowa i działania skrajne, lecz wykraczające poza to co jakakolwiek prawica głosi. Jeśli mamy tu sięgać po dwa pojęcia składające się na omawianą zbitkę wyrazową, moglibyśmy co najwyżej użyć określenia „skrajni i prawicowi” – gdyby osoby posługujące się taką retoryką tudzież autorzy takich czynów, poza tą retoryką i tymi czynami odwoływali się do idei prawicowych.
Wyżej wspomniane osoby prędzej określić można by mianem „pseudoprawicy” – tak, jak wszczynającego zamieszki uczestnika widowiska sportowego nie nazywamy „skrajnym kibicem”, gdyż nie uskrajnia, lecz wypacza on pojęcie kibicowania, tak poglądy stanowiące karykaturę przekonań prawicowych nie powinny być określane „skrajnie prawicowymi”.
Z jakiej logiki miałoby wynikać, że – przy założeniu, iż prawicę definiują choćby wartości patriotyczne – rasizm jest rozwinięciem patriotyzmu czy patriotyzmem doprowadzonym do skrajności?
Do takiego wniosku dojść można tylko przyjmując lewicową interpretację prawicowego myślenia – w jej ramach występuje utożsamianie wszystkich rodzajów poczucia przynależności do jakiejś grupy. Można też taką optykę przyjąć w wyniku oceny skutków pewnych poglądów, nie zaś ich genezy (często, rzecz jasna, mamy tu do czynienia po prostu z manipulacją) – przykładowo, faktycznie poglądy prawicowe skutkują restrykcyjną politykę w kwestii przyjmowania ludzi o czarnym kolorze skóry, tyle tylko, że nie powodem nie jest ten kolor skóry, ale zachowania tych, o których przyjmowaniu mowa.
Oczywiście, najczęściej występującym argumentem polemicznym z samym nominowaniem do bycia prawicą faszyzmu czy nazizmu jest antywolnościowy, antychrześcijański i fetyszyzujący państwo charakter tych ustrojów. Nie były one skutkiem doprowadzenia do jakkolwiek rozumianej skrajności prawicowego myślenia, czego dowodzi także ich rewolucyjna teoria i praktyka.
Jeśli ktoś bardzo chce znaleźć związek między przywiązaniem do tradycji a rasizmem, mógłby go poszukać u jednego z twórców ideologii rasizmu, czyli u Arthura de Gobineau. Tyle tylko, że ten „ślub tradycji z rasizmem” wynikał z resentymentu pozbawionego przywilejów francuskiego arystokraty, który szukał nowego uzasadnienia dla swojej szczególnej roli, nie zaś z dostrzeżenia zbieżności doktrynalnych między konserwatyzmem a pozytywistycznymi w gruncie rzeczy doktrynami.
CZY „SKRAJNOŚĆ” JEST OKREŚLANA PRZEZ POGLĄDY CZY PRZEZ NARRACJĘ?
Tu dochodzimy do używania określenia „skrajna prawica” – przy założeniu, że posługujący się nim w istocie chce dokonać opisu rzeczywistości – wobec niektórych partii prawicowych. Otóż – jak zostało wspomniane – o ile sam radykalizm przyjętych środków wyrazu wystarczy, by stać się „skrajną prawicą”, o tyle umiarkowanie w doborze środków wyrazu nie sprawia, że się nią nie jest.
Tym co charakteryzuje medialny przekaz Konfederacji – co ciekawe, konkurować z nią w tym aspekcie może chyba jedynie Razem – jest duża częstotliwość występowania „tak, ale”. Innymi słowy, przedstawiciele tej partii, oceniając wydarzenia na polskiej scenie politycznej zazwyczaj wolni są od spojrzenia „totalnego”, w ramach którego część aktorów życia publicznego jest zawsze dobra, a druga część zawsze zła – to spojrzenie rodem z TVN bądź TV Republika. Rzec wręcz można, że jeśli chodzi o sposób budowania przekazu (ale też organizacji wewnętrznego funkcjonowania) Konfederacja jest najbardziej demokratyczną (proszę wybaczyć użycie kolejnego terminu, który na łańcuch wzięły dziś wszystkie możliwe propagandy) partią parlamentarną.
Oczywiście, umiar i dystans nie dotyczą kwestii wartości, bo w tej – co zrozumiałe – miejsca na kompromis nie ma. Kluczem do takiego patrzenia na scenę polityczną jest postrzeganie polityki przez pryzmat (pisząc górnolotnie) wartości właśnie czy (pisząc zupełnie nie górnolotnie) zadań do wykonania, nie zaś personalnych sporów czy środowiskowej lojalności.
Na tym tle skrajne wydaje się sam utożsamienie zwolenników dwóch głównych partii z absolutnym dobrem i – przede wszystkim – ich przeciwników z absolutnym złem, co spycha na zgoła manichejskie tory życie w państwie „neutralnym światopoglądowo”, w którym jednak dokonało się „upartyjnienie dobra i zła”. Jednym z symptomatycznych przejawów takiego myślenia jest używanie pojęcia „symetryzm” w odniesieniu do tych wszystkich, którzy mają czelność krytykować „swoich” i dostrzegać zalety „wroga”. Przecież takie określenie jest adekwatne jedynie przy „totalizacji” myślenia politycznego, czyli uskrajnienia właśnie.
KONTEKSTUALNOŚĆ „PRAWICY” I „UNIWERSALNOŚĆ” „SKRAJNEJ PRAWICY”
„Skrajna prawica” to określenie, któremu można nadać całkowicie arbitralnie wiele różnych znaczeń także z uwagi na jego kontekstualność.
Poczynię tu uwagę, że w debacie publicznej często zamiennie używa się trzech pojęć: faktu, prawdy i obiektywizmu. Tymczasem kilka faktów może tworzyć kłamstwo – wystarczy, że kilka innych faktów się pominie. Obiektywizm natomiast to pojęcie odróżniające się – wbrew pozorom albo i nie – od dwóch pozostałych jedną zasadniczą cechą: jest zależne od okoliczności.
„Prawica” oznacza co innego tak w wymiarze wertykalnym, jak i horyzontalnym – czym innym jest na przestrzeni lat, czym innym także w różnych przestrzeniach kulturowych. Oczywiście, w różnych krajach pojęcie „prawicy” doznaje obiektywizacji, jednak w skali globalnej ma charakter relatywny – bycie prawicą nie wynika ze spełniania poszczególnych kryteriów ideowych, lecz raczej z bycia najbardziej na prawo w dyskursie. Przy czym – bycie najbardziej na prawo w dyskursie wewnątrz jednego kraju, mogłoby sytuować w centrum bądź nawet po lewej stronie gdzie indziej.
Nawiasem pisząc, interesujące wydaje się zbadanie zmian w wyborczych decyzjach ludzi po przeprowadzce do innego kraju – takiego, w którym dyskurs wygląda inaczej. Pomijając możliwe zrewidowanie spojrzenia na rzeczywistość wynikające ze znalezienia się w odmiennym kręgu kulturowym, warto zastanowić się czy ludzie dopasowują poglądy do programu partii, która jest im najbliższa czy też wspierają formację, która znajduje się w tym samym miejscu dyskursu co partia, na którą głosowali w kraju urodzenia. Jeśli druga odpowiedź jest prawdziwa, mogłoby się okazać, że wyborca staje się znacznie bardziej lewicowy w wyniku samego tylko wyjazdu z Polski (chyba, że wyjeżdża np. do Iranu).
We Francji Front Narodowy, kwalifikowany przecież jako „skrajna prawica” właśnie współpracuje z niektórymi ruchami spod znaku LGBT, a podstawowym znakiem rozpoznawczym tej partii stała się anty-islamskość, przy czym krytyka fundamentalizmu religijnego nakazuje sięgać po argumenty używane dotychczas przez lewicę. Podobnych przykładów jest całe mnóstwo – dość powiedzieć, że w Niemczech to chadecja doprowadziła do zalegalizowania tzw. związków partnerskich.
Jednocześnie – równolegle do oswajania się prawicy z lewicowymi postulatami – w wielu krajach mamy do czynienia z przepływem wyborców centrowych do elektoratu partii „skrajnie prawicowych”. Wynika to z faktu, iż wiele postulatów partii lewicowych uznają oni za tak bardzo ekstremalne, że zwyczajnie nie chcą się z nimi utożsamiać.
Pisząc nieco przewrotnie, można sobie swobodnie wszem i wobec eksponować swoją otwartość na imigrantów czy fetyszyzować multikulturową mozaikę, dopóki własne dzieci nie czują się realnie zagrożone przemocą z ich strony. Można uznawać legalizację związku dwóch mężczyzn, jednak jeśli jeden z nich żąda, by opisywano go jako „ono” w oficjalnych dokumentach, wówczas nawet w odbiorze ludzi o poglądach centrowych mamy do czynienia z tym, co kolokwialnie określamy jako przegięcie.
