Tak się jakoś dziwnie składa, że mam oryginalne i dość odosobnione zainteresowania - przez co pozostaję raczej z boku, gdy toczą się dyskusje na tematy powszechnie ludzi poruszające. Jak już trafi się okazja spotkać kogoś "z branży", np. muzyki współczesnej, to gada się dosłownie do upadłego, do rana. Podobnie z wędkarstwem, zwłaszcza muchowym. Jest oczywiście prawdopodobne, że taki właśnie wybór zainteresowań nie jest przypadkowy - widocznie pasuje mi taki sposób bycia, w którym mam spokój od ogółu ludzkości i mogę sobie dowolnie kontemplować to czy tamto, od czasu do czasu jeno, przy specjalnych okazjach, folgując swemu wrodzonemu gadulstwu. Jest to być może najlepszy dla mnie sposób na zachowanie jako-tako poprawnych relacji ze światem: unikam konfrontacji poglądów ze zdecydowaną większością ludzi, co musiałoby prowadzić do licznych, nieprzyjemnych konfliktów (mało kto podejrzewa mnie o wybuchowość - a mam ją po piekielniku dziadku, potomku zupełnie już "niezłego ziółka").
W głupich czasach licealnych jeszcze mi to trochę doskwierało - głupio się czułem jako jedyne dziwadło jadące autobusem z wędką i (czasem) w gumowcach. Dobrze było dopiero nad rzeką, tam było moje miejsce. Zwłaszcza nad Płonią. Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni: po latach maszerowanie z wędką po mieście uważałem za najlepszy styl i szyk. Przynosiłem sobie na laborki (już na studiach; na laborkach był czas - montowało się jakąś instalację z kolbą i chłodnicą, albo wsadzało coś do pieca do wyżażenia - i miało się niekiedy całe godziny na dłubanie) gumowe przynęty spinningowe do zbrojenia, skręcałem sobie przypony na szczupaka - ku uciesze kolegów i koleżanek z roku. Rybowanie stało się moim znakiem firmowym. Przestałem się zupełnie przejmować słabym statusem wędkarstwa w powszechnej świadomości, na której ciąży wizerunek podchmielonego, wąsatego "gumofilca" siedzącego na wybetonowanym nabrzerzu Odry czy Wisły i śmiecącego dookoła. Bądź sobą i rób swoje, a wszystko będzie dobrze - ta dewiza zawsze mi się sprawdzała. Co prawda nadal nazywano mnie co jakiś czas don Kichotem, ale już zdecydowanie z sympatią.
Do tych wszystkich wspominek skłoniła mnie uwaga jednago z naszych kolegów-blogerów, który podpytywał mnie prywatnie o sposoby na wiosenne jazie i klenie z małej rzeki; gdy wymieniłem m.in. łowne na tę okazję muchy powiedział, że w okolicy mają jednego tylko muszkarza, który jednak uchodzi za dziwaka i z którym nikt nie rozmawia i nie wiadomo nawet, co on tam na tę muchę łowi. Otóż muszkarz, i to w dodatku jedyny w okolicy, jest z definicji odmieńcem i dziwadłem. Tak po prostu już jest. Wyjątkiem jest wąski pas gór i pogórza, gdzie łowi wielu muszkarzy - tam przestają być odmieńcami. Ale na małej nizinnej rzeczce muszkarz szukający wiosennych kleni jest postrzegany niemal jak kosmita.
Dlaczego? Bo to zupełnie inne łowienie! Do tego stopnia, że aż trudno to przetłumaczyć. Trudno wręcz deklarować jako swoje hobby "wędkarstwo" wobec ludzi, którzy mają tylko owe jednostronne, gumofilcowe wyobrażenie o wędkarstwie (oczywiście trudno ich o to obwiniać). Z kolei "muszkarstwo" czy "muchowanie" też brzmi jakoś mało dosadnie. Po prostu rzecz nie jest dość głęboko zakorzeniona w powszechnej wyobraźni i w mowie. Może najlepiej byłoby mówić po prostu: łowienie na muchę. Gdybym miał je z czymś porównać, to prędzej chyba ze wspinaczką na skałkach, niż z łowieniem na robaka z zabetonowanego brzegu.
Po pierwsze, używa się specyficznego sprzętu, niezdatnego do żadnej innej metody. Dziesiątki i setki firm rozwijają ofertę wędzisk (wędek) muchowych, sznurów i kołowrotków, haczyków muchowych, ubiorów muszkarskich do głębokiego brodzenia, okularów, kapeluszy i kamizelek dostosowanych do potrzeb muszkarzy, wszelkiego osprzętu, gadżetów, toreb, koszyków wędkarskich itd. itp. Po drugie, kunsztem samym w sobie jest już samo podanie przynęty tzn. wykonanie rzutu muchowego. Jest to piękny sport: nie rzuca się przynętą czy ciężarkiem, tylko sznurem, wykorzystując jego ciężar i bezwładność oraz elastycznośc wędziska (czyli, de facto, zmagazynowaną w wędce energię). Podstawowy rzut polega na "rozbujaniu" sznura, który wysnuwamy z kołowrotka w miarę wydłużania rzutu - tak, aby latał do przodu i do tyłu, tworząc w powietrzu wspaniałą pętlę (doświadczony muszkarz może zaprezentowac esy-floresy na 20-metrowym odcinku sznura). Po osiągnięciu wymaganej długości "rozbujanego" sznura następuje moment podania i prezentacji przynęty - sztucznej muchy. Tu wymagana jest umiejętność delikatnego położenia sznura na wodzie, mucha tez oczywiście ma zlądować delikatnie i naturalnie. Prezentacja: mucha musi poruszać się w sposób naturalny, albo taki, jak sobie zaplanował wędkarz (czasem lekkie odchyłki w zachowaniu muchy prowokują ryby do brania - ale najpierw uczymy się ją prowadzic naturalnie, jakby sama spływała z prądem - wbrew pozorom nie jest to łatwe) - z uwzględnieniem prądów rzecznych i ich zmienności na torze przynęty. W tym celu sznur należy często nadrzucić, żeby wybierający go nurt nie zaczął wlec muchy po powierzchni (w przypadku muchy suchej) - nazywamy to mendingiem (jest i "mending podwójny").
Jest wiele specjalistycznych technik rzutu, pozwalających podać przynętę w niedogodnych warunkach: spey, double spey, rolka i podwójna rolka; koniecznie też trzeba opanować tzw. double haul, inaczej styl skandynawski, pozwalający osiągać dalekie dystanse. Są przez lata opracowywane wędki i linki hi-tech przeznaczone specjalnie do tych technik łowienia - jak właśnie wędki i linki "speyowe". Trwa wyścig producentów linek, którzy puszczają na rynek linki coraz gładsze, coraz trwalsze i pozwalające coraz łatwiej na coraz dalsze rzuty. W sumie to nie sposób, łowiąc na muchę w różnych warunkach (mokra mucha, sucha mucha, streamer; mała i duża górska rzeka, wielka rzeka nizinna, głęboka rzeka pomorska, jezioro, wielki zalew i morze; łowienie jelcy, łowienie troci i łowienie szczupaków...), nie mieć co najmniej 2-3 kołowrotków i do nich, co najmniej 5-6 linek (u mnie: ze 4 pływające o róznym ciężarze i profilu, średnio ciężka bardzo szybko tonąca, podobna średnio szybko tonąca "clear" (tj. przeźroczysta), clear intermedium lekka (ani tonąca, ani pływająca: pośrednia; w praktyce wolno tonąca), ciężka pływająca z super-tonącą wolframową końcówką na trocie + kilka głowic rzutowych i cieńka, pływająca, cylindryczna tzw. running line). Do tego oczywiście każdy prawie muszkarz ma co najmniej parę wędek: lekkie i mocne, długie i krótkie, szybkie i miękkie jak krowi ogon (wszystkiego warto spróbować). Warto przerzucić trochę tego sprzętu i dobrać sobie w miarę dobrze spasowany zestaw wędka + linka + kołowrotek: nawet w przypadku braku brań łowienie dobrze dobranym sprzętem to czysta przyjemność.
Jednocześnie, pomimo całej tej sprzętowo-technologicznej gonitwy, jest muszkarstwo jedyną dyscypliną wędkarską, w której zawody wysokiej rangi może wygrać wędkarz posiadający tylko jedną, prostą wędkę, jeden sznur i kilka much (w przypadku zawodów spławikowych - mamy zawodników z całym szpalerem wędek różnej długości, setki zestawów z różnymi spławikami i hakami, tony zanęt i przynęt - prostaczek z jednym kijkiem nie ma najmniejszych szans na wygranie takiej gonitwy). Dowodził tego choćby mój kuzyn, wygrywając w cuglach mistrzostwa okręgu: ledwie mu much starczyło, ale nałowił najwięcej lipieni. Konkurował niby to w okręgu nienajmocniejszym (Szczecin), ale paru zawodników z kadrową przeszłością i ogólnopolskim dorobkiem tam było... A zatem, przy całym technologicznym i technicznym zaawansowaniu, w muszkarstwie liczy się tak naprawdę to, co najbardziej elementarne i istotne: umiejętność czytania wody i umiejętność szybkiego reagowania na to, co się tam "wyczytało". A czytanie to obejmuje rozpoznanie wstępne (układ prądów i głębokości, ukształtowanie i typ dna, stan wody, wyznaczenie potencjalnych stanowisk ryb) i dalsze niuanse, typowo już muszkarskie: czy coś 9jakis owad) się roi - jeśli tak, to co? Czy ryby na tym żerują? - tu wypatrujemy charakterystycznych oczek. Żerują - ale czy na owadzie doskonałym, w pełni przeobrażonym (typowa sucha mucha) - czy raczej na przeobrażającym się, płynącym tuż pod powierzchnią? Odpowiedź na to pytanie w warunkach zawodów jest bardzo istotna. Jeśli ryby żerują na przeobrażających się owadach, to sięgamy po takież imitacje i prezentujemy je w odpowiedni sposób: pod powierzchnią. Są tu różne myki i sposoby - szczególnie dobra mucha zanurzona (przytopiona), ale z pozostawionym jakimś skrzydełeczkiem z superwypornego piórka cdc na powierzchni - przy czym podanie takiej muchy to już wyższa szkoła jazdy: żyłka także powinna utonąć... Ale też zdarza się żerowanie na formach zwanych "cripple" (kalekich) - owadów nie do końca przeobrażonych, zaplątanych w wylinkę. Gdy jest ich dużo, ryby potrafią żerować selektywnie właśnie na nich. Potrafią też żerować selektywnie (tj. wyłącznie) na... "skórkach" z przeobrażonych owadów.
Oczywiście dla wędkarza najwygodniej jest, gdy żerują zwyczajnie na "suchej" tj. na dunach i/lub spinnerach (końcowe, latające postaci jętek). Gorzej, gdy na "spentach" - owadach nie tyle właśnie przeobrażonych, co już martwych, opadłych na wodę, ze skrzydełkami rozłożonymi na boki - trzeba mieć w pudełku spenty, nie ma rady!
Jak widać, do muchowania trzeba liznąć i entomologii - powyżej przedstawiłem część dylematów trapiących wędkarza przy żerowaniu ryb na końcowych stadiach przeobrażenia jętek. A są jeszcze stadia wcześniejsze...
Najlepsze w muchowaniu jest właśnie to, że zyskuje się szereg nowych umiejętności - nie tylko czytania i myślenia nad wodą, ale też, jakże dziś rzadkich, zdolności manualnych. Mianowicie muszkarz prawdziwy łowi na muchy własnej roboty, ewentualnie podebrane kolegom z pudełek - nigdy prawie na kupione. Kupuje się ewentualnie jakieś lokalne atrakcje, gdy jest się w nowym terenie - bo warto je mieć w pudełku. Metodom muchowym i muchom poświęcę osobny wpis.
A dziś na koniec - historyjka o muszkarzu ze Szkocji, przywieziona przez wszechobecnych teraz Polaków.
W niewielkim, szkockim mieście żyje sobie muszkarz uchodzący, a jakże, za mruka i dziwaka - z nikim nie gada, łowi wyłącznie sam. Co gorsza, ma najlepsze wyniki - łowi pstrągi jak nikt inny. Jakiś młodzian uparł się, że będzie się od niego uczył - tygodniami za nim chodził, obserwował go z daleka - aż w końcu podszedł i powiedział, w czym rzecz. Nasz samotnik odpowiedział, że OK - on go nauczy. Niech tylko przyjdzie jutro nad rzekę z notesem i długopisem,
I tak się stało - młodzian, żądny wiedzy, przyszedł z notesem i czeka na złote myśli.
A stary mówi: otwieraj ten tam notesik, i pisz: chodź łowić ryby o świcie i o zmierzchu. Kropka.
A teraz spieprzaj, ale już!
I tak to właśnie jest z tym muszkarstwem: złota recepta jest bardzo prosta, gdy ją wypowiedzieć. Tylko żeby zadziałała, potrzeba ze 20 lat praktyki.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości