kaminskainen kaminskainen
139
BLOG

Piłka kopana

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Do piłki kopanej byłem straszna noga, zwłaszcza we wczesnych latach szkolnych. Po pierwsze, nie oćwiczyłem się porządnie na podwórku, bo jeśli już, to łaziłem i jeździłem rowerem z kolegami po parku - a tak w ogóle, to wolałem łowić ryby. Po drugie, boisko zapełnione ludźmi widziane z perspektywy jednego z graczy było dla mnie zawsze nieprzeniknionym chaosem kłębiącego się tłumu. Bo 20 osób to jest tłum - a ja się w tłumie nie umiem odnaleźć. Podczas kopanych WF-ów byłem więc największą przeszkodą i zawalidrogą na boisku, jednym z tych, których wybiera sie do drużyny na samym końcu, z ostatecznego przymusu. Jak wiadomo, ktoś taki i poza WF-ami miewa często niełatwe życie, ale szczęsliwie, choć często bity i wyzywany, potrafiłem jednak porządnie przywalić w nos albo w brzuch (odebrałem pewne instrukcje bokserskie od wujka i od starszego chłopaka, niejakiego Wrony, który obserwował moją przegraną walkę z cwanym drugorocznym). Kończyło się to tak, że bezczelny napastnik, gdy już zamiotłem nim w rewanżu fragment podłogi, leciał z płaczem do pani wychowawczyni, która wpisywała mi uwagę w rodzaju, że syn leje kolegów i szarpie ich za włosy. Dla moich rodziców mógł to być wyłącznie znak, że jednak nie jestem taką znów ostatnią ofiarą; nie wyobrażam sobie, by akurat takie uwagi mogły ich zmartwić, tym bardziej że ginęły one w jakże wartkim potoku innych uwag na temat mojego zachowania i przygotowania do zajęć szkolnych.

Od samego początku pani wychowawczyni wybrała sobie mnie i mojego późniejszego najlepszego kolegę Marka na łobuzów. Ona po prostu sobie nas nominowała na klasowych łobuzów - bo przecież muszą być klasowe łobuzy, prawda? Były więc ciągłe uwagi wpisywane do dzienniczków i ciągłe narzekania na nasze zachowania sączone do uszu i umysłów naszych rodziców. Tymczasem my byliśmy chłopcami może nieco neurotycznymi, może trochę za bardzo mądralami i filozofami - ale w gruncie rzeczy poczciwymi do szpiku kości. Nie wiem, czy były w całej naszej szkole istoty bardziej ciekawe świata - Marek wciąż wyciągał spod kamieni jakieś robaki i wygłaszał o nich uczone uwagi, albo chodował w domu w słoiczkach jakieś paskudztwa w rodzaju ameb i rzadkich odmian pleśni. Był materiałem na uczonego i odkrywcę, jaki często się nie trafia - nie kochał gry w piłkę, kochał lasery, podbój kosmosu, ryby i robaki. Ale szkolny WF jest srogim tyranem - on nie wybacza, nie puszcza płazem: on niszczy i upokarza tych, którzy go nie lubią i nie sotsują się do jego drylu; jego wierną armią, karnym korpusem, jest sfora uczniaków w czerwonych spodenkach. W tym szczególnym przypadku, naszym przypadku, głową tej operacji niszczenia naszych niewinnych dusz została nasza pani wychowawczyni. Nominacja na łobuzów, którym wciąż wpisuje się uwagi, stawia lekką ręką pały i szczuje się rodziców, jest nieodwołalnym wyrokiem - kopniakiem wyrzucającym poza ludzką społeczność. Proszę mi wierzyć - późniejsze koleje życia mogą się potoczyć bardzo różnie, ale powrotu do ludzkiej wspólnoty już nie ma. Jestem pewien, że wielu rozpozna się w tych strasznych, pozornie przesadnych słowach.

Życie jednak zawsze niesie ze sobą jakieś zmiany i szanse. Po przeprowadzce zmieniłem szkołę i wprawdzie byłem już odtąd zawsze "nowy", ale też miałem czystą kartę. Musiałem robić niezłe wrażenie, skoro na pierwszym WF-ie z nową klasą wybrano mnie zaraz do drużyny piłkarskiej, w jednej z pierwszych kolejek. Zawód był oczywiście srogi, i później wszystko wróciło do normy - czekałem na koniec procedury dobierania składu i byłem skaraniem bożym dla swej drużyny. Po roku przerzucono mnie do jeszcze innej szkoły z powodu "rejonizacji" (tak to się jakos nazywało) - i scenariusz sie powtarzał. Towarzysko obracałem sie zawsze na granicy klasowego establiszmentu prymusów (ale nie kujonów) i klasowych zakapiorów, do żadnej z tych grup nie przynależąc całą duszą. Za to zrywaliśmy się z polaka z kolegą Bartkiem i lecieliśmy pospinningować na Stawskim. Byłem dziwnym uczniem - ciągle groziły mi jakies pały na półrocze, jak nie z matematyki to z polskiego, ale też zawsze byłem z czegoś najlepszy - najpierw z geografii, później z chemii. Jak napisałem bardzo dobrze próbny egzamin wstępny do liceum, to baba od matematyki zwyczajnie uznała, że ściągałem (w ogóle nie brała innej możliwości pod uwagę, stąd nazwałem ja babą; zwyczajnie nie dostrzegała, że byłem najlepszy w klasie w rozwiązywaniu zadań z geometrii przestrzennej, co zdecydowało o dobrym wyniku egzaminu). Ostatecznie na koniec ósmej klasy nazbierałem jednak całą kupę piątek, nie pominąwszy zwłaszcza żadnego przedmiotu "przyrodniczego", włącznie z fizyką. Trafiłem do wiodącej klasy "a" w pobliskim liceum, które wybrałem właśnie ze względu na małą odległość od miejsca zamieszkania. Nie miało ono w moim mieście wielkiej renomy, ale miało kilku naprawdę świetnych, srogich nauczycieli w dawnym stylu - co poskutkowało tym, że pewnego dnia okazało się najlepszym liceum na Pomorzu Zachodnim (w rankingu brano pod uwagę ilość absolwentów danego liceum, którzy utrzymali sie na studiach - a nie tylko się na nie dostali).

Już przy końcu podstawówki nastąpił przełom piłkarski. Pokochałem piłkę, ale w naszym, specyficznym, podwórkowym wydaniu - był to w zasadzie jakby piłko-hokej. Mieliśmy na placu zabaw taki wybetonowany placyk otoczony murkiem, gdzie za bramki robiły niskie ławeczki z grubych, drewnianych bel. Grało się czasem zwykłą piłką, futbolówką, ale też często piłką tenisową lub jakimś gumowym wynalazkiem pośredniej wielkości. Gra była szybka, wyczerpująca i twarda - a grało się jeden na jednego. Klasyczny, rycerski pojedynek zamiast kłębiącego się motłochu. To rozumiałem i to mogłem pokochać. Kto mnie zobaczył w tej nowej roli nie mógł wyjśc z podziwu: ja naprawdę umiałem grać! Biegałem za piłką, stosowałem pressing, strzelałem często i celnie. Nie zapomnę, gdy przyłączył się raz do nas pewien dryblas grający w młodzikach Pogoni, który od zawsze miał mnie w najwyższej pogardzie jako skończoną ofiarę i "anemika". W starciu 1 na 1 nie miałem z nim szans - był lepiej wyszkolony i zwłaszcza bardziej bezwzględny i agresywny w grze. Wygrał ze mną 3:0, ale nie mógł się nadziwić - on się ze mną umęczył! Powtarzał potem przez dobry kwadrans, gdy już toczyły się kolejne gry naszego miniturnieju - że jestem dobry, naprawdę dobry! Nie zapomnę tej jego zdumionej miny - choć gra z nim nie była wcale przyjemnością.

Na studiach grywało się jeszcze trochę na podwórku z Krzysiem T. zwanym przez młodszych złośliwców sprężyną (miał kręcone włosy) - ale też było trochę halówki na WF-ach. WF-y na politechnice to było już coś zupełnie innego. A halówka była najlepsza. Grało się w drużynach 3 na 3 i nie zapomnę, jakeśmy ograli drużynę złożoną z dwóch piłkarzy lig okręgowych, grających z typową dla ludzi z tego rodzaju obyciem sportową agresją i bezwzględnością (tzw. wejścia ciałem, odbijanie się i lot tyłkiem na parkiet), i z jeszcze jednego gaduły. Ja sam strzeliłem dwie zabawne bramki, korzystając z momentów zamieszania i znajdując lukę pomiędzy nogami kolegów, a przeciwnika dobił kolega Przemek, który wyszedł na czystą pozycję i wykorzystał moje podanie. To 3:1 było moim największym triumfem sportowym - ze szczytów tego wspaniałego zwycięstwa patrzę na moją wcześniejszą, mizerną karierę piłkarzyka już nieco inaczej, z dobrotliwym usmiechem. Jakbym chciał tamtemu nieszczęsnemu chłopaczkowi powiedzieć: nie martw się, jeszcze będą z ciebie ludzie! Albowiem pierdołami i niedorajdami pogardza się jednak poniekąd słusznie. Sami to przyznajcie.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości