"- Nasredinie, Nasredinie, czemu na pytania zawsze odpowiadasz pytaniem? - Czym odpowiadam?"
Stosunkowo niedawno usłyszałam o opowiadaczach historii. Właściwie zniknęli z naszej kultury wyparci przez książki, radio, telewizję, ale w poszczególnych krajach powraca się do tej tradycji, tworzy się stowarzyszenia opowiadaczy, organizuje festiwale, takie jak ten warszawski. Opowieści powinno się słuchać nocą - tak mówi tradycja wschodnia. Po całym dniu siadano wokół opowiadacza i słuchano jego słów. Podobnie było też na Nocy Opowieści, z której właśnie wróciłam. Opowieści z różnych miejsc świata bardzo się różnią od siebie: część opowieści ograniczała się do słów, inne wzbogacone były żywą gestykulacją, elementami teatru, inne muzyką i śpiewem. Szkot, oczywiście w kilcie, zaśpiewał pieśń o żonie, która uciekła z zamku uwiedziona pieśnią Cyganów, Magda Lena Górska wraz z muzykiem z Gwadelupy opowiedzieli/wyśpiewali/wygrali/wytańczyli opowiadanie karaibskie, Irańczycy, przy dźwiękach strun i fletu, na tle namalowanej ilustracji, opowiedzieli epos o miłości księżniczki i rycerza. Ta ostatnia rzecz, stosunkowo nudna i niezrozumiała dla większości widowni, pokazała pewną obcość kulturową, inność tamtych opowieści, dość pompatycznych i dalekich od słuchaczy. Wieczór prowadził i zakończył Jihad Darwiche, który pomiędzy opowiadania innych opowiadaczy wplatał historyjki o Nasredinie. Powinno ich być siedem, bo inna liczba przynosi pecha, ale ile ich w końcu było, doprawdy nie pamiętam. - Nasredinie, Nasredinie, czemu na pytania zawsze odpowiadasz pytaniem? - Czym odpowiadam? Irlandka opowiadała o pochodzeniu języka: Początkowo Bóg stworzył człowieka, ale nie dał mu języka. Było zupełnie cicho, co dość szybko znudziło się Bogu, który ogłosił ludziom, że będzie rozdawał języki. Pierwszy w kolejce ustawił się Irlandczyk, który nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł mówić. Zgodnie z Boskimi instrukcjami starannie wyciął z rzepy śliczny język, włożył go do buzi, i jak zaczął gadać, tak do dziś przestać nie potrafi. Po nim w kolejce czekały inne narody, entuzjastycznie nastawione do posiadania języka. Ostatni był Anglik, dość sceptycznie nastawiony do takich nowinek, ale jak wszyscy, to wszyscy. Niestety, dla niego zabrakło rzepy. Anglik nie przejmując się takimi błahostkami, zebrał leżące na ziemi resztki po poprzednich językach, uformował z nich najładniejszy język, włożył go do buzi - stąd angielski, mający w sobie elementy wszystkich innych języków, jest dzisiejszą lingua franca. Islandka opowiadała o swoim dziadku, pastorze, który mieszkał na wsi w domu krytym darnią, gdzie na parterze było klepisko za podłogę, a całość życia skupiała się w dużej izbie na pierwszym piętrze. Do pastora przychodziło wielu ludzi po radę. Przyszła też i kobieta, która nie mogła mieć dzieci. Nie widząc innej rady pastor wysłał pobożną kobietę do Rzymu, aby tam zapaliła świeczkę. Kiedy kilka lat później ją odwiedził, drzwi otworzyła pięcioletnia dziewczynka z niemowlęciem na rękach, w okolicy plątała się jeszcze trójka dzieci. - Jest matka? - Nie ma, rodzi w szpitalu. - A ojciec? - Pojechał do Rzymu zgasić świeczkę. Najliczniejsze były polskie opowieści. Owdowiawszy Bartłomiejowa przyszła do księdza proboszcza pytać się, czy wyjść za mąż za parobka Jaśka, czy nie. No bo ma skłonność, ale może będą gadać. Bo udatny chłopak, ale może mu minie po ślubie. Bo nie widzi w nim wad, ale może dziewki go uwiodą. To proboszcz dobrodziej wysłał ją do dzwonów, niech one jej powiedzą. Słucha Bartłomiejowa dzwonów, a one śpiewają "Idź za Jaśka, idź za Jaśka." Jakiś czas później przyszła do księdza proboszcza - oszukały dzwony! Dzwony nie kłamią, trzeba iść sprawdzić. Idzie Bartłomiejowa słuchać dzwonów, a one śpiewają "Nie idź za Jaśka, nie idź za Jaśka." Ale ja tu mogę pisać i pisać. A to przecież "kultura oralna" jest. Nijak tego nie oddam. Ale chociaż próbowałam. Co mi przypomniało jeszcze opowiadanie, którym Jihad Darwiche zakończył wieczór. Był sobie król: młody, bogaty, mądry. Chciał ożenić się z kobietą, którą szczerze pokocha. Mijały lata, ale wciąż takiej nie spotykał. Codziennie po południu miał zwyczaj spacerować nad brzegiem morza, moczyć stopy w wodzie, a po zapadnięciu zmroku kłaść się na piasku i patrzeć na gwiazdy. Pewnego wieczora zobaczył nową gwiazdę. W pewnym momencie gwiazda do niego mrugnęła. Król patrzył na nią, patrzył, i, że był inteligentny, to zrozumiał, że właśnie ją kocha. Tym chętniej powtarzał swój codzienny rytuał. A gwiazda codziennie, wcześniej czy później, do niego mrugała. Mijały lata, król się zestarzał, ale codziennie wracał na plażę i patrzył na swoją gwiazdę. Pewnej nocy usłyszał głos: - Chodź do mnie! - zrozumiał, że to gwiazda go woła. - Jak mam to zrobić? - pytał. - Na morzu jest moje odbicie, które łączy się ze mną promieniem. Musisz wdrapać się po tym promieniu. - Ale ja już jestem stary, nawet nie umiem pływać. - Jeśli mnie kochasz, to Ci się uda. I król, tak jak stał, wszedł do wody, ledwo dopłynął do odbicia, chwycił za promień i zaczął się wspinać, nawet zadyszki nie dostał. Był już blisko gwiazdy, na wyciągnięcie ręki i spojrzał w dół. Ziemia była mała, jak kula kryształowa. - To niemożliwe, żeby mi się udało tu dostać - powiedział król. W tym momencie promień, niczym nić się urwał, król zaczął spadać. Kiedy znalazł się już na piasku zobaczył odlatującą gwiazdę i usłyszał: - Za każdym razem, kiedy wątpisz, Niebo się odsuwa.