Wiarygodną analizę motywacji przyświecających centrowym wyborcom, pisząc o problemach z imigrantami, przedstawił Łukasz Sakowski na łamach lewicowego „Nowego Obywatela” (tekst: „Gdy lewica odchodzi od materii, budzą się demony” w numerze 46(97) „Nowego Obywatela”): „Gdy zwykły obywatel Francji, Polski, Włoch czy Niemiec chce bronić się przed tym problemem w sposób bezpośredni, może nie tylko być nazywany ‘islamofobem’ i ‘faszystą’, ale, choćby w Niemczech, może mieć problemy z prawem. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak zrezygnować z głosowania na partie socjaldemokratyczne, ekologiczne czy chadeckie, które w ostatniej dekadzie stały się bardzo liberalne, a zacząć popierać lewicę i antysystemowców. Głosować na AfD, Braci Włochów, Szwedzkich Demokratów, Konfederację czy Zjednoczenie Narodowe. Nie dlatego, że jest przeciwko integracji unijnej ani dlatego, że podoba mu się ogólny klimat panujący na prawicy czy jej postulaty”. Czyli – lewica nie proponuje nic, poza nazwaniem cię „skrajną prawicą”, jak ją krytykujesz. Masz poświęcić bezpieczeństwo swoich dzieci w imię „tolerancji”, bo inaczej staniesz się „faszystą”.
Autor tekstu dodaje: „To działania mainstreamowych partii liberalnych i lewicowych m.in. w kwestiach kultury woke doprowadzają ‘normalsów’ do desperacji, w wyniku której wstrzymują się od głosu lub wybierają prawicę czy populistów”.
„SKRAJNA PRAWICA” CZAI SIĘ WSZĘDZIE – „SKRAJNEJ LEWICY” NIE MA
Symptomatyczna wydaje się całkowita niemal rezygnacja z używania pojęcia „skrajna lewica” przez te same osoby, które z takim zacięciem tropią „skrajną prawicę”.. Dzieje się tak, mimo że ewidentnie to środowiska lewicowe głoszą coraz to bardziej „oryginalne”, zaskakujące i odsuwające się od potocznie rozumianej normalności postulaty.
Rzecz jasna, takiego zachowania nie tłumaczy inna diagnoza stanu faktycznego, lecz sam cel, w jakim używa się pojęcia „skrajna prawica”. Uczciwe intencje zwyczajnie sprzyjałyby problemom w stworzeniu jasnej definicji tego określenia – skoro mamy wątpliwości co jest a co nie jest prawicą, stają się tym większe, gdy rozważamy co jest a co nie jest „skrajną prawicą” (czyli – uskrajnienie jak rozumianej prawicy stanowi „skrajna prawica”).
Oczywiście, można tą frywolność w nominowaniu do bycia „skrajną prawicą” zrzucić na karb faktu, że publicystyka czy polityka to nie nauka i odchodzi się w nich od ścisłego definiowania pojęć. Tyle tylko, że obserwacja przypadków, w których ktoś zostaje „skrajną prawicą” skłania do innych wniosków.
Po pierwsze, raczej nie używa się tego określenia w odniesieniu do monarchistów czy tradycjonalistów, a jeśli już się ich tak klasyfikuje to nie dlatego, że domagają się powrotu panowania króla czy państwa wyznaniowego, lecz z okazji – przykładowo – użycia określenia „przedsiębiorstwo Holocaust” (stworzonego zresztą przez Żyda) przez któregoś z nich. A przecież, jeśli już mielibyśmy kogoś określić mianem „skrajnej prawicy”, byliby to właśnie monarchiści czy tradycjonaliści, a nie narodowi socjaliści.
Po drugie, nawet zakładając wspomnianą frywolność w definiowaniu pojęć używanych w debacie publicznej, opisywany człowiek lub zjawisko zwykle musi spełnić kilka kryteriów i od kilku innych być daleki, by zostać w określony sposób nazwany.
A „skrajna prawica”? By nią zostać trzeba – tak to ujmijmy – zapalić kilka lampek ostrzegawczych, na które szczególnie wyczulony jest wzrok lewicowca czy po prostu hunwejbina „poprawności politycznej”. Spokojnie można by użyć algorytmów do eksploracji „skrajnej prawicy” – przy czym słowa-klucze to: „żydowskie wpływy”, „spisek finansjery”, „masoneria”, „więcej pedofili wśród homoseksualistów”, „więcej gwałcicieli wśród imigrantów”, „za duży socjal Ukraińców”. Można jedynie odtwarzać poglądy innej osoby, można we wszystkich pozostałych poglądach nie mieć nic wspólnego z prawicą. Już my wiemy, kim jesteś. A jak zaprzeczasz, to znaczy, że dobrze się ukrywasz.
Klasyk mówił, że kłamstwo uznane zostaje za prawdę, gdy mówi je osoba uznawana za autorytet. Propaganda zostaje uznana za prawdę, gdy udaje naukę.
Student prawa na SWPS, absolwent 21 SLO im. Jerzego Grotowskiego. Kocha Warszawę, kłóci się z "warszawką". Kibic Legii. Miłośnik labradorów. Publicysta po przejściach i z przyszłością
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka