kaminskainen kaminskainen
698
BLOG

Wyprawa do Rumunii

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Zaliczyłem kiedyś wspaniałą, trzytygodniową wyprawę w rumuńskie Karpaty. Kraj ten szykował specjalnie dla nas każdego dnia jakieś zupełnie nieprzewidywalne witze i przygody, tak że w końcu mówiliśmy: co też dzisiaj się wydarzy? Czym dziś nas zaskoczysz, o Rumunio? Nie opisywałem nigdy tej wyprawy w jakiejś zamkniętej formie dziennika podróży czy opowiadania - kiedyś jedynie dużo o tym gadałem. Rodzaj pisemnego sprawozdania złożyła za to jedna z Towarzyszek wyprawy (której z pewnością podeślę linka do tego tekstu). Tekst, który właśnie czytacie, zawiera zatem to, co szczególnie się obecnie wybija w pamięci - po tych kilku latach.

Do wspomnianych witzów i przygód tego paradoksalnego kraju jeszcze wrócimy - natomiast rumuńska regularność, to dla mnie w szczególności zapierające dech krajobrazy górskie Siedmiogrodu. Widok z grani o wysokości ponad 2000 m n.p.m. nie da się porównać z niczym dostępnym u nas: jak okiem sięgnąć, a sięga się przy dobrej widoczności na ponad 100 km - góry. Góry, góry i góry. Nie takie, jak w naszych Tatrach - raczej coś w rodzaju zmultiplikowanych Bieszczad czy Beskidów. To, na czym stoimy - stare, wysokie Karpaty Południowe - to także inna historia; skały są zwietrzałe i porośnięte w dużej części trawą, a u ich podnóży widać tylko hale, kosodrzewinę i lasy. Ani widu miasteczek jak makiety i autokarów jak mrówki, zawsze widocznych w Tatrach. Gdy weszliśmy w pasmo Paringu i zostawiliśmy za sobą miasteczko Petroszani - to przez trzy pełne dni nie widzieliśmy śladów cywilizacji. Ludzi też nie widzieliśmy - z wyjątkiem kilku łebskich Rumunów przy samym Petroszani (właśnie wracali, bo zaczęło porządnie wiać i padać) i paru osób biwakujących nad górskim stawem na drugim końcu szlaku, schodzącym bodajże do miejscowości Lutrului. A przez trzy dni na szlaku - tylko my i góry.

Pierwszy nocleg to było przeżycie - rozbiliśmy namioty z niemałym trudem, bo wiało srogo. Nataszczyliśmy kamieni, żeby nas nie zwiało z tej mikropolanki nad urwiskiem - namioty kładły się momentami prawie na płask. Za to poranny posiłek był bardzo miły: znaleźliśmy ułamek skalny wielkości niezłego blatu, który posłużył nam za stół. Bardzo często wystarczyło się trochę tylko rozejrzeć wokół, by taki skalny stół, leżący sobie w trawie, wynaleźć. Nasze wyżywienie, od początku do końca wędrówki, o ile się nie mylę, opierało się na fantastycznych, pełnych aromatu rumuńskich pomidorach (nigdy nie jadłem podobnych w Polsce - choć mieliśmy przecież pyszne malinówki na działce) - oraz na cebuli. To dzięki tym cudownym warzywom dało się przełknąć niesmaczne, rumuńskie pseudosalami (RAZ trafiło się naprawdę dobre, porównywalne z węgierskim), a czerwstwy chleb nabierał walorów pierwszorzędnej strawy polowej. Do tego oczywiście gotowana na turystycznej kuchence herbata z rumem, kupowanym w cenie typu 4,50 zł za pół litra (rekordowo tanią śliwowicę nabyliśmy legalnie w sklepie za 3,20 zł za połówkę...). Czasem jakieś gulasze z puszki, też podgrzewane; wiejący tam na górze wichry zmuszały nas do obstawiania kuchenki runolem z karimaty lub wstawiania jej do przedsionka namiotu.

Ciekawoskta - po rozbiciu namiotu zwykle zaczynało padać, i padało do rana. Może nie było tak KAŻDEGO dnia, ale takie wrażenie się utrwaliło: rozbijamy namiot, i zaraz deszcz - szybko znosimy plecaki, żeby nie zamokły, osłaniamy kuchenkę itd. Był zresztą osobny namiot na plecaki - całe szczęście, że kupiłem go w węgierskim markecie za równowartość ok. 170 zł (służy do dziś, choć bardziej jako zapas). Te noclegi to były różne: po drodze nocowaliśmy na Węgrzech, w jakimś paskudnym, zachwaszczonym miejscu - nie było to zbyt przyjemne. W górach raz była ta minipolanka nad przepaścią, innym razem zeszliśmy z grani jakieś 100 metrów w dół i rozbiliśmy się na twardym, gliniastym, nabitym kamykami podłożu w pobliżu wysokogórskiego stawu. Potem znów było pastwisko tak nabite owczym łajnem (wszędzie tam wypasają owce - pasterze mają tam takie tradycyjne "kapelusze bez ronda"), że aż przestaliśmy na nie zwracać uwagę (oczywiście tak samo nabite były podeszwy naszych butów). A w drodze z nad Lacul Vidra (zbiornik zaporowy) do Paltiniszu (stoi tam sławny domek filozofa Noiki) spaliśmy sobie wydognie przy zakręcie naszego szlaku - ale Rumunia nie byłaby Rumunią, gdyby nam nie przysłała konika. Powitaliśmy go radośnie:o, konik! Był to opuszczony bądź zbiegły koń pociągowy, który zaczął się przy nas kręcić. Niestety gdy zasnęliśmy, kręcił się dalej - przy namiocie z plecekami, z którego pachniało mu jedzeniem. Łapał za tropik i ciągnął. Dobrze, że przy okazji nas nie podeptał - byłoby krucho. Kolega żeglarz zmajstrował bata z kija i kawałka linki żeglarskiej, którym przeganiałem konika chyba z siedem razy w ciągu nocy; raz omal nie dostałem tylnym kopytem w głowę - na szczęście byłem ciut za daleko, by się załapać. Ale wierzgnięcie było efektowne. Rano my się zwijaliśmy, a konik grzecznie stał przy drodze i przysypiał nieco po tak trudnej nocy. Ten konik jest dla mnie symbolem wszystkich tych niespodzianek, które sprawiała nam Rumunia: ten kraj jest zbiegłym koniem pociągowym, który dobiera ci się do namiotu i nie daje spać!

Dalsza droga do Paltiniszu, prowadząca przez teren raczej łagodny, także bardzo zapadła w pamięć. Wietrzna, słoneczna pogoda, kompletna pustka, zarośnięte jagodami i borówkami szlaki, łagodne wzgórza i opuszczone kopalnie miki, samotne głazy służące za przystanki - no pięknie było. Chciałbym tam wrócić, dziś wydaje się to niemożliwe: czy takie miejsce w ogóle istnieje? Wspaniałość tej trasy, jednej z trzech "zrobionych", podsumowuje przygoda z borowikami. Widzieliśmy otóż od jakiegoś czasu ludzi z wiadrami dorodnych borowików. Gdy zgłodnieliśmy przyszło nam do głowy, żeby może sięgnąć właśnie po te grzyby. Czy ktoś je widział? Jak dotąd nie... Ale właśnie teraz zobaczyliśmy ich pełno wokół siebie. Po prostu w odpowiednim momencie zgłodnieliśmy, i Rumunia podsunęła nam wspaniałe prawdziwki. A to jedne z nielicznych grzybów, które można jeść prawie na surowo, lekko podsmażone na maśle. Były doskonałe.
Potem, był wyjazd autobusem z Paltiniszu do Sibiu (Sibina). No co to było! Polecam gorąco. Do dziś moim marzeniem jest przejechanie tej trasy rowerem. Widok łagodnych, trawiastych wzgórz, z których każde było jak katedra; rozsiane po nich nieliczne drzewa, nieliczne domostwa, krówki i znów te rumuńskie koniki i osiołki (charakterystyczne - pasą się przy drogach i podbiegają chętnie do ludzi). Nie da się tego zapomnieć. Któryś z nas porównał te widoki ze Szwajcarią (a była nas piątka).

Był też nocleg w hotelu w centrum miasta Victoria. Nocleg wychodził chyba 4,50 zł od osoby. Miało wówczas miejsce niecelowe rozdzielenie grupy, która połączyła się dopiero następnego dnia, by zdobywać Moldoveanu - najwyższy szczyt Rumunii. Komórki raczej nie działały. W hotelu spało troje z nas, pozostała dwójka w namiocie, na polanie, przy szemrzącej górskiej rzeczce, parę kilometrów za miastem. To do nich tamtego dnia przysłała Rumunia swych posłańców (codzień nam kogoś przysyłała): tym razem był to utykający pasterz, w towarzystwie również kulawych zwierząt - psa i owcy. Przyszedł do dwójki Polaków, będących w tej okolicy pierwszy raz w życiu, bo zapodziało mu się stado. Miał nadzieję, że Polacy je widzieli i wskażą jakiś kierunek.

Skoro już o tym incydencie wspomniałem, to nie sposób nie opowiedzieć i o mapach. Mapy to żelazny punkt opowieści o wyjazdach do Rumunii: ostatnie mapy zdatne do chodzenia po górach wydano w czasach Ceausescu i wielki błąd popełnia ten, kto liczy na to, że mapy to on sobie dokupi na miejscu. Otóż nic nie dokupi - przynajmniej te parę lat temu tak było. Mieliśmy więc jakieś mapy od znajomych ze Szczecina (byłem wówczas jeszcze Szczecinianinem - to był ostatni rok), ale szczególnie przydatne okazały się te, które dali nam jacyś Czesi spotkani na dworcu w Arad, pierwszym większym mieście przy granicy z Węgrami (węgierskim odpowiednikiem jest Szeged - Segedyn). Jedna z naszych dziewczyn, Ania, miała szczególny talent do zaczepiania ludzi i prowadzenia pogawędek, zwłaszcza z Czechami. Jej męża (nie pamiętam, czy już byli poslubie) trochę to irytowało, narzekał na to babskie gadulstwo - ale to dzięki niej mieliśmy te mapy, a i wiele spraw udawało się załatwić. Chwała więc Ani.
Podczas postoju w Lutrului, gdzie z kolei nocowaliśmy w śmiesznych domkach kempingowych przypominających psie budy (i kształtem, i wielkością), kwitło wieczorne życie towarzyskie, szczególnie pomiędzy Polakami i Czechami z Budziejowic (ciekawe, że na obcym terenie tworzą się spontanicznie jakby "koalicje": w Rumunii brataliśmy się i piliśmy z Czechami, a w Szwecji, w wielonarodowej grupie, stowarzyszałem się z Łotyszami, którzy często mieli polskie babcie i nie za bardzo lgnęli do Litwinów, znanych z opowiadania kawałów o Łotyszach - którzy z kolei naśmiewają się z Estończyków; to zawsze idzie na wschód). Rozniosło się przy okazji, że Polacy mają dobre mapy i są sympatyczni, no i robiliśmy za obsługę kartograficzną dla rumuńskich studentów. Najlepsi byli ci, którzy zapukali do budy Jarka i Ani w środku nocy. Po skonsultowaniu z mapami zapytali na odchodnym, czy my, polskie łazęgi, nie wiemy o której odchodzi... pociąg do Bukaresztu. Chyba uznali nas nieświadomie za wszechwiedzących wysłanników z innego, lepszego świata (Polska ma w Rumunii dobrą markę, jest podziwiana jako kraj wielki i o szczytnej historii, bogatej kulturze itp.).

Co do studentów z Bukaresztu - dobrze zapamiętaliśmy Alego, studenta informatyki spotkanego w pociągu. Był wysoki, smiady i po śródziemnomorsku jurodiwy - mógłby spokojnie grać w reprezentacji Portugalii w piłkę kopaną. A może raczej w tureckiej? Rumunia to nie tylko nowe, poruszające krajobrazy, ale także inna, swoista panorama typów ludzkich. Są zatem Rumunii przede wszystkim typowymi Europejczykami - chodząc po Sibiu, czujemy się mniej-więcej jak w Polsce. Nie lubią Cyganów i mam wrażenie że zwłaszcza dlatego, że ich z nimi mylimy (nasze powszechnie stosowane określenie "Rumun" odnosi się tak naprawdę do rumuńskich Cyganów - i to nie tych porządnych, "regularnych" - tylko do wędrownych biedaków z kast żebraczych) - bo na co dzień słuchają zwłaszcza chętnie cygańskiewj muzyki. Ale wśród zwyczajnych białasów trafia się całkiem często ktoś taki, jak Ali - albo ten wyraźnie ciemnoskóry wartownik znad Lacul Vidra, o urodzie Johna Lurie, tyle że w wersji zturczonej. Wyrazisty typ i wart zapamiętania. Pomagał nam obrać kierunek na Paltinisz, a z pleców zwisał mu nabity kałach (tam na ulicach wydywaliśmy ludzi z kałachami - ni to policja, ni wojsko, czort wie).

Posłańcy wszęchpotężnej na swym terytorium i jakże kapryśnej Rumunii bywali różni; jednym z nich był właśnie Cygan, taki zupełny Cygan, w śnieżnobiałej koszuli i starannym uczesaniu, wyglądający jak przeciętny przechodzień z filmów o Idiach. Wysiedliśmy z pociągu o dwie stacje za późno, i zobaczyliśmy pociąg powrotny - niestety odjeżdżający. Gdy wspomniany jegomość zobaczył, jak truchtamy śmiesznie z tymi plecakami, wychylił się z wagonu i dał maszyniście znak, by zatrzymał pociąg. I pociąg się zatrzymał! Wyobrażacie sobie? Z jegomościem pogadaliśmy, znał trochę polskich słów bo w Polsce ma rodzinę. Wzbudziło to wśród jadących pociągiem "regularnych Rumunów" pewną sensacyjkę: oto Polacy (wiedzieli już, skąd jesteśmy) gadają z sobie z tym Cyganem; ciekawe, po jakiemu?

Inną postacią godną wspomnienia był Ijon Florian - kabaniarz, u którego nocowaliśmy w drodze na Moldoveanu (cabana to po rumuński schronisko, chata). Warunki były u niego prymitywne, ale właśnie to nam się w Rumunii podobało. Był to autentyczny, surowy prymityw, a nie to smutne niedorobienie wielu polskich placówek, z zalepionymi silikonem oknami i nieregulowalnymi, zionącymi ukropek kaloryferami. A tam w pomieszczeniu do spania - ani okna, ani kaloryfera. I śpi się bardzo dobrze, prawie jak pod gołym niebem, tylko na łeb nie pada - i świeczkę można zapalić - nie "dla klymatu", tylko z praktycznej potrzeby. Wokół kabany pasą się osiołki, które wnoszą prowianty kuchenne. Można podejśc i poklepać. Wygódka - klasyczna, deska i dziura w ziemi. Ijon był inżynierem, w czasach Ceausecu pracował w fabryce. W kabanie wylądował przez przypadek - miał na jakiś czas zastąpić kolegę, i tak już zostało. Zawiózł nasze dziewczyny autem do kolejnej stacji naszej wędrówki, a my z Jarkiem, poważnym przedsiębiorcą, jechaliśmy pociągiem, zdrowo przy tym ciągnąć kolę z rumem za cztery zeta. Na miejscu byliśmy prześlicznie ululani. Wzięliśmy w rewanżu Ijona do knajpy na wystawną kolację, także zakrapianą. Fajnie było!

Wracając do Moldoveanu - to już nie było to samo. Na trasie dużo ludzi - Polacy, Czesi, czasem Włosi czy Francuzi, a nawet Rumuni. Przy szczycie niemal tłok. Wspaniały widok: grań z jednej strony zerodowana, trawiasta, łagodna - a z drugiej strony skalne urwisko, którego jednak nie było widać, bo akurat przyszły chmury i oparły się na łańcuchu górskim; rozbite przy krawędzi namiociki wyglądały jak ostatnie posterunki na krawędzi świata. I jeszcze pogawędka z kolejnym sympatycznym Czechem, który przyszedł od drugiej strony i narzekał na ciągłe deszcze, których my, idąc w tych samych dniach, uniknęliśmy; powiedział, że sierpień to nie jest odpowiednia pora na te góry. - A jaka jest odpowiednia? - zapytaliśmy. - Żadna - odpowiedział.
.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Rozmaitości