Tak mi się szczęśliwie złożyło, że mieszkałem przy może i najładniejszej ulicy Szczecina - przy Słowackiego. Po sympatycznych Schoennemanach, którzy z wyroku histirii wyjechali na Rugię, dostało się nam więc nie tylko piękne mieszkanie i dobry, mądry pies, którego po latach otruł sąsiad z działek, i którego ja znam tylko z opowieści - ale i wspaniały widok z okna. Zaraz po drugiej stronie mało jeszcze wówczas ruchliwej jezdni rozciągał się chyba najrozleglejszy i najładniejszy park szczeciński - Park Kasprowicza. No i najważniejsze: z okien mieliśmy widok na Rusałkę, takie spore, lokalne jeziorko parkowe. Dokładniej - na dolną, ostatnią jej część, taki prostokątny zbiornik przelewowy. Były to wspaniałe tereny moich szczenięcych zabaw: z łażeniem po drzewach, jazdą na sankach i rowerowymi gonitwami, a także ze zbieraniem opieniek, pieczarek i podgrzybków (i kania się trafiła!) - no i oczywiście z łowieniem ryb w Rusałce, które było zresztą zabronione.
Łowiło się więc "z ręki" - na spławik, albo "na patyczek" (gdy zamiast spławika z wyważającym go ołowiem wiązało się do żyłki małego patyczka), albo, co szczególnie lubiłem, leciutko z gruntu (czyli na grunt, ale z maleńką kulką ołowianą) - co powszechnie nazywano "na czucie", bo branie poznawało sie po tym, że ryba pociągała za żyłkę trzymaną z wyczuciem w palcach. W ten sposób łowiło się oczywiście wyłącznie jakieś płoteczki i krąpie - o grubych, rusałkowych karpiach mogliśmy sobie pomarzyć. Te ostatnie łowili, niekiedy całymi siatami, starsi koledzy wywodzący się z malowniczej, miejscowej ludności o bardzo różnej proweniencji; przez całe lata prześladował mnie pewien mocno śniady, starszy kolega mieszkający kilka bram dalej - a w okolicy były jeszcze małe piekarenki i zakładziki prowadzone przez ostatnich, starych Żydów. Oni łowili te karpie normalnie, na wędki - umiejętnie maskowali się przed milicjantami, zaszywając się w krzakach na wyspie znajdującej się koło amfiteatru ze słynnym, dla wielu szpetnym łukiem betonowym. Nam, smarkaczom, karpie się jedynie objawiały, pokazując się czasem łaskawie ze swymi szerokimi karkami - i znów zaraz zapadały się w mętne wody Rusałki, zostawiając nas z przyśpieszonym pulsem i poczuciem, że oto otarliśmy się o coś wspaniałego i niedosiężnego.
W ogóle Rusałka rozpada się na kilka części, a każda jest jak inny świat. Początek i część pierwsza - to wlot skanalizowanej rzeczki Osówki w ponurym kącie koło amfiteatru, a także nasłoneczniona płycizna i niewielki akwen pomiędzy wyspą a brzegiem porośniętym gęstwiną łopuchów. Miałem szczęście, że w moich czasach kręciły się tam całkiem ładne okonie - łowiłem je na robaka, właśnie "na czucie" czyli z dna. Czasem podpływały aż do wylotu Osówki, do tej rury - i pewnie żarły niesione nurtem kiełże. W porannym świetle wyglądały wspaniale, z pręgami na grzbiecie i jaskrawymi płetwami. Koledzy łowiący "na patyczek", na chleb - trafiali tam ładne płotki czy karasie; ja trzymałem się swoich okoni. Raz, jeden jedyny, widziałem na Rusałce szczupaka, nie był wielki; stał pod nawisami wierzby, właśnie koło strumienia - gdy go tam nakryłem, spokojnie odpłynął. Przez całe lata w upalne dni na środku tej części Rusałki, bardziej od strony łopuchów i amfiteatru, wygrzewały sie jakieś sporawe ryby o czerwonych płetwach - chłopaki mówili, że duże płotki, ale ja sobie myślę, że raczej to były jazie. Ale w późniejszych latach, gdy wpadałem nad Rusałkę by zobaczyć dawne kąty, nie było już ani okoni, ani jazi.
Druga część Rusałki to właściwe jezioro - spora i ładna woda z licznym ptactwem wodnym, z betonową platformą-promenadką, gdzie złowiłem raz na spławik bardzo ładnego krąpia (wziął na mikroskopijny strzępek skórki od chleba - nic innego akurat nie miałem). Na środku była niedziałająca fontanna, którą w końcu chyba niedawno uruchomili - cała obsadzona mewami, i przez nie obesrana. Zjeżdżało się tam na saknach aż do samej wody, w ogóle tereny te są do saneczkowania wspaniałe: góry są strome i wyboiste, a kątem oka widzimy żelazne ptaki Hasiora. Cośmy się tam nałazili, namyszkowali! Ta druga część kończy się "garbatym" mostkiem japońskim, kolejnym miejscem zabaw (można było np. piąć się w konstrukcji pod mostem i wychylać sie stamtąd nad wodę).
Za mostkiem zaczyna się trzeci kawałek Rusałki - taki wąski kanał, gdzie mało kto się bawił i gdzie nic mi nigdy nie brało. Kończył sie on jednak atrakcyjnym miejscem, małym podpiętrzenem, na którym prawie zawsze ktoś siedział i machał patykiem, albo rzucał kawałki kory. Często też tam łowiono - gdy okresowo ludzie wylegali na Rusałkę z wędkami, to póki ich milicja nie rozgoniła - łowili zwłaszcza właśnie tam, przy ostatnim mostku i poniżej, na wlocie do ostatniej części Rusałki, tego "kwadrata" co go widziałem z okien.
Z tego kwadrata to czasem spuszczali wodę, żeby go oczyścić - i to dobpiero było! Starsi chłopacy zakładali długie gumowce i wyciągali ryby podbierakami. Jednemu z nich, niejakiemu Kajtasowi, trafił się nawet przy takiej okazji sumek, sam widziałem. A jeszcze jak zima przyszła przy takiej spuszczonej wodzie - to było dopiero pysznie! Tafle lodu leżały poprzemieszczane i pokruszone i, jak łatwo się domyślić, zabawy tam było co niemiara. Jednak najbardziej pamiętny obrazek zimowy jest całkiem inny. Któregoś Sylwestra był porządny mróz, ale bez śniegu. Gdy drugiego stycznia wracałem sam ze szkoły, spotkałem koleżankę z podwórka i dalej wracaliśmy razem. Przy tym udzielił mi się ten specyficzny nastrój, gdy tkanka codzienności jakby sie rozluźnia i zaczyna prześwitywać, ukazując "coś innego" - bywa tak choćby właśnie wtedy, gdy ktoś, kogo znamy od lat z jednej, jedynej sytuacji (zabawy podwórkowe) nagle pokazuje się nam w szkole albo na wczasach - ten jeden, jedyny raz. Pamiętam, że poszliśmy sobie do parku (czy dziś byłoby to możliwe? zaraz by się rozdzwoniły komórki!) i zobaczyliśmy Rusałkę skutą lodem jak szklana taflą - a wejście na ten czarny, gładki lód było prawie jak wejście na księżyc. Rzadko się takie coś spotyka.
Rusałkowy "kwadrat" przylegał do łąki, na którą właśnie wychodziły nasze okna. Czasy, gdy zbierało się tam kanie na kolację, są spowite mitologiczną mgłą wczesnego dzieciństwa; za moich czasów, gdy sam pałętałem się po parku - żadnych kań juz tam nie było. A czasy, gdy stała tam kamienica i młyn wodny - należą dla mnie do czasów przedwiecznych, gdyż nie widziałem ich nawet jako niemowlę. Pozostałości tej pradawnej epoki można sobie było zwiedzać pod łąką - o ile akurat starsze chłopaki wykopali w odpowiednich miejscach dziury, umożliwiające zwiedzanie piwnic i podziemii dawnego młyna. Inna na poły mityczna historia szczecińska związana z Rusałką to historia owego rzeźnika, który sprawiał ludzi na sprzedaż, a ich nieprzydatne szczątki wrzucał właśnie do naszego jeziorka; naprzeciwko kamienicy, w której uprawiał swój makabryczny proceder, było kino Polonia, do którego chodziłem na poranki. Pamiętam za to, jak wyławiano zwłoki kobiety, która utopiła się w kwadracie - widziałem to przez okno. Pamiętam małą rybkę, która podpłynęła do mnie, gdy stałem na schodach schodzących do Rusałki. Pamiętam wróbelka, który zapukał nad ranem w okno czy w parapet, budząc mnie ze snu - i to jest chyba najstarsze wspomnienie.
.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości