Te trzy tajmenicze słowa to mój trójkąt jeziorny od momentu, gdy się przeprowadziłem na Prawobrzerze Szczecina - na osiedle Bukowe leżące na skraju Puszczy Bukowej, porastającej teren o wyrazistej, polodowcowej rzeźbie: Góry Bukowe.
Stawskie znałem już dużo wcześniej, dużo przed przeprowadzką - wodę tę, położoną na wiejskim przedmieściu Szczecina zwanym Kijewo, obczaił jeszcze Dziadek S. Jest to spore, kilkuhektarowe jeziorko, zwane oficjalnie Jeleni Staw - ale cała miejscowa ludność nazywała je "Stawskie". W czasach bardzo dawnych, we wczesnych latach 80., łowił tam dziadek S. piękne liny. Było to właśnie niezwykłe i szczególne - piękne liny, co jeden to miał 40 cm, brały w środku dnia, nawet na małą, dziecinną wędeczkę zarzuconą tuż za trzciną. Bez pobdieraka nie było co tam iść. W czasach, gdy mi się tam zdarzało być z ojcem i dziadkiem & wujkiem, było już zupełnie inaczej: owszem, liny były, ale należało się na nie specjalnie zasadzić, podnęcić miejsce, być nad wodą o świcie itp. My łowiliśmy w dzień i z wieczora, a główną zdobyczą były płocie i wzdręgi - najdorodniejsze złowił ojciec. Trafiały się nam i jakieś linki, ale zupełnie nieduże.
Gdy już się na to Prawobrzerze sprowadziłem, jednym z mych pierwszych przedsięwzięć było odszukanie pamiętanego z wczesnego dzieciństwa jeziorka (zrobiłem to w ramach wypraw rowerowych). Wyglądało zupełnie inaczej - i zupełnie inne ryby się tam łowiło. O linach jakby się nie słyszało, płoć wiadomo, była - ale człowiekowi wyposażonemu w spinning otwierało świat przyzwoitych okoni i szczupaków. Dziadek S. był tym bardzo zdziwiony - w czasach pięknych linów w ogóle nie było tam mowy o okoniach (widać, że takie jeziorko też ma swoją historię i swoje epoki). Byłem wówczas piątoklasistą, a apogeum mej przygody ze Stawskim przypadł na koniec podstawówki - siódmą i ósmą klasę. Z kolegą Bartkiem uciekaliśmy z ostatnich lekcji, osobliwie z polskiego - wpadaliśmy na chatę po spinningi i lecieliśmy na Stawskie. Naszymi ofiarami padały głównie okonie, sięgające dwudziestu paru centymetrów - a trafiał się i szczupak do kilograma, choć to było już święto.
Jeziorko było wymarzone do nauki spinningu i łowienia w ogóle: było spore, miało pełno zatoczek i cypelków, i ogólnie było płytkie, takie że można je sobie było przejść na drugą stronę prawie w każdym miejscu. Łowiło się więc bardzo łatwo - można było się skupić na elementach takich, jak prawidłowy rzut i prowadzenie przynęty, nie zawracając sobie głowy niuansami typu głębokość prowadzenia, praca z prądami wody itp. - na które przyszedł czas później. Po prostu rzucałeś i ściągałeś blachę - nic więcej nie dało się tam zrobić.
Najlepsze miejsce na szczupaka było na samym początku jeziorka idąc od ul. Dąbskiej - w tym wąskim kanałku, od którego zaczynało się Stawskie. Kanałek był dość głęboki i jakiś szczupak siedział tam zawsze - ale trafiał się tylko czasem, bo zawsze ktoś tam łowił na spinning czy na żywca i ryby były dosyć uodpornione na wędkarskie fortele. Koledzy kiedyś moczyli tam przez godzinę żywczyki, a potem przyszedł jakiś młody człowiek ze spinningiem i złowił szczupaka 2,5 kg. W jakiś wietrzny dzień schroniłem się w tym właśnie miejscu i rzucałem przez paręnaście minut niewielką wahadłówką - ciągle w jedno miejsce przy grążelach - i w końcu złowiłem szczupaka, swojego pierwszego wymiarowego, niecałe pół metra - był dla mnie wówczas ogromny. Normalny szczupak bierze w pierwszym, drugim rzucie - ale tamte były wytresowane i brały od przypadku. Największy, któego tam złowiłem miał 56 cm - i długo był moim rekordem. Pobiłem go dopiero na Płoni, daleko w lesie.
A najlepsze miejsce na okonie to była "wyspa" - czyli ujście strumienia, gdzie naniesiony przez tenże strumień piasek tworzył jedną z dwóch skromnych plażyczek na naszym jeziorku. Najbardziej pamiętne łowy okoniowe, oczywiście poprzedzone wagarami, zaliczyliśmy podczas silnego wiatru z zacinającym deszczem. Ciskaliśmy nasze obrotóweczki w fale, a właściwie falki, a okonie atakowały raz za razem - złowiliśmy po parę sztuk. To na nasze ówczesne umiejętności było bardzo dużo. Moją tajną najniezawodniejszą bronią był mały meppsik aglia nr 1, bardzo stary egzemplarz. Bartek miał efekty na rodzime maleństwo - HRT 0.
Te Stawskie to najlepiej było widać z łąki powyżej - było przed nami jak na dłoni. Przychodziło się stamtąd idąc od Bartosów, na których się łowiło dla zasady, ale zwykle bez żadnego efektu. Bo też była to taka typowa, głęboka studnia wielkości gdzieś hektara, otoczona drzewami, stromą skarpą - słowem, przeciwieństwo Stawskich (czy Stawskiego), leżących przed nami na łące nak na dłoni - jak większa, błękitna kałuża.
Trudno w czymś takim jak Bartosy łowić. Był to zbiornik bardzo malowniczy, dość mroczny w wyrazie, a o żyjących w nim rybach krążyły, rzecz jasna, legendy. Nigdy nic sensownego jako małolat tam nie złowiłem - słszałem tylko, że była to woda rybna w czasach, gdy jeszcze nie było wszystkich tych nowych osiedli (Słoneczne, Majowe, Bukowe) - a zwłaszcza jego mieszkańców. Mimo wszystko przy okazji wypadów na Stawskie się tam ze spinem wpadało. Z kolei ze Stawskim straciłem kontakt, a czas biegł dalej - po latach byłem tam już "obcy" - nie wiedziałem, czy nadal jest tam okoń, gdzie i jak łowić - bo wszystko się zmienia, i jeśli nad małą wodą przewijały się już całe tabuny chłopaczków-wagarowiczów ze spinningami, nieliczne, wytresowane ryby należało łowić stosując myki i sposoby jeszcze nieodkryte przez innych wędkarzy - i nieznane rybom. Wiem tylko, że były sezony, gdy łowiło się tam na małe gumki sporo ładnych okoni, sięgających i do 30 cm - i że ktoś, też na twistery, kosił "od drugiej strony" (trudno dostępnej) ładne szczupaki - trafiały się takie po 3-4 kg, a największy miał mieć 7,2 kg - to już jest kolos. Ja jednak byłem już w tych czasach oddany Płoni.
Kotuły widziałem po raz pierwszy jadąc za smyka na Stawskie - jest po drodze, przy ulicy Łubinowej prowadzącej z Majowego i Słonecznego na Bukowe. Była to urocza, bardzo głęboka glinianka o średnicy ok. 100 metrów - i tam także trudno było o rybę - choć ryby tam były i pewnie są nadal. Nazwa pochodzi podobno od powojennego "opiekuna" jeziorka, pana Kotuły, któy miał tam wpuszczać karpie, sumy, węgorze i sandacze, które przywoził z bazy rybackiej. Podobnie może być z Bartosami i Stawskim (Stawskimi) - choć tylko to sobie domniemuję.
Pierwsze, co o Kotułach wiedziałem - to że żyją tam cierniki i różanki. To zdołał stwierdzić mój sławny wujek, gdy łowił tam na białego robaczka. Obecności różanki, ryby chronionej, sam nigdy nie stwierdziłem - ale za to łowiłem słonecznice - brały dosłownie pod samym brzegiem, na maleńkie kuleczki ugniecionego chleba. Było też sporo krąpia - i największe moje sukcesy kotułowe osiągnęłem właśnie dzięki nim. Są świetnym żywcem na szczupaka - i kilka zębatych zdołałem tym sposobem skusić. Na spinning żadnego znaczącego nie złowiłem - tylko jakieś niewymiarki.
Któregoś roku, będzie że we wczesnych latach 90., obniżono w Kotułach wodę (zaczęła się przelewać przez jezdnię!) robiąc jakieś odprowadzenie dla nadmiaru wody prowadzące pewnie do kanalizacji deszczowej - a przy okazji przejechano wszystkie brzegi koparami, upodabniając całkiem ładne jeziorko do placu budowy przed odpompowaniem wód gruntowych (nierzadko na placach budów powstają niezłe jeziora). Ale stała się rzecz dziwna - właśnie wtedy zjawili się tam masowo wędkarze. Musiał pójść cynk, że jest tam ryba i bierze. Wcześniej jej nie było? Oczywiście, że była! - tylko że teraz można było usiąść w dowolnym miejscu i miało się przed sobą gliniasty spad czystą wodę, jak w basenie pożarowym - a dawniej nie było tam łatwo łowić, wszędzie chabazie i trzcina, błoto i badyle... I ci amatorzy wygodnego łowienia przyjechali tam ze stołeczkami, zanętami i mnóstwem wędek - i ciągnęli ryby - płocie, leszcze i liny. Pamiętam - niektóe były piękne. Koledzy zaś szurgali błystkami po tym wyczyszczonym przez kopary dnie i wyciągali raz na jakiś czas stare, dawno temu porwane przynęty innych spinningistów.
Potem Kotuły znów się "opierzyły" trzciną i tatarakiem, gołą ziemię porosła trawa - ogólnie stały się znośne. Widywałem tam dorodne klenie i liny krążące majestatycznie pod powierzchnią. Krążyły legendy, że żyją tam sandacze - i w końcu się potwierdziły: kuzyn był świadkiem, jak jakieś chłopaczki złowiły na pęczak ładnego sandała, takiego 60-70 cm. Oczywiście tak szczególny fart mógł się trafić tylko kompletnym durniom: podejrzewali, że złowili po prostu... dużą płotkę. Moje próby złowienia tam sandacza na gumę kończyły się oczywiście samymi zaczepami - nic mi z tego nie wyszło.
Mają się tam też trafiał miętusy i węgorze - i jest to całkiem możliwe.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości