Ernest Skalski Ernest Skalski
95
BLOG

Primum vivere

Ernest Skalski Ernest Skalski Polityka Obserwuj notkę 68

 


 
”Ale ja się pytam po co oni tutaj przyszli – pyta Liberta w komentarzu do jednego z blogów na temat zniczy na grobach żołnierzy sowieckich: zapalać czy nie zapalać. Oto jest pytanie. Nie odpowiadam na pytanie o znicze. Kto chce niech pali, kto nie chce niech nie pali, niech tylko jedni i drudzy nie odsądzają się nawzajem od czci i wiary oraz patriotyzmu. Odpowiadam natomiast Libercie; przyszli, żeby Niemcy przestali nas zabijać. Choćby mnie, czy rodziców Liberty. Przypominam też mądre i trafne sformułowanie Jerzego Pomianowskiego: ”Ocaliliście, ale nie wyzwoliliście”.
 
Najnowsze i najściślejsze jak dotąd dane, opublikowane w zeszłym roku przez IPN i Ośrodek Karta. Zabici w taki czy inny sposób przez Niemców – między 5,47 a 5,67 milionów. Przez sowietów nie mniej niż 150 tysięcy. Przez Ukraińców – nie mniej niż 100 tysięcy. Straty wszystkich polskich formacji wojskowych, na Wschodzie i na Zachodzie łącznie z podziemiem i Powstaniem Warszawskim, od 1 września 1939 do 8 maja 1945 szacuje się w granicach 240 – 350 tysięcy. W tym co najmniej 150 tysięcy stanowią zabici.
 
Czerwona zaraza, czarna śmierć
 
Jak nie liczyć, ponad pięć milionów zostało zamordowanych przez Niemców. Bezpośrednio, lub zmarło w obozach, gettach, podczas wypędzeń i akcji pacyfikacyjnych. III Rzesza mordowała do ostatnich dni swego istnienia. Czy trzeba się dziwić wybuchowi – tak, w zniewolonej Polsce - entuzjazmu na wieść o zakończeniu wojny w Europie ? I to przy powszechnej świadomości, że nie jest to taki koniec jakiego w Polsce oczekiwano, że nie wygnała Niemców ta armia, której byśmy sobie życzyli. W tym momencie – pamiętam opętańczą strzelaninę i roje świecących pocisków na czarnym niebie – liczyło się, że Niemcy przestają zabijać. Po to, między innymi, przyszli ci żołnierze, z których około 600 tysięcy straciło życie na terenie obecnej Polski, czyli około cztery razy więcej niż zginęło we wszystkich walkach Polaków.
 
To ”między innymi” oznacza pozbawienie suwerenności, narzucenie Polsce niechcianej władzy i systemu, który wyprowadził kraj z głównego nurtu cywilizacji. Dla Tomasza Terlikowskiego (piątkowa ”Rzeczpospolita”) ”była to tylko zmiana okupanta” i słusznie. Ale wówczas dla milionów Polaków była to również szansa na życie. Nie wiem kim jest Liberta, lecz sądzę, że Tomasz Terlikowski, odwołujący się do historii, mógłby wziąć pod uwagę i tę okoliczność.
 
Brał ją pod uwagę, na krótko przed swoją śmiercią w Powstaniu, Józef Szczepański, w swym wierszu:
”Czekamy ciebie czerwona zarazo,
Byś wybawiła nas od czarnej śmierci”
 
Hitlerowskie Niemcy – kataklizm na skalę światową. Największy w historii dla tych, których dotknął, a którzy nie zetknęli się z komunizmem, lub nie chcieli się czegoś o nim dowiedzieć i pomyśleć w skali globalnej. Bo komunizm stał się większym nieszczęściem od nazizmu. Pod względem ilości ofiar, pod względem długości trwania – od 1917 roku trwa jeszcze gdzieniegdzie do dziś – i z tego powodu, że jest eksperymentem, który to czym zawładnie, wyjmuje z głównego nurtu rozwoju cywilizacji. To wszystko prawda, ale w skali globalnej. Natomiast te ogólna prawidłowość nie sprawdza się w każdym punkcie globu. Nie sprawdziła się w Polsce, dla której komunizm był nieszczęściem, a nazizm katastrofą biologiczną, początkiem planowej degradacji jako naród. Nie wybiliśmy się na niepodległość w 1945 roku, ale wybiliśmy się na życie.
 
To, że w momencie zakończenia wojny ludność Polski wynosiła 24 miliony, a pod koniec PRL zbliżyła się do 40 milionów nie jest zasługą realnego socjalizmu. Gdyby nie on więcej ludzi wróciłoby po wojnie z zagranicy. Gdyby nie on nie okazalibyśmy się dwadzieścia lat temu znacznie biedniejsi od Hiszpanii, która sześćdziesiąt lat temu była tak samo biedna jak Polska. Ale w 1945 roku Polska nie miała wyboru. Mogła tylko czekać na ”czerwoną zarazę” i chcieć by przybyła jak najprędzej, bo ”czarna śmierć” nie była metaforą. Zatrzymanie na pół roku sowieckiego frontu nad Wisłą, by nie pomóc Powstaniu i skierowanie głównego uderzenia Armii Czerwonej na południe kosztowało życie nie tylko tych, którzy zginęli w Warszawie, lecz i tych których Niemcy wciąż mordowali za linią frontu.
 
Ważyły się losy
 
To Ostfront zdecydował o klęsce III Rzeszy. Straciła na nim prawie 3,5 miliona żołnierzy, 80 procent wszystkich strat swoich sił zbrojnych w czasie II wojny światowej. Więcej niż wyniosły wszystkie straty wszystkich stron wojujących w Europie i w okolicach. Sowieckie straty frontowe szacuje się różnie, od 8,7 miliona do ponad 13 milionów. Za tę niewiarygodną proporcję odpowiada reżim komunistyczny i osobiście Stalin, lecz to już odrębny temat. Ważne, że większość tych strat przypada na początek niemieckiego blitzkriegu. I największą zmorą Churchilla była obawa, że po tych klęskach Stalin zawrze separatystyczny pokój, ze swym niedawnym sojusznikiem, Hitlerem. (Macano się po cichu w Szwajcarii) Ten strach ustąpił ostatecznie dopiero po wielkiej bitwie pancernej pod Kurskiem w lipcu 1943 roku, kiedy już nie mogło być złudzeń odnośnie końca wojny i wielkiego zwycięstwa ZSRR.
 
W tym czasie powojenny los Polski był już w zasadzie przesądzony od kilku miesięcy. Od zerwania przez Moskwę stosunków z rządem RP, po jego bardzo umiarkowanej reakcji na wykrycie grobów katyńskich. W listopadzie tego roku, na konferencji wielkiej trójki w Teheranie, Churchill i Roosevelt zaakceptowali postulaty Stalina. Jałta w lutym 1945 roku już tylko dopracowała szczegóły i ogłosiła to światu. Gdy odbywała się konferencja w Teheranie, w Moskwie już od wielu miesięcy funkcjonował Związek Patriotów Polskich, zalążek przyszłej władzy komunistycznej w Polsce, a 1 Dywizja im. Tadeusza Kościuszki, miała za sobą walkę pod Lenino. I stało się wiadomym, że ten quasi rząd ma swoja siłę zbrojną. I swoją delegaturę w kraju.
 
Przy tych wszystkich okolicznościach, perspektywa kolejnego porozumienia Stalin – Hitler byłaby czymś najstraszniejszym dla Polski. A udział polskich formacji w walkach, również na froncie wschodnim, miał swój poważny sens. Swój sens miało wcześniej wyprowadzenie armii Andersa z ZSRR. Podporządkowana politycznie rządowi RP, stanowiła ciało obce w ZSRR i wojsku sowieckim, w składzie którego musiałaby walczyć. Można było przypuszczać, że chwalebnie straciłaby większość swego składu zanim by doszła do przedwojennej granicy Polski.
 
W lipcu 1944 roku, wojsko dowodzone przez Berlinga miało 108 tysięcy żołnierzy. 1 maja 1945 roku, kiedy toczyły się walki o Berlin, wojsko dowodzone już przez Żymierskiego miało dwie armie i 396 tysięcy żołnierzy. W zamierzeniu miały być trzy armie, lecz nie udało się skompletować tego stanu, głównie na skutek masowej dezercji. Można to traktować jako zrozumiałą niechęć do służenia władzy narzuconej przez obcą potencję, ale też i niechęć do pójścia na front. A walczyło się na nim o skrócenie okupacji niemieckiej i to było w tym czasie najbardziej żywotnym – dosłownie - interesem Polaków
 
I był jeszcze, nie przez wszystkich rozpoznany od razu, interes polityczny. Granice. Wschodnie były przesądzone. Wielki zwycięzca wielkiej wojny odpuścił nam Białostockie, lecz generalnie nie zamierzał się wycofywać z granicy, z której został zaatakowany 22 czerwca 1941 roku. (Według pewnych przypuszczeń był ponoć skłonny rozważać zostawienie Lwowa w Polsce, czemu miała się sprzeciwić Wanda Wasilewska. Jeśli to prawda, było to z polskiego punktu widzenia zdradą. Dziś jednak trudno sobie wyobrażać dobre stosunki z niepodległą Ukrainą, pozbawioną Lwowa.) Zachodnia granica była dopiero do ustalenia. Na Odrze i Nysie Łużyckiej chciał jej jedynie Stalin. Miał swoje wyrachowanie. Mając podporządkowaną sobie Polskę, nie miał nic przeciw temu by ten teren był duży. Lecz ważniejszy był założony jej trwały konflikt z Niemcami i rola ZSRR jako gwaranta tej granicy.
 
Był i inny aspekt; możność traktowania tej granicy jako wartości przetargowej z Niemcami, gdyby miały się stać w całości domeną Moskwy, lub przynajmniej być neutralne. Były takie próby. Już w roku 1946 Mołotow dał do zrozumienia, że istnieje taka możliwość. W odpowiedzi sekretarz stanu USA Byrnes wygłosił przemówienie w Stuttgarcie – bardzo nagłośnione w Polsce, pamiętam masówki - w którym twierdził, że sprawa granic nie jest do końca przesądzona. Później podejrzenia Gomułki wywoływały próby zbliżenia z RFN, które w imieniu Chruszczowa podejmował jego wpływowy zięć i redaktor ”Izwiestii”, Adżubej.
 
Ale jesteśmy w roku 1945. Długofalowy, historyczny jak dziś widzimy, interes Polski jest zbieżny z ówczesnym interesem Stalina. Bywa i tak w historii. Wcześniejsze oczekiwania władz RP nie szły tak daleko. Teraz jednak, kiedy wojsko polskie, razem z sowieckim, zajmuje tereny, które wkrótce będą nazwane Ziemiami Odzyskanymi, dostarcza ono argumentów za przyznaniem ich Polsce i za wysiedleniem z nich ludności niemieckiej. Będą one na rękę Stalinowi na ostatniej konferencji wielkiej trójki, w Poczdamie. W wojsku tym walczą żołnierze i oficerowie AK. Ruch niepodległościowy, potępiając kolaborację z nową władzą, uważa iż jest ona pożądana przy zagospodarowywaniu tych ziem. Nieprzypadkowo, sprytny Gomułka, oprócz funkcji wicepremiera, obejmuje resort ziem odzyskanych.
 
Czas Fortynbrasów
 
Pisząc o upadku I Rzeczpospolitej, Jasienica zadawał retoryczne pytanie; co mogło zrobić starożytne miasto – polis, leżące na szlaku rzymskiego podboju. Wskazywał na nieuchronność tragedii, zdarzającą się w historii. Tak było z Polską w czasie rozbiorów, przed 1939 rokiem i po roku 1945. Był on klęską, która jednak ograniczała i częściowo cofała najgorsze skutki jeszcze straszniejszej katastrofy roku 1939. Trzeba absolutnej niewiedzy i kolosalnej głupoty – przykłady zaraz się pojawią w komentarzach - by uważać, że Generalgouvernement i Warthegau były lepsze od Polski ”Ludowej”, nawet z uwzględnieniem jej najstraszliwszego okresu, do roku 1954.
 
Ćwierć wieku temu, kiedy przypadało czterdziestolecie Jałty, wydałem w podziemiu niewielką książeczkę. Na jej marginesie zastanawiałem się jakby ówczesną, 1985 roku, Polskę odbierał Roman Dmowski. Na pewno nie byłby to dla niego stan pożądany, patrząc z perspektywy II Rzeczpospolitej. A z czasów kiedy był posłem do carskiej Dumy ? Kiedy bał się naporu niemieckiego i germanizacji w zaborze pruskim, kiedy starał się realizować, na ile mógł, polskie interesy w ramach monarchii Romanowych, kiedy zwalczał niebezpieczny, jego zdaniem, ruch niepodległościowy, utożsamiany z Józefem Piłsudskim ?
 
Dmowski był realistą i pragmatykiem. Chyba by uznał, że nawet wasalne wobec Rosji państwo polskie, z elastycznym zakresem autonomii, językiem, wojskiem, barwami, jest lepsze od polskiego koła w Dumie i carskiego generał gubernatora w rusyfikowanym Priwislinskim Kraju. W dodatku ta wasalna Polska odepchnęła napór germański i była przed nim chroniona przez swego wschodniego suwerena. Do tego jednolita narodowo, bez problemów z mniejszościami. Tyle tylko, że mało kto tak myślał w roku 1945. Może Edmund Omańczyk, który dwa lata później zawarł swe przemyślenia w książce ”Sprawy Polaków”.
 
Od obchodzonego zakończenia II wojny upływa 65 lat. Najmłodsi jej uczestnicy, nie najlepiej więc wówczas zorientowani, są już po osiemdziesiątce i jest ich niewiele. Trochę tylko więcej jest tych, którzy ją jako tako pamiętają i są oni raptem o jakieś 5 – 10 lat młodsi. Tegoroczne obchody są już sprawą dzieci i wnuków i jako przedmiot polityki historycznej, służą ich interesom. Po ksieciu Hamlecie z jego dramatem przychodzi książe Fortynbras, chowa nieżywych i robi swoje porządki.
 
To co było krwawym koszmarem, staje się z czasem chwalebną przeszłością. W roku 1980, w czasie ”karnawału Solidarności” obchodziliśmy sto pięćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego. I wówczas zdałem sobie sprawę, że na pytanie ”bić się czy nie bić ?” inaczej odpowie późny wnuk powstańca, który zginął broniąc pod generałem Sowińskim szańców na Woli, a inaczej matka powstańca – żyły jeszcze trzydzieści lat temu – zamordowanego na tejże Woli przez siepaczy Dirlewangera. Jeśli więc w sześćdziesiąt lat po Powstaniu Warszawskim zrobiliśmy muzeum, a jeden z największych błędów – nie była to bynajmniej zbrodnicza głupota ! – i jednoznaczna, jedna z największych klęsk w naszej historii stały się obiektem kultu, to może warto spokojnie spojrzeć na rok 1945 ? Nie trzeba kultu, wystarczy trzeźwa ocena. Być może była to już ostatnia wielka wojna białych ludzi.
 
Ozdobą takich obchodów są dziadkowie – weterani. Na tej zasadzie prezydent Miedwiediew zaprosił – niezbyt udatnie – byłych prezydentów, którzy brali czynny udział w wojnie światowej. Pominięty został prezydent - weteran, Richard von Weizsacker, skądinąd polityk z wielkim autorytetem w świecie. Niemcy do tej rocznicy mają ambiwalentny stosunek. Najstraszniejsza i zasłużona klęska w historii, ale też wyzwolenie spod koszmarnego reżimu i zbiorowego obłędu. Ale i tam przestanie to kiedyś być problemem emocjonalnym i osobistym. Wyobrażacie sobie, w jakiejś przyszłości, wspólną defiladę wszystkich wojsk uczestniczących w minionej wojnie ? Może nawet na Under den Linden, w kierunku Bramy Brandenburskiej.
 
 
 
 

”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka