Jak widać, łososiowate to temat-rzeka, ba, całe dorzecze z rozbudowaną siecią dopływów. Trzeba jednak powoli zmierzać do końca. Połówmy więc w końcu te pstrągi.
Pstrągi możemy łowić na muchę (suchą, mokrą, nimfę i szczególnie streamera - o tych metodach jeszcze opowiem) i na spinning. Jeśli na spinning - to na woblery pływające, tonące, blachy wahadłowe (b. skuteczne są te archaiczne przynęty, wbrew pozorom - na pstrągi wybieramy raczej modele małe i miniaturowe), obrotowe, gumy i jigi (to cała, odrębna szkoła łowienia pstrągów, bardzo złożona lekcja - wiele o tym nie wiem, tyle co z rozmów ze znawcami; łowią oni często na odcinkach rzek z reguły omijanych przez pozostałych wędkarzy, wyglądających z pozoru nieciekawie - i mają świetne efekty). I dalej - możemy spinningować idąc z prądem lub pod prąd (w przypadku muchy zależy to od wyboru metody; w przypadku spina samo pójście w górę lub w dół rzeki jest poniekąd wyborem metody - z wszelkimi konsekwencjami w zakresie taktyki, doboru przynęt itp.). Ponadto, może to być zimą (nie preferuję - podobnie, jak w przypadku troci, lepiej pozwolić pstrągom spokojnie odbudować kondycję po tarle), wczesną lub późną wiosną, lub latem - zawsze jest inaczej, w zupełnie innych miejscach szukamy pstrągów i inaczej je często kusimy do brania. No i oczywiście - możemy szukać pstrąga w najbardziej górskiej z naszych górskich rzek - w Białce Tatrzańskiej - fascynującej, a wyglądającej trochę jak kamienisty, rozgrzebany, wielki plac budowy, na którym pękła jakaś monstrualna magistrala wodociągowa i zalewa wszystko z impetem, wdzierając się do lasów, tworząc niezliczone bystrza, wlewy, łachy i odnogi - i wszystko wybrukowane otoczakiem wielkości pięści i głowy dziecka. A można go szukać w spokojnej, żyznej Gowienicy pod Szczecinem, w sielskim, łagodnym otoczeniu leśno-łąkowym przypominającym park, ze złotym piaskiem na dnie i z drzewami przeglądającymi się w ledwie czasem zmarszczonej tafli wody. Można szukać pstrągów na spokojnych, głębokich, łąkowych odcinkach Regi lub Wieprzy, gdzie stosunkowo łatwiej o te naprawdę duże kropkowańce. Można przedzierać się przez krzaki brodząc z króciutką wędeczką w rzeczce metrowej szerokości (albo i węższej! - tylko głębsza musi być, i bywa), którą ledwo co widać pośród traw i pokrzyw - bywa, że taka woda jest rybna, i to pstrągami wcale niemałymi. I będzie to zawsze zupełnie inne łowienie - ale w każdym przypadku będzie to tropienie pstrąga, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
Można przy tym złowić ogromnego pstrąga na maleńką, zupełnie nawet miniaturową muchę - i malucha na bardzo dużą przynętę, przygotowaną specjalnie na grube ryby. Wczesną wiosną łowimy, z grubsza biorąc, na przynęty słuszniejszych rozmiarów, imitujące zwykle rybki i żabki - w zimnej, rwącej wodzie wiosennej żaden pstrąg nie wychyli się ze swej kryjówki na widok jakiegoś paproszka: musimy go kusić słuszniejszym kawałkiem "mięska". Jednak latem, przy niskiej, przejrzystej wodzie, nawet duże pstrągi potrafią się ustawić w nurciku, którym spływają jakieś wyrajające się muszki - i zbierać te maleńkie owady przepastną, zębatą paszczą drapieżcy. Czymś pośrednim jest późnowiosenna rójka wielkich jętek, zwanych majówkami - jest to chyba największe święto muszkarzy: ryby te jętki uwielbiają pożerać, a muszkarze uwielbiają na nie łowić (na imitacje rzecz jasna). Bywa ona okazją do wyjęcia zaskakująco dużych i zaskakująco licznych ryb z wód, zdawałoby się, całkiem przeciętnych i przełowionych. Nie łowimy w Polsce ryb łososiowatych na przynęty naturalne, na spławiczek czy gruncik. Jak to zwykle u nas - prawo jest niezwykle szlachetne i rycerskie, a rzeczywistość siermiężna i obleśna. Nadrzeczni, łowiący pstrągi "robaczkarze" dołączają zatem do grona kłusowników - i fktycznie zwykle mentalnie tam pasują. Za to Anglicy łowią pstrągi i lipienie nie tylko na muchę i spinning - łowią także na robaka. Podobnie Norwegowie czy Amerykanie. Ot po prostu - jest odcinek tylko dla muszkarzy, na specjalne licencje i wejściówki, i jest ogólnodostępny, gdzie można sobie połowić na robaczka. I jest porządek - i ryby są. U nas jakby na odwrót - choć regulamin oczywiście restrykcyjniejszy, niż na Zachodzie. Nie tylko dorównujemy, ale i przewyższamy!
Przygód z pstrągami miałem sporo, a spektakularne porażki pamięta się tak samo dobrze, jak udane połowy. Była taka wiosna, gdy na pewnym dopływie Iny miałem na wędce kilka pięknych pstrągów - w tym jednego naprawdę wielkiego. Żadnego z nich nie wyjęłem, choć przecież umiem postępować z rybami w trakcie holu i kardynalnych błędów unikam. Po prostu pech - a może jednak zbyt małe kotwiczki woblerów "Hornet" sławnej na cały świat, polskej firmy Salmo (inni jednak ciągną na nie wielkie ryby). Którejś wcześniejszej wiosny, gdy jeszcze dojeżdżałem na łowiska pociągami, dotarłem na nieznany mi wcześniej odcinek tejże rzeki. To był początek maja - piękny, słoneczny ranek, dochodzę do rzeki przez jakieś pole, widzę piękną, szeroką bystrzynkę i wielki głaz sterczący z wody - cuda! Rzucam obrotówką Marka Aszychmina (tzw. "aszychminki") na drugą stronę, pod krzaki - i widzę błyśnięcie dużego rybska, które "dziabnęło" moją przynętę - a jednak się nie uwiesiło. Doświadczenie podpowiada, że był to pstrąg - choć podobnej wielkości mógł być też kleń lub szczupak (jednak czuje się także różnice w samym uderzeniu ryby w przynętę: inaczej bije okoń, inaczej kleń, jaź, pstrąg itd. - zupełnie, jakby te ryby były wykonane z różnych materiałów). Dalsze moje kuszenia nic nie dają, więc idę w dół rzeki, mijając nadbrzeżne skarpy, dziwne "leniwe bystrza" ze spokojną wodą, ale z wystającymi w nurcie głazami - oraz wszelkie inne rzeczne formacje, wszystkie jakieś dziwne dla mnie i osobliwe (takie wrażenie miewa się, będąc nad jakąś wodą po raz pierwszy). W końcu zabrnęłem w jakieś zupełne już chaszcze, gdzie obszczekiwały mnie sarny - a i późno się robiło, i trzeba było wracac na pociąg. Złowiłem po drodze tylko jakieś niewielkie klenie - wracam więc obowiązkowo na poranne "miejsce zbrodni". W przedwieczornym świetle prezentuje się całkiem inaczej. Tym razem przeczesuję szybką wodę sławnym "jugolem" - importowanym woblerem, jeszcze z pierwszych serii dostępnych w Polsce (mam go do dziś i nierzadko daje mi ryby z miejsc obłowionych uprzednio, i bez skutku, innymi, nowszymi przynętami) - no i walnął! Walnął, i tyle - znowu się nie zapiął. Nie sądzę, żeby to była inna ryba, choć nic tym razem nie widziałem - słońce inaczej padało. Powtórki już nie było - i musiałem lecieć na pociąg z tym poczuciem nienasycenia łowcy. Co więcej, nie mogłem próbować go dorwać w kolejne dni - był to ostatni pociąg tej relacji, połączenie właśnie zlikwodowano.
Warto wspomnieć przygody pewnego rzadko widywanego wujaszka - on na starość chętnie jeździ i szuka jakichś małych strumyków, dopływów dopływów dopływów, jak to się mówi. Trafił raz ze znajomym na potok, którego nie mogli nawet za bardzo zlokalizować na mapie - nie wiedzieli więc, czy to dopływ Iny, czy może czego innego? Było to w lutym - i połowili tam sobie do oporu pięknych pstrągów, które najwyraźniej jeszcze nie opuściły swojego strumienia tarłowego (dużo i dużych pstrągów bywa w takich strumykach tylko z okazji tarła - na cały rok zostaną tylko nieliczne). Pojechali tam później latem, ale nawet nie znaleźli tej wody - wszystko wtedy inaczej wygląda, a maleńki ciek potrafi się doszczętnie zaszyć pośród krzaków i pokrzyw. I niech już tak będzie. Innym razem znaleźli w dorzeczu Parsęty ciurek płynący przez teren podmokły - przez takie trzęsawisko porośnięte mchem i żurawiną, gdzie jak się tupnie, to po tym mszanym korzuchu idzie fala jak po wodzie. Ciurek był szeroki na dosłownie pół metra, miejscami wręcz zanikał w podłożu - ale był głęboki. I to wystarczyło - w każdym rzucie mieli pstrąga w przedziale 35-37 cm (taki standard - ani duży, ani mały na nasze warunki), trzeba było tylko trafić w wodę. Nie zawsze było to łatwe. Opowiadano mi zresztą nieraz o łowieniu pstrągów z tego typu cieków, które trudno nazwać choćby potokiem - a gdzie dopiero rzeką. Pstrąg to ryba survivalu - wlezie wszędzie, gdzi eznajdzie kryjówkę i coś do jedzenia. A jak warunki będą sprzyjać, to i urośnie zacnie. Oczywiście: wody potrzebują jednak czystej, zimnej i dobrze natlenionej.
Dla przykładu - parę lat temu pracownicy pewnej chodowli tęczaka (i do niego dojdziemy) na Pomorzu, w trakcie prac konserwacyjnych, dokonali niezwykłego odkrycia: w podziemnych kanałach łączących poszczególne stawy znaleźli olbrzymie, parokilowe pstrągi - żyły tam sobie w najlepsze, pasąc się małymi tęczakami, których część zawsze gdzieś się przez kraty przeciśnie i takimi właśnie kanałami ucieka do rzeki; tam szanse ucieczki były jednak niewielkie - czekały na nie pstrągi podziemne. Widziałem zdjęcia tych ryb: to były straszne, pięciokilowe pstrągi z hakowato zakończoną żuchwą. Wypuszczono je do rzeki, nad którą zlokalizowana była chodowla - do kanałów pewnie nie wróciły, bo były za duże by się tam dostać; one wcześniej właśnie tam musiały wyrosnąć!
A co do tych tęczaków: są to właśnie te pstrągi, które można kupić w sklepie! Nasz rodzimy pstrąg zwany potokowym w sklepach nie występuje, choć jest chodowany w celach zarybieniowych. Tęczak zaś należy do łososi pacyficznych, to przybysz z Ameryki: tam zwą go rainbow trout w formie osiadłej (i tę nazwę przyjęto i u nas: pstrąg tęczowy), a formę wędrowną, pasącą się wzorem innych łososi w morzu, nazwano steelhead salmon (łosoś stalogłowy). W Europie ryba ta się nie rozmnaża w warunkach naturalnych - i całe szczęście, bo mógłby wyprzeć rodzime gatunki. Po ucieczce z chodowli spływają zwykle do morza, gdzie pasą się, by wrócić do rzeki z trociami i łososiami - osiągając przy tym nielichą wagę (4 kg na luzie). Przyjęła się dla tych wędrownych tęczaków nazwa "troć tęczowa". Jest to ryba bardzo cenna kulinarnie - a i walorami sporotowymi rodzimym pstrągom nie ustępująca. Ogólnie wzbudza sporo kontrowersji - szkodzi, nie szkodzi? Zdania są podzielone. Jest u nas chodowany jeszcze jeden pstrąg rodem z ameryki (także bywa w marketach) - źródlak. Niektórzy nazywają go palią źródlaną. Ten z kolei jest bardzo osiadły, nie spywa do morza - a nawet przystępuje do tarła, bodaj i krzyżując się z naszym potokowcem (hybrydy są bezpłodne). Nie przyjął się jednak nigdzie na tyle, by utworzyć trwałą populację - występuje od okazji do okazji, w pobliżu większych chodowli stawowych. Bardzo przyjemny w łowieniu i smaczny - miałem okazję przekonać sie o tym nad podszczecińską Tywą i nad Białą Lądecką.
Z wszelkich łowów pstrągowo-trociowych najbardziej mimo wszystko zapadły mi w pamięć zimowe i przedwiosenne wyprawy nad Inę, gdzie łowiło się niestety tylko kelty (choć szczęściarzom trafiają się też srebrniaki - jednak łowi się ich tam zimą bez porównania mniej, niż keltów). Mam na myśli te wyprawy, które miały za swą scenerię potop, wielką wodę zajmującą całą łąkową dolinę Iny: woda sięgała od lasu do lasu. Wbijał się człowiek w spodniobuty i brnął ostrożnie przez te zalane łąki - czasem dobry kwadrans szło się do rzeki. We właściwym korycie nurt rwał porządnie, i tam właśnie należało łowić - i trocie nam brały. Za to po rozlewiskach, sięgających niekiedy "po horyzont", zdarzało się, pląsały szczupaki. Po zimowym "zakiszeniu" takie wyprawy działały na człowieka naprawdę odświeżająco. Jak ta wielka woda opadała, na schnących powoli łąkach pojawiały się pierwsze trzmiele i monstrualne kretowiska, wyglądające jak robota kreta wielkości co najmniej owczarka niemieckiego. Po niebie świstały skrzydłami łabędzie jak bombowce - słychać je na kilometry. Zdarzył się i krzyk żurawia.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości