kaminskainen kaminskainen
144
BLOG

Kilka drobiazgów

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Zagadkowe euroskrzynki

Pamiętacie całą tę aferę ze zmianą skrzynek pocztowych? Że nikt nie ma do nich klucza, tylko my, wolni obywatele wolnego kraju - a listonosz wrzuca przesyłki przez taką wąską klapkę? Taki nowy standard, oczywiście europejski.
I przyszła otóż do mnie w piątek zamówiona wcześniej książka. Wyjęłem, przejrzałem, po czym znów zakopertowałem i chciałem ją wcisnąć z powrotem do skrzynki - miałem jeszcze do załatiwenia sprawę na mieście, a wracając do domu wziąłbym książkę. I tu niespodzianka! Przesyłka nijak się w tej szparze nie mieści! Nijak - próbowałem pod różnym kątem, z różną siłą, z chybotaniem na boki i bez chybotania - nie ma szans, by ktokolwiek to włożył tak, jak niby miała być włożona, tzn. przez otwór oficjalny, urzędowy. Musiano użyć klucza.
Wydaje się przy tym niemożliwe, by pracownik poczty miał przy sobie wszystkie klucze do skrzynek ze swojego regionu - dawniej mieli te zbiorcze klucze do całej skrzynki. Może być tak, że niektórzy, bardziej, powiedzmy, zaufani pracownicy, takie klucze mają. I tez chyba nie wszystkie - tylko te "bardziej interesujące"?..
Bo co mam sobie pomyśleć, skoro absolutnie nie jest możliwe wepchnięcie tej książki przez otwór urzędowy? To, do czego prowadzi logika formalna: jeśli nie przez klapkę uchylną, to przez otwartą skrzynkę; jeśli tak, to mają klucze - ale przecież nie wszystkie. A jeśli nie wszystkie, to te "bardziej potrzebne". Czyż nie?

Wielbłądy

Sporą atrakcją był dla mnie w zeszłym roku przyjazd wielbłądów, konkretnie dwugarbnych baktrianów. Cyrk zajechał w trakcie festiwalu muzyki współczesnej, i miałem okazję, czekając na koncert, popatrzeć sobie dłużej na te bydlęta, tłoczące się na placyku zadaszonym lekką wiatą. Ludzie z chęcią podchodzili i patrzyli na zwierzęta przez kilka minut, po czym oddalali się w swoich sprawach - ale ja stałem przy nich bez przerwy. Możliwość podglądania życia towarzyskiego tak do tego niezwykłych zwierząt była dla mnie wielce atrakcyjna.
Bydlęta, znane z charakterności, stały skupione w grupie nastu sztuk, drepcząc wciąż i przeżuwając, a kilka największych samców (2 lub 3) chodziło wciąż po obrzeżu tej grupy doglądając, czy wszystko gra. Rzucały i na mnie okiem, bo uporczywie się im przypatrywałem - ale nie niepokoiła ich raczej moja obecność, po prostu ją odnotowały.
Była to wiosna, i futro im strasznie obłaziło - wisiały na nich zbite kołtuny zimowej sierści. Pracownik cyrku brał co chwilę jednego na bok i wyczesywał go zwykłymi grabiamy ogrodowymi. Faktycznie trudno wyobrazić sobie lepsze do tego celu narzędzie. Zwierzę poddane temu zabiegowi wyglądało raczej na zadowolone, zauważyłem nawet próbkę czułości - wygrabiane bydlę obróciło łeb do grabiącego je człowieka i usiłowało go najwyraźniej polizać po twarzy. Człowiek z grabiami sobie na to nie pozwolił, odepchnłą kosmate ryło nie bez dozy zympatii, z jaką klepiemy konia po szyi.
Inna zabawna scena: co jakiś czas któreś bydlę podchodziło do masztu podtrzymującego wiatę i czochrało się oń szyją i głową. Ze względu na rozmiary zwierzęcia, scena ta robiła jednocześnie imponujące i komiczne wrażenie. Podobnie lubię zobaczyć tarzającego się na ziemi konia, z kopytami uniesionymi ku niebu.
Walało się tam wszędzie pełno tej wyliniałej sierści, a część wiaterek podegnał pode płot. Uzbierałem skwapliwie pełną kieszeń, bo materiał na muchy pierwszorzędny i delikatny, lekko skręcony, w miłym odcieniu, należącym zresztą do muszkarskich barw podstawowych (camel).
No i było coś jeszcze. Od tamtej pory moja mała córka mówi o naszych świnkach morskich, gdy przytrafi się nam im dłużej nie sprzątać: pachną jak wielbłądy.
Co ciekawe, świnki oglądane z bliska mają w sobie coś z wielbłąda. Ja zaś, wg. mej żony, jestem wielbłąd wykapany.
Co do charakterności tych zwierząt - świadkiem wspaniałej sceny był podczas wojny dziadek mojego kuzyna. Rzecz działa się gdzieś w dalekiej Azji. Musiano gdzieś wciągnąć coś ciężkiego, wydaje mi się że była mowa nawet o traktorze, ale pewności nie mam. Ludzie odpuścili sobie od razu - zaprzężono dwa solidne woły pociągowe. Nie dały rady. A wielbłąd dał radę! Męczył się piekielnie, klękał na przednie łapy, zapierał się i krzyczał w niebogłosy - ale uciągnął. Ta scena zrobiła na dziadku wielkie wrażenie - widać, że podziwiał upartość bydlęcia, które potrafiło być tak zawzięte i wręcz honorowe - w niewdzięcznej służbie u człowieka.

Herbatki ziołowe

Od kiedy zaczęliśmy pić herbaty ziołowe, prawie nie piję zwykłej herbaty - i wcale nie mam ochoty! Czasem zatęsknię do dobrej zielonej z jaśminem - dziś sobie przyrządzę (no i kawa - po turecku, czy też zbożowa - lubię!). Ale czarnej nie pijam. Za to smakuje mi TLI (tymianek, lukrecja, imbir) i TLACI (to co wcześniej + anyż i cynamon). Miałem skądś przepis na daktylówkę, ale mi nie podchodziła, była jakaś mdława. Zmodyfikowałem przepis o parę składników, aż uzyskałem doskonałą formułę TyDLAKCI (przepis na litr+ - tak do półtora litra): tymianek (pół łyżeczki), daktyle (4-6 szt.), lukrecja (pół łyżeczki), anyż (tyleż), kardamon (nieźle na czubku łyżeczki), cynamon (ćwierć łyżeczki z czubkiem), imbir (tyleż). Wrzucamy do wrzątku i gotujemy pod przykryciem na maleńkim gazie przez 5 minut. Bardzo dobre również po zabieleniu mlekiem.
A jak zioła, to zioła. Lukrecja jak wiadomo działa wykrztuśnie - i moja żona nagle zaczęła wykrztuszać. Przez całe wcześniejsze życie nie rozumiała w ogóle pytań lekarzy, chcących się dowiedzieć, czy ma mokry, czy suchy kaszel.
Zioła muszą człowieka skłonić do zastanowienia - skąd i po co rośnie na zwykłej łące tyle małych fabryczek chemicznych, produkujących dziesiątki i setki substancji aktywnych, osobliwie olejków eterycznych i alkaloidów? Przy tym jedne mogą nas zabić w ciągu parunastu sekund (zjedzmy na surowo strzępiaka ceglastego), a inne mają naprawdę silne działanie lecznicze.

Gombrowicz i reszta

Coryllus popełnił ciekawy wpis o Gombrowiczu. Oczywiście mam swoje uwagi - np. żadnego znaczenia nie ma fakt, że książki Gombrowicza opowiadają o problemach ludzi żyjących 50 i więcej lat temu (o ile to Coryllus podnosił - może ktoś z komentujących). Żadnego znaczenia. Prawdziwie wielka literatura opowiada po prostu historię człowieka (jednego i wszystkich) - powiedziałbym nawet, że ona właśnie jest pamięcią o tym, że coś takiego, jak historia człowieka, w ogóle istnieje. Weźmy Faulknera, Marqueza.
Gombrowicz może się jawić na tym tle jako jaskrawość, idiosynkrazja (nie ma książki podobnej do Kosmosu). Sięgam ostatnio po takich duchowych pobratymców Gombrowicza, jak Steinhaus (aforyzmy!), Irzykowski (także aforyzmy, powieść Pałuba), nawet Wacław Berent (Ozimina stoi na półce i straszy - to i sięgam) - i wciąż natykam się na coś niepokojącego, a niespotykanego, przynajmniej przeze mnie, w żadnej innej literaturze. Cóż to za składnik dziwaczny, coż za ziele jadowite czy bakcyla złośliwego, przedrzeźniającego, wychodowaliśmy w retorcie duszy polskiej? Radzę się temu dobrze przyjrzeć. Parędziesiąt lat później wielką powieść ociekającą tym niezwykłym jadem napisał był nie kto inny, tylko Stanisław Lem (Pamiętnik znaleziony w wannie).
Wspomniano tam i o Kapuścińskim - ale jeśli chodzi o "ten" pierwiastek, ten polski czynnik psi - był on, choćby w Cesarzu (zupełnie fajna książka, nie za długa, w sam raz), tylko naśladowcą Gombrowicza. Herling-Grudziński pisał wprost o irytującym "małpowaniu" - a ja się z nim jakoś dziwnie w większośći ocen zgadzam.

Przypomniało mi się przy okazji coś jeszcze z dziennika Herlinga-Grudzińskiego. Była raz jakaś wielka ankieta wśród literatów polskich "kim dla ciebie jest Gombrowicz" czy coś takiego. Grudziński odnotowuje nie bez konsternacji, że znalazły się tam i głosy w rodzaju: "już tylko on łączy mnie z tym krajem!". Zdaniem Herliga Gombro na takie wyznanie wzruszyłby tylko ramionami, nie tracąc czasu na komentarze i wyjaśnienia. Książki bywają końskim lekarstwem, prawdziwie radykalną terapią (tak pisał Jung o Ulissesie - bardzo ciekawy tekst) - i jak widać niewyrobiony mózg potrafią po prostu zmiażdżyć. Dosłownie, zostaje tylko miazga i sieczka. Po prostu ktoś dostał "nie to lekarstwo"...

Hajmumu czy ziaźbaranc?

Wspomnienie z dzieciństwa. Te dwa dziwne słowa narodziły się w mojej głowie, zupełnie nie wiadomo skąd i z czego. Hajmumu to była oliwiarka do maszyny do szycia, taka płaska, szarawo-beżowawa, z iglastą rurką dozującą. Ziaźbaranc nie był niczym konkretnym, choć słowo przyszło mi do głowy, gdy zobaczyłem rodzaj gumowej zatyczki nakładanej na szyjkę butelki.
No więc - hajmumu, czy ziaźbaranc? Oto jest pytanie!

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości