Spędziłem właśnie z rodziną weekend w schronisku Samotnia w Karkonoszach. Na samą górę wciągnęliśmy ze sobą, oprócz dwóch plecaków i 5-letniej Igi, nasze bardzo porządne sanki, na których zresztą co jakiś czas podtaszczało się Igę, znużoną wędrówką (to jednak jest daleko). Jednak było warto: w niedzielę podeszliśmy jeszcze kawałek wyżej, do Strzechy Akademickiej (gdzie coś tam wypiliśmy i zakąsiliśmy); stamtąd prowadzi w dół, aż do okropnego Karpacza, szlak żółty, opisany jako dawny tor saneczkowy. I o to właśnie chodziło.
Zjechać można praktycznie od samej Strzechy aż do jezdni w Karpaczu, bez przystanku, nie licząc oczywiściwe wywrotek. Na ten luksus jednak nie mogliśmy sobie pozwolić - sanki jedne, a chętnych dwoje (ja i żona). Jazda była przepyszna. Widząc wcześniej saneczkarzy zjeżdżających do Karpacza koło świątyni Wang zwróciłem uwagę, że wszyscy mają przylepiony do twarzy jeśli nie zaraz szeroki uśmiech czy wyszczerz, to przynajmniej jakiś wyraz "pędu i uciechy"; sam się przekonałem, że jest to nie do uniknięcia.
Igę sadzało się z przodu (sanki typu "baranie rogi" - gwarantują względne bezpieczeństwo właśnie w tej konfiguracji) - i jazda! Były podskoki, gibnięcia i ostre tarcie piętami na łukach trasy; był i śnieg bryzgający mi w nogawki, które zamieniły się w sztywną, lodową skorupę - nie mogłem w domu odnaleźć tych cholernych śniegowców (ochraniaczy na buty, bez odrębnej polskiej nazwy; po angielsku zwą to śmiesznie crocodiles). Gdy zaś zbliżało się w trasie ryzyko, którego nie było warto podejmować mając na pokładzie 5-letnie dziecko - po prostu lądowałem miękko w półmetrowych śniegu na poboczu, wcześniej w miarę możliwości hamując. Iga z tego wszystkiego bała się potem wsiadać na sanki - dała się namówić dopiero, jak spad złagodniał nagle (jak to przy mostku) - by potem zresztą znów się wystromić. Iga pojechała już do końca.
Były też jazdy solo. Co tu dużo gadać - sanki górskie to nieco dziś zapomniany sport ekstremalny. Narciarze nie mogą sobie pozwolić na jazdę "na krechę" - w takim otoczeniu skończyłoby się to dla nich ciężkimi urazami. A na sankach jechałem jak przecinak, tylko mi w uszach szumiało. Mijani po drodze narciarze krzyczeli "łał!" - i pewnie wiedzieli, co mówią.
Co do wspomnianych wywrotek - zaliczyłem dwie, w tym jedną z koziołkowaniem po śniegu. Żona nie zaliczyła żadnej, choć z początku jechała jak sierota - jednak potem sobie przypomniała, jak to się robi; dziwne, ale ja od początku jechałem, jakbym z sanek zsiadł wczoraj, a nie 20 lat temu. Żona dała więc pokaz kobiecej ostrożności - a ja wskazałem na potrzebę ryzyka. Ja chciałem wywrotki. Jeżdżąc rowerem po śniegu także pozwalam sobie na pewne nieostrożności, prowadzące do w miarę bezpiecznego upadku - bez tego zimowy rower nie jest należycie zaliczony.
Wniosek końcowy jest taki: będę ostatnim frajerem, jeśli nie wybiorę się tam tej zimy jeszcze przynajmniej ze trzy razy i nie zjadę tam po parę razy na sankach, zaliczając do tego kilka fajnych wywrotek.
***
Mówi się niekiedy, że narty (dorośli jeżdżą na nartach, tłocząc się na stokach - uważam, że popełniają błąd, powinni sięgnąć po sanki!) dają wytchnienie, bo pozwalają się "oderwać od rzeczywistości". Jesto to oczywiście klasyczne, współczesne pomieszanie pojęć na temat tego, co jest, a co nie jest rzeczywistością. Szybka, górska jazda na sankach, wymagająca pełnego zaangażowania i skupienia na jeździe, jest właśnie bardzo konkretną, bardzo bezpośrednio doznawaną rzeczywistością - jest po prostu doznaniem rzeczywistości. Czyli w góry gna nas głód rzeczywistości, a nie chęć "oderwania się" od niej.
Nielada rolę odrywa w tym konkretnym przypadku otoczenie: wszechobecna biel, choiny pokryte szadzią, wyżej zamglone grzbiety górskie. Śnieg potrafi działać w sposób szczególny, ma właściwości niemal narkotyczne. Wracając niekiedy długie kilometry znad rzeki, brnąc lasem przez śnieg w gęstniejącej z minuty na minutę ciemności (szczególnie po trociowych wyprawach nad Inę), cały świat kurczył się do tego opornego, skrzypiącego śniegu, w którym się wciąż zapadałem, i do mojego wysiłku, by brnąć te kilometry do samochodu zaparkowanego hen, na skraju lasu. Świat kurczy się niebywale do tych archetypicznych elementów, jednak w zamian doznawany jest w sposób niezwykle bezpośredni, niespotykany w naszym miejskim, cywilizowanym otoczeniu (budynki, klomby, samochody), o którym Wittgenstein pisał, iż mamy dziwne, a godne najwyższej uwagi poczucie, iż jest ono jakby zawinięte w celofan i oddzielone raz na zawsze od kosmosu i Boga.
Brnąc w ten sposób odpowiednio długo, niemal zaczynam słyszeć parskanie konia i szczęk uprzęży, a być może i twardą, starosłowiańską, turecką czy mongolską mowę: dokładnie czegoś takiego doznawali moi dawni przodkowie. Musiało tak być.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości