Skoro tak sobie Płonię upodobałem, to i postanowiłem poznać ją od ujścia do źródeł. Szczególnie szczęśliwym pomysłem na taką okazję byłby jakiś spływ kajakiem albo pontonem - ale tymczasem jest to pomysł odłożony na półkę, do zrealizowania w przyszłości (podobnie, jak nocne łowy węgorzowe na tej rzece). Wszystko jeszcze przede mną. Urządziliśmy sobie za to jednodniowy Tour de Płonia z moim osławionym już, via ten blog, ale także via rozmaite fora i portale wędkarskie, kuzynem, wnukiem Dziadka Stiopy. Można powiedzieć, że poszliśmy po najmniejszej linii oporu - pojechaliśmy moim czerwonym cinquecento od mostu do mostu, zaczynając od mostu poniżej jez. Miedwie. Zawsze taki haust wielkiego, jeziornego błękitu dobrze człowiekowi zrobi na początek - bo most ten jest zaraz przy Miedwiu, i paręset metrów przed kolejnym jeziorem, całkiem sporym Żelewkiem (bywało ono podtruwane jakimiś osadami poprodukcyjnymi, paradoksalnie, przez ulokowany w tamtej okolicy zakład uzdatniania wody).
Dlaczego startowaliśmy właściwie od połowy biegu rzeki i jechaliśmy w górę, ku źródłom? Bo dolny bieg, od Kołbacza do ujścia, doskonale znaliśmy (zwłaszcza ja - łowiłem tam na okrągło) - a nie jechaliśmy na ryby (dolnej Płoni nie mieliśmy co poznawać i odkrywać - mogliśmy w niej jedynie połowić w znajomych miejscach), tylko na wędkarską wyprawę badawczą, rodzaj rozpoznania walką. A jechaliśmy od dołu do góry, bo tak było wygodnie: startowaliśmy w okolicy jeszcze dość nam znanej, widywanej - by zapuszczać się coraz bardziej w dziwne odludzia i czasem bezdroża (no - "droża" gruntowe i leśne).
Zatem po odwiedzeniu mostu poniżej Miedwia, połączonemu z obrzucaniem kawałka rzeki woblerkami i gumkami, ruszyliśmy na pierwszy mostek powyżej wielkiego jeziora. Wodę zobaczyliśmy tam niezwykle mętną, dosłownie zieloną - to wpływ silnie zeutrofizowanego, i też bardzo dużego, jeziora Płoń. W takim "żuże" nie chciało nam się nawet łowić, więc wepchaliśmy się autem w łąkowo-mokradłową drogę prowadzącą wzdłuż rzeki, w kierunku jej ujścia do Miedwia. Widok tej wody nie nastrajał szczególnie optymistycznie - zwłaszcza nie skłaniał nas do pozytywnej weryfikacji doniesień, jakoby łowiono tam lipienie. Opowiadał o nich pewien szczeciński wędkarz - miał je tam sam łowić. Rozmyślaliśmy nad tym z kuzynem, braliśmy pod uwagę sezonowe występowanie sieji idącej na tarło - ale widok tego trzcinowego kanału nie natychał już do takich odjazdowych spekulacji. Postanowiliśmy więc porzucić ten mętny kanał - z truden zawróciliśmy na zarośniętej bagienną trawą drodze i ruszyliśmy dalej.
Kolejnym przystankiem był pierwszy most poniżej jeziora Płoń. Woda tak samo zielona, o przejrzystości średnio zawiesistej zupy - ale otoczenie już przyjemniejsze, w okolicach mostku charcują słonecznice, obławiamy w miarę dokadnie kawałek rzeki. Michał złowił tam kiedyś niezłego szczupaczka, więc liczymy na brania - niestety nic z tego. Jedziemy dalej.
Tu zaczyna się odkrywanie nowych terenów. Małe spłachetko świata położone wokół miasta Pyrzyce, gdzie rozgrywały się te sceny, ma w swej urodzie jakiś rys oryginalności. Tereny te są niezwykle urodzajne, nieźle sfałdowane, pokryte pagórkami w sposób odstający od standardu - będąc tam po raz pierwszy człowiek czuje się trochę dziwnie, jakby nagle znalazł się na Ukrainie: niby nic niezwykłego, niby tylko łąki, pola, drzewa i pagórki - ale jest jakoś inaczej. Zapuściliśmy się konkretnie na najlokalniejszą drogę, jaką można sobie wyobrazić, prowadzącą wzdłuż jez. Płoń przez wieś Kluki. Po minięciu tej wioski wjechaliśmy w zacny, ciemny las pomorski; telepaliśmy się kocimi łbami, a momentami brnęliśmy w gliniastych koleinach. Minęliśmy śliczny potok leśny, wpadający do jeziora - podejrzewaliśmy, że mogła tam przetrwać jakaś szczątkowa, lokalna populacja pstrąga, choć żadnego nie widzieliśmy. W samej Płoni pstrągi kiedyś były, odnotowano ten fakt w XIX-wiecznej literaturze niemieckiej - mieliśmy nadzieję, że mogły przetrwać w dopływach, podobnie jak to miało miejsce w dorzeczu Iny, gdzie tamtejsze pstrągi przetrwały w większych, ale też w maleńkich dopływach w rodzaju Wiśniówki i Wisełki.
Gdy wyjechaliśmy z lasu na bardziej prześwietlony teren doliny rzecznej, naszym oczom ukazał się idealny, wzorcowy wręcz obraz Zadupia Pstrągowego (to taki pewien nasz topos - od razu wiemy, czy zadupie jest zwykłym zadupiem, czy pstrągowym, choćby potencjalnie): świeża zieleń łąk kontrastowała z ciemnymi, czarnozielonymi skupiskami krzewów, w perspektywie mieliśmy tnący ten krajobraz łukiem prastary, brukowany trakt, a nad tym wszystkim górowało silnie operujące słońce, nie pozostawiające żadnych niedopowiedzeń co do natury tego widoku: oto ukazał się nam klasyczny, chiński drzeworyt, tyle że na żywo i w trójwymiarze. Nieraz potem ten widok wspominaliśmy, wyrażając nawet chęć ponownego zapuszczenia się w te strony - właśnie dla tego widoku.
Bo dla ryb raczej nie ma się tam co zapuszczać, przynajmniej w środku letniego dnia: wkrótce dotoczyliśmy się do mostku, z którego zobaczyliśmy czyściutką, spokojnie płynącą górną Płonię. A więc tak wygląda... Całkiem ładnie! Jednak krótki spacer z wędką w dół od mostu zostawił nas z wrażeniem, że woda ta jest zupełnie pusta. A wiem dobrze, że takie rzeczki potrafią być rybne - można na nich zobaczyć liczne, płoche jelce, umykające, grube klenie, stadka czerwonookich płotek czy choćby durne ukleje. Albo choćby głowacza uciekającego pod kamień. A tam nic, martwa woda. Pojechaliśmy dalej.
Dalej było tylko gorzej: kolejne mosty były przerzucone nad zmeliorowanym "ciekiem wodnym", tym koszmarnym ideałem meliorantów, w którym przepływ jest równomierny i niczym niezakłócony, a koryto wyrównane i w każdym calu wiadome, mierzalne i zinwentaryzowane w "projekcie odbudowy koryta". Jest to obrzydliwa pozostałość inżynieryjnego barbarzyństwa XIX-wiecznego, pokutująca u nas do dziś. Zmeliorowany "mały ciek wodny" zamienia się w kanałek, przy niskich stanach wody niosący wody do kostek, w której są w stanie wyżyć jedynie cierniki oraz nieliczne kiełbie, slizy i słonecznice - rybi drobiazg. Zmeliorowane strugi są pustyniami, likwidacja przeszkód w nurcie, zakrętów i głęboczków oznacza zawsze drastyczną redukcję (czyli praktyczną likwidację) bioróżnorodności, a ich widok przyprawia każdego normalnego człowieka o przygnębienie.
Odetchnęliśmy dopiero na źródłowym odcinku, pod samym Barlinkiem, gdzie Płonia bierze swój początek z jez. Barlineckiego. Pierwsze wrażenie - toż to wygląda jak Słubia! (Słubia to taki pstrągowy potok,obecnie wysychający i z zaledwie szczątkową populację) - trafiliśmy bowiem na uroczą, leśną bystrzynkę. Rzeka płynęła tam wzdłuż lokalnej drogi i niknęła gdzieś na łąkach. Tam podobno są jeszcze nieliczne pstrągi, choć sam tego nigdy nie sprawdziłem - jeśli już miałem czas, to zapuszczałem się na bardziej perspektywiczne łowiska. Tamtego dnia tych pogłosek o pstrągach nie potwierdziliśmy, ale mieliśmy zabawne spotkania z całkiem sporymi rybami - w strumieniu szerokim czasem na 2-3 metry, a czasem ledwie na metr, robiły dość zabawne wrażenie: kuzyn spotkał się z ładnym, dwudziestoparocentymetrowym okoniem, a ja wypłoszyłem całe stado płotek, wśród których były i takie dorodniejsze, prawdziwie patelniowe. Wyroiło się ich zza jednego zwalonego pniaka chyba z kilkadziesiąt, zupełnie jakby były owadami. Podobną przygodę miałem raz na Płoni w samym Szczecinie - spod spoczywającego w wodzie karcza, na który wskoczyłem, wyroiło się kilkadziesiąt zupełnie przyzwoitych jazi. Jak one się tam pomieściły? Cóż, mają jakiś swój sposób.
Tak się ten Tour de Płonia zakończył - bardzo byliśmy z tego dnia zadowoleni, ale też wiedzieliśmy, że na ryby, to będziemy jeździć na dolny odcinek naszej ulubionej rzeki. Jak do tej pory.
CDN. - ku ujściu udamy się później
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości