No i mamy w końcu rybę, która jest zakorzeniona w powszechnej wyobraźni: pstrąga! Pstrąg bez wątpienia zaistniał solidnie i cieszy się rodzajem sympatii i poważania - obok szczupaka i karpia może i najbardziej (obecność w twórczości i ludowej, i 'wysokiej'). A jednak - są to już dziś raczej mity, plotki i oleodruki, znowu niepoparte podstawową wiedzą o przyrodzie rodzimej! Dla przykładu - mniema się zwykle, że pstrągi można dziś kupić w każdym sklepie (o tym później), albo że żyją w górach (w domyśle: wyłącznie) - tymczasem one żyją wszędzie! A przynajmniej kiedyś, jak twierdzą specjaliści, były wszędzie: nie tylko w górach i na Pomorzu, ale i w całych dorzeczach Odry i Wisły. Owszem, w górach jest bardzo liczny, choć i zwykle drobny - i nie bez racji stanowi jedną z turystycznych wizytówek południa Polski. Ale żyje też w chłodnych, wartkich rzekach i potokach Pomorza - a największe, nieliczne sztuki zasiedlają odcinki o powonym nurcie, głębokie i zarośnięte roślinnością wodną, gdzie mają najlepszą bazę pokarmową. W rzekach, które mają w całości taki charakter, pstrągi są więc nieliczne, niemal niezauważalne - ale często ogromne. Normalne jednak jest, że są - a przynajmniej powinno to być normalną rzeczą. Potrzebują tylko kawałka żwirowego dna do tarła - ale mogą je sobie znaleźć w innej rzece lub w dopływie - są w tym dobre. Po prostu płyną na tarło tam, gdzie same przyszły na świat.
Zatem program przywrócenia pstrąga wszystkim jego dawnym siedliskom byłby przedsięwzięciem kolosalnym, obejmującym ogromną część terytorium kraju. Wiele jest rzek i rzeczek, nad którymi ludzie jeszcze o pstrągach pamiętają - w podszczecińskiej Płoni były ponoć jeszcze w 1968 roku, gdy to ostatnie sztuki spłynęły brzuchami do góry po drugim z kolei, wielkim zatruciu przez tuczarnię w Kołbaczu. Ze względu na charakter tej wody były nieliczne - ale były duże; wspominają o nich także XIX-wieczne źródła niemieckie. I podobnie było prawdopodobnie z większością, jak nie ze wszystkimi rzekami Polski. Przyczyny te same co zawsze: czasy strasznego trucicielstwa przemysłowego i bytowego, powszechna melioracja (zniszczenie siedlisk i tarlisk gwarantowane - a odradza się to przez dziesięciolecia), no i dobitka w postaci naszej suszy hydrologicznej, dodatkowo wzmożonej serią bardzo upalnych, suchych lat. To w skali kraju - bo lokalnie, to populację pstrąga z jakiegoś strumienia jest w stanie wymordować jeden dobry kłusownik lub spinningista. Co prawda taki strumień, zostawiony potem w spokoju, zawsze się odrodzi (kilka pstrągów gdzieś zawsze pod korzeniami zostanie) - ale też często nie na długo.
Należałoby więc upowszechniać wizerunek pstrąga jako ryby, po pierwsze, występującej - przynajmniej do niedawna, i aż do dziś jednak na znacznej części terytorium Polski - powszechnie (a nie tylko w górach!) oraz, mimo tego, wymagającej wzmożonej troski, szczególnego zadbania o jej środowisko i zachowane aż do dziś autochtoniczne, szczątkowe niekiedy populacje. Inaczej mówiąc: jako ryby naszej powszedniej, ale wymagającej szybkich działań ratunkowych. Pstrąg mógłby się stać jednym z symboli przyrody Polski z obopulną korzyścią: nikt by się nie pukał w głowę, gdybyśmy stawiali na szali dobro pstrąga, broniąc rzeki przed skanalizowaniem i półdziką, antyekonomiczną zabudową hydrotechniczną (nikt przecież nie kwestionuje potrzeby ochrony Puszczy Białowieskiej - ostoi żubra i rysia); z drugiej strony, jako symbol - jest pstrąg nie gorszy od orła: ucieleśnia bystrość, dzielność, szlachetność i wytrwałość, no i sam w sobie jest klejnotem naszych wód.
I wcale nie jest rybą małą. Jak wspomniałem, w górskich potokach, gdzie jest go pełno, jest zwykle drobny - ot, 20-25 cm jako górna przeciętna. 35 cm pstrąga z takiej wody to już prawie łosoś. Ale już w przeciwieństwie górskiego strumienia - w powolnej, głębszej rzece nizinnej - nieliczne tamtejsze pstrągi osiągają znaczące rozmiary. W naszych obecnych warunkach okazem jest już "pięćdziesiątak", czyli ryba półmetrowa - ale są kraje i są wody, w których łowi się dość regularnie pstrągi 5, 6 czy 8-kilowe. Taki pstrąg to już poważny drapieżnik z wielką, nieźle uzębioną paszczą - gdy żyje w jeziorze, żywi się właściwie wyłącznie rybami, nie licząc krótkich okresów rójki dużych owadów. Potrafią obgryzać żyłkę jak szczupaki.
I tu zaczynają się schody. Takie wielkie, jeziorowe pstrągi, zwane w Irlandii właśnie pstrągami (trout) - u nas nazwano niegdyś nieżyciowym, niezakorzenionym w potocznej mowie, a zatem i w wyobraźni, słowem troć. Troć jeziorowa dokładnie. I co z tym począć? Zaczęło się od troci wędrownej, którą dawniej zwano łososiopstrągiem - patrz choćby ks. Kluk, który opisywał tę rybę jako formę pośrednią pomiędzy łososiem i pstrągiem. Było to stanowisko nieścisłe z punktu widzenia nauki, ale w jakiś sposób bez wątpienia trafne: troć to po prostu pstrąg żyjący w morzu - a zatem upodabniający się do łososia nie tylko srebrnym wybarwieniem z czarnymi punkcikami i ixami (brak jaskrawych, czerwonych kropek w białej obwódce, typowych dla pstrąga ze strumienia i rzeki), nie tylko rozmiarami (choć łosoś jednak jest większy - 20 kg to dla niego norma, a dla troci to już wielkie osiągnięcie), ale też zwyczajami tarłowymi (wędruje do rzek, niekiedy setki kilometrów), sezonowością połowów i w końcu walorami kulinarnymi i nawet łososiowym kolorem delikatnego, wybornego mięsa.
Troć od łososia odróżni tylko człowiek dobrze rozeznany, niekiedy zresztą dopiero po przeliczeniu łusek wzdłuż linii bocznej czy wyrostków na łuku skrzelowym (dodajmy, że zdarzają się krzyżówki) - choć zwykle jednak już na pierwszy rzut oka, po pokroju ciała, kształcie klina ogonowego i płetwy ogonowej, budowie głowy i nawet subtelnościach ubarwienia. Troć jest bardziej krępa - łosoś ma za to w budowie siłę i smukłość poważnej ryby pełnomorskiej. I faktycznie - o ile troć trzyma się w morzu raczej strefy przybrzeżnej, jesienią i wiosną (zimą też, jak się ociepli) pływając i żerując wręcz w wodzie do kolan, łosoś jest w tych rewirach gościem sporadycznym, a przypadki złowienia go na wędkę z brzegu to raczej legendy, niż fakty. Z kolei na pełnym morzu w sieci wpada głównie łosoś, a troć jest jedynie rzadkim przyłowem, w granicach np. jednego procenta - choć zdarzają się pojedyncze osobniki, które przepłyną cały Bałtyk i dadzą się odłowić u wybrzeży Szwecji. Co jedzą? Łosoś głównie śledzie i szproty, troć - jako, że pływa bliżej brzegu, głównie jednak tobiasze (sand eel) i okresowo skorupiaki.
Tak sobie o tych trociach (morskich pstrągach) i łososiach gawędzimy, jak gdyby nigdy nic, a zapominamy o najważniejszym: łososie w Polsce wytępiono do szczętu, a i trociom już niewiele brakowało. Przyczyny - jak wcześniej, ale chyba ze szczególnym naciskiem na sezonowe kłusownictwo w okresie ciągu tarłowego i tarła. Kłusownictwo także w wykonaniu rybaków zawodowych, którzy wciąż nielegalnie obstawiają sieciami ujścia rzeczne - w normanlych krajach objęte ścisłą ochroną i całkowicie wyłączone z połowów. Kłusownictwo mające charakter patologicznej plagi - i to "strukturalnej", bo kłusują całe wsie i miasteczka nad Regą, Pastętą, Słupią - i nawet nad małą, podszczecińską Gowienicą (gdzie osadą kłusowniczą jest Widzieńsko). Środowiska wędkarskie i naukowe ogarnia sezonowe, i rytualne już właściwie wrzenie - bez żadnego odzewu ze strony "czynników oficjalnych". Nikt na szczytach władzy nie podjął tych tematów jako ważnych i istotnych, z wyjątkiem Radosława Gawlika, i to w okresach kampanii wyborczych.
Nie znaczy to, że nic się nie poprawia - poprawa jest, i to znaczna. Kłusownicy, dzięki zaangażowaniu lokalnych maniaków pilnujących tarlisk w listopadowe noce, choć często uzbrojeni i groźni - nie czują się już bezkarni, zaczynają się bać. Na szczeblu lokalnym wiele daje się załatwić - można wciągnąć w tę partyzancką ochronę policjantów i strażników miejskich, wśród których jest sporo wędkarzy. Można spowodować, żeby sprawy karne trafiały do tych prokuratorów i sędziów, którzy weekendy spędzają z wędką w ręce - oni dadzą maksymalne wyroki (dotąd zwykle zwalniano kłusowników w nagrodę za "niską szkodliwość społeczną). Ale nie łudźmy się - po ostatniej wielkiej mobilizacji tych lokalnych, nieformalnych struktur, które w końcu wypowiedziały kłusownikom wojnę, jesteśmy przede wszystkim bogatsi o jedno: o wiedzę, jak wielka, zastraszająca jest skala procederu. Niech zilustruje to fakt, że na stacjach benzynowych w małych, nadrzecznych miasteczkach, takich jak Suchań nad Iną, nadal można sobie kupić kilka modeli przetwornic elektrycznych. A "elektryków" złapać szczególnie trudno. Biorą sobie jesienią urlopy, żeby nie przegapić "sezonu".
"Znaczność" wspomnianej poprawy to zwłaszcza wzrost pogłowia troci i jej powrót do wielu zapomnianych rzeczek i dopływów. Tarło troci można zaobserwować w byle rowach i strumieniach - choć te największe, metrowe, najprędzej zobaczymy na większych rzekach, takich przynajmniej jak Łupawa i Radew, osobliwie koło mostów (przyśpieszony nurt i twarde dno). Jest to m.in. skutek poprawy jakości wód oraz masowych zarybień. Jest jednak i łyżka dziegciu: coraz więcej troci wracającej do rzeki na tarło to ryby chore, z rozległymi wykwitami na ciele - populacja ryb pochodząca w tak dużej mierze ze sztucznego tarła, podchodowanych w ośrodkach zarybieniowych, musi być słaba i mało odporna na choroby - jej przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Tarło naturalne to w tej chwili prawdopodobnie margines trociowego przychówku. Po pierwsze, czas tarła to u nas czas żniw kłusowników. Po drugie, marnie jest z samymi tarliskami - nie dość, że niewielka jest na Pomorzu ich pojemność, to jeszcze są często niedostępne z powodu zabudowy rzek. W praktyce wygląda to tak, że pod elektrownią wyciera się kilka troci, które są następnie wyławiane przez kłusowników (o ile nie zdążyli przed tarłem), a ich gniazdo tarłowe rozgrzebują następne ryby, które znów zostaną wyłowione - i tak w kółko. Przy tym bezczelność rozmaitych lobbystów hydroelektrowniano-betoniarskich, żyjących z "dopłat" do "zielonej energii" dochodzi do tego, że wynajmują sobie docencików i profesorków zapewniających żarliwie, że kondycja populacji troci jest "znakomita", a tak lansowane przez złych "ekologistów" tarło naturalne "nie ma dla niej znaczenia" i w ogóle w zasadzie jest zbędne - oraz, że postawienie hydroelektrowni tuż przy ujściu Regi czy Parsęty "nie zniszczy" tarlisk, a tylko częściowo zmieni strukturę dna. Są to niewiarygodnie piramidalne bzdury, ale głoszone w świetle dnia przez ludzi z tytułami naukowymi. O wykupywaniu przez rzeczone lobby artykułów w poczytnych tytułach nawet nie warto wspominać.
A gdzie są pojemniejsze tarliska? Ot, choćby w Dunajcu. Przedwojenne populacje troci (zwanej złotą lub dunajecką) i łososi były sławne na całą Europę - jeździli je łowić na muchę angielscy lordowie. Łowili je na muchę również Górale, tworząc podwaliny polskiego muszkarstwa (od dawna w ścisłej światowej czołówce w walce o tytuły na imprezach mistrzowskich - ramię w ramię z Anglikami, Francuzami i Czechami). Dziś Podhale byłoby rejonem w znacznej mierze żyjącym z turystyki wędkarskiej, bo takich rzek w Europie nie ma wielu. Właściwie ostały się tylko w Skandynawii i na północy Rosji - z kolei łososie na Wyspach Brytyjskich są już znacznie mniejsze. Niestety zapora we Włocławku załatwiła sprawę definitywnie - tych ryb już nie ma i nie będzie. Bo łosoś do naszych wód wraca, przynajmniej na północy kraju - ale nie jest to nasz rodzimy, autochtoniczny łosoś, tylko wychodowany w ośrodkach zarybieniowych z tarlaków zakupionych na Łotwie. Są to ryby tzw. krótkiego cyklu wędrówki, które nie sprawdzają się za bardzo w rzekach, do których trzeba długo z morza płynąć (jak słynna Drawa, gdzie łososie, nim wyginęły, widziano jeszcze bodaj w 1985 roku - ostatnie, pojedyncze sztuki). Jak widać, jest bardzo daleko do sielanki.
CDN.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości