kaminskainen kaminskainen
908
BLOG

Pstrąg, łosoś i okolice - część III

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 9

No to może w końcu te łososie połowimy? Najpierw w morzu: rybacy łowią łososia w sieci, ale także na sznury - "samołówki" ze szprotkami w roli przynęty. Łosoś, jak już wspomnieliśmy, to pełne morze, więc wędkarze odkładają lekkie spinningi i muchówki - pozostaje tylko pełnomorski trolling tj. wleczenie przynęt na specjalnych zestawach, gdzie sama wędka z kołowrotkiem (zawsze "multikiem", czyli multiplikatorem - specjalistycznym, mocarnym kołowrotkiem o szpuli ruchomej), linką i przynętą stanowią tylko jego część: oprócz niej mamy tzw. windę z ołowianym obciążnikiem na stalowej lince, dodatkowe, nieuzbrojone wabiki, różne uchwyty, klipsy i systemy pozwalające holować przynęty w pewnym pasie wody za łodzią, a nie jedna przy drugiej. Oczywiście sprzętem najważniejszym jest porządna łódź, najlepiej katamaran, z solidnym napędem. Takie łowienie dopiero się u nas rozwija - w ramach powszechnej "westernizacji" Polski, która nie omija i wędkarstwa. Dawniej nie mogło się rozwijać nie tylko ze względu na ubóstwo społeczeństwa, ale też z tego prostego powodu, że pośród swych jakże licznych dokonań miała komuna i takie, że odrzuciła i odwróciła nas od morza, opóźniając o kilkadziesiąt lat oswajanie się Polaków ze swoją nabytą "morskością". Przynajmniej wędkarze dopiero "po komunie" zaczęli odkrywać morze, bo wcześniej po prostu łowić nie mogli - a bo też po co pozwalać, skoro można zabronić? Czytanki czytankami, propaganda propagandą - no nawet te wczasy nad morzem niech s'e mają! - ale za bardzo to niech się oni z tym morzem nie bratają. Po co? Tam zaraz za morzem jest Szwecja, Dania - lepiej niech nie kusi...

Dużo łatwiej dobrać się w morzu do troci - owszem, często są poza zasięgiem rzutu spinningiem i brodzenia, ładnych parę mil od brzegu - ale wiosną i jesienią kręcą się blisko, czasem nawet bardzo blisko. Polacy odkrywają dopiero takie łowienie troci na muchę i spinning z brzegu. Wiedzieliśmy od dawna, że łowi się tak w Szwecji, Niemczech i Danii, ale podchodziliśmy nieufnie do naszego piaszczystego  wybrzeża. Ba, ja sam wiedziałem, że troć i u nas podchodzi do samego brzegu (choćby od rybaków) - i jakiś nie próbowałem. Wybierałem pewne łowienie troci w rzece (pewne o tyle, że jakieś ryby tam zawsze są i że zawsze ktoś coś złowi), zamiast wielką, morską niewiadomą - i teraz tego żałuję. Koledzy, którzy już zasmakowali w "słonych trociach" mówią, że czują się wręcz oszukani - tyle lat uganiali się po rzekach, i to jakże często za wychudłymi keltami! - a parę kilometrów dalej mieli morze, gdzie łowi się głównie srebrniaki, ryby żerujące i zwykle w świetnej kondycji.

I małe wyjaśnienie: kelt to ryba potarłowa, łowiona od stycznia do marca-kwietnia, wychudła i słaba, za to żerująca - zjada żaby, ryby, przy wysokiej wodzie jakieś dżdżownice wypłukane z pól itp. Fakt, że w marcu kelt jest już często zupełnie ładną, odkarmioną rybą - ale w styczniu, zwłaszcza już samica - dramat! Natomiast srebrniak to ryba wchodząca z morza do rzeki, jeszcze w morskiej, białosrebrnej szacie (z czasem nabiera barw miedzi i mosiądzu, a w czasie tarła niekiedy wręcz brunatnych: wygląda wtedy także pięknie, jak ogromny pstrąg!): jest silna, żwawa i z początku bardzo agresywna (pisałem już o stałych mieszkańcach rzeki kryjących się pod brzegami - tak właśnie rządzą rzeką duże trocie i łososie). Nie żeruje, ale świetnie bierze, rzuca się na przynęty z wielką agresją - tylko trzeba trafić na stado ryb, które dopiero co weszło do rzeki. Po paru dniach ryby rozpraszają się po rzece i dopływach i już raczej słabo współpracują z wędkarzami. Można chodzić kilka dni z wędką i mieć jedno-dwa brania, choć zaraz po wejściu stada ryb z morza brało kilka ryb dziennie. Podobnie z grubsza ma się rzecz z łososiami. Najlepiej wyczuć moment, gdy ryby, po sztormach i wiatrach z północy, muszą pojawić się w rzekach - i uderzać na Regę, Słupię czy Parsętę. Innego sposobu nie ma - pewny połów to tylko pierwsze dni (i to raczej dwa, niż 5) po wejściu stada do rzeki.

Tu należy napisać, że bardzo fatalną tradycją polską jest właśnie to łowienie keltów. Wielkie, pompatyczne "otwarcie sezonu trociowo-łososiowego" to pierwszy dzień roku. Większość łowionych ryb do wymizerowane kelty, wykończone tarłem - szczególnie samice, na których spoczywa główny ciężar kopania gniasta darłowego, wiążącego się z przewaleniem niekiedy paru wiader grubego żwiru; samce raczej odganiają intruzów i konkurentów, niż kopią. Na łup dla wędkarzy przeznacza się u nas ryby, które odbyły udane tarło, przeszły ciężką selekcję i, mówiąc po darwinowsku, udowodniły swoją przydatność. To najlepszy materiał, geny pierwszego garnituru. I zamiast pozwolić tym rybom spokojnie spłynąć do morza (łososie atlantyckie wracają do morza - inaczej pacyficzne) - łowimy właśnie je. Nie muszę chyba nawet dodawać, że w krajach Zachodu, od których jednak powinniśmy się wciąż głównie uczyć, łowienie keltów to "pedalstwo" (dokumentuję język wędkarzy - zwykle soczysty i odległy od politpoprawności) i obciach? Tzn. nikt nie robi tego celowo - ale jeśli już się komuś kelt trafi (czy w rzece, czy w morzu) - natychmiast go wypuszcza. U nas oczywiście robimy na odwrót: okres ochronny, zaczynający się z początkiem października, "chroni tarło" - a łowić wolno od stycznia - czyli... kelty. Oczywiście "ochrona tarła" odbywa się wyłącznie w regulaminie amatorskiego połowu ryb - taki okres ochronny w rzeczywistości jest błogosławieństwem dla kłusowników, którym nikt nad rzeką głowy nie zawraca. Kręcący się nad rzekami wędkarze - powiedzmy, mogący łowić trocie i łososie do końca października lub listopada - znacznie by ograniczyli samowolę kłusowniczą. Rozmiary strat w rybach powodowane przez kłusowników i przez wędkarzy są w ogóle bez porównania - wędkarze to promile.

Skoro nie można pochodzić z wędką - można bez wędki. Byłem zeszłej jesieni nad Radwią - piękne ryby widzieliśmy z mostu, na odleglejszych tarliskach też ich trochę było, ale niewiele. Długie, żwirowe odcinki, znane tarliska, świeciły pustkami - widać są przez kłusowników regularnie czyszczone. Udało się nam również przyuważyć kopiące gniazda trocie w małej strudze uchodzącej wprost do morza w okolicach Jarosławca - nie były to wielkie ryby, takie do 60 cm - ale uciecha była. Trocie wchodzą, jak już wspominałem, do całkiem małych rzeczek i nawet rowów. Ludzie, którzy ostatniej jesieni zarywali noce pilnując tarlisk po nocach mówią, że nawet na tych małych dopływach można byłoby "zrobić Kanadę" (tzn. wodę wybrukowaną łososiowymi-trociowymi grzbietami). Co na to nie pozwala, to zastraszająca skala kłusownictwa - trudno się więc dziwić, że wokół tego tematu krążę niemal obsesyjnie. Przy czym państwo nasze, zwane bardzo mocno na wyrost "wolną Polską" i "państwem prawa", pełni tu swoją powinność równie sprawnie, jak w innych dziedzinach życia. Pisałem, że widać małą poprawę, oczywiście na poziomie lokalnym i tylko tutaj - ale też nie ma się czym na razie zachłystywać.

Tak czy inaczej, łowienie troci i łososi to kult i legenda polskiego wędkarstwa. Na troć czy "na łososia" (mówiło się tak nawet w czasach, gdy łowiło się już tylko, i to przy dużym szczęści, trocie) jeździ się czasem całymi latami - bez efektu. Inny pojedzie raz - i złowi od razu dwie duże ryby. Historie prawdziwe, krążące wśród wędkarzy, zakrawają niemal na paranormalia. Przytoczę dwie z kręgu wędkarskich znajomych i jedną przyczytaną gdzieś w prasie, by oddać ten irracjonalny, trociowy klimat.

Pierwsza historia jest znad Regi - lata temu, nieżyjący już pan K., łowił wytrwalej od innych. Głupi, ciągle miał nadzieję, że po całym, zimowym dniu bez brania - nagle coś ułowi. Inni już pakują wędki, dopijają termosy - a ten ciągle rzuca. Ekscentryczny kolega Sławek, chcąc uświadomić panu K. absurd jego zachowań, rzuca mu do wody bryły zmarźniętej ziemi. Łatwo powiedzieć, że cham - ale po całym dniu bezrybia i po "przetlenieniu" organizmu - takie zachowanie nie dziwi, mieści się w granicach. No daj już spokój, przestań łowić - i bach, kolejna bryła lądowała w rzece, zapewne płosząc ewentualne ryby. No i proszę - pan K. holuje troć. Już jest na brzegu. Ożesz ty! - woła Sławek, i intensyfikuje swoje wysiłki. Ściemnia się, pan K. na przekór wszystkiemu łowi dalej - i wyciąga drugą troć.

Inna historia, też znad Regi. Pan Janusz, obecny szef mojego kuzyna, postanowił stać cały dzień na słynnej "trylince" - miejscu, gdzie zawsze stoją srebrne trocie, i ktoś je w końcu zawsze łowi. Stał więc i przeczesywał tę głębię (jest tam głęboko), stał kilka godzin i dzielnie orał - a nie jest łatwo wytrzymać ze spinningiem w jednym miejscu przez 5 godzin. I to bez brania. Po tych tam 5 godzinach podszedł jakiś nieznajomy wędkarz, powiedział do Janusza "dzień dobry" i... złowił z miejsca pięciokilową troć.

Trzecia historia to ta z gazety - kilku polskich wędkarzy pojechało do Szwecji na trocie i łososie. Łowili w jakichś zatoczkach, pomiędzy wyspami - w morzu oczywiście. Trocie jednak nie brały, więc skupili się na szczupaku. Łowili te szczupaki z wielkim powodzeniem - ale jednemu z nich jakoś nie brały. Dlaczego? - nie wiadomo. Był tak samo dobrym wędkarzem, miał podobne przynęty, sprzęt - i nic. W końcu złowił piękną rybę - i to troć. Wzięła w miejscu, gdzie troci raczej nikt sie nie spodziewał - na płytkiej wodzie przy trzcinie. Powalający był komentarz wędkarza: przyjechaliśmy na trocie, tak? No, to jedną już mamy! - powiedział, zapinając rybę na agrafce.

Niezliczone, podobne historie trociowo-łososiowe stanowią jakieś przewrotne, prawie "zenowskie" lekcje życia.

CDN.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Rozmaitości