Do piłki kopanej byłem straszna noga, zwłaszcza we wczesnych latach szkolnych. Po pierwsze, nie oćwiczyłem się porządnie na podwórku, bo jeśli już, to łaziłem i jeździłem rowerem z kolegami po parku - a tak w ogóle, to wolałem łowić ryby. Po drugie, boisko zapełnione ludźmi widziane z perspektywy jednego z graczy było dla mnie zawsze nieprzeniknionym chaosem kłębiącego się tłumu. Bo 20 osób to jest tłum - a ja się w tłumie nie umiem odnaleźć. Podczas kopanych WF-ów byłem więc największą przeszkodą i zawalidrogą na boisku, jednym z tych, których wybiera sie do drużyny na samym końcu, z ostatecznego przymusu. Jak wiadomo, ktoś taki i poza WF-ami miewa często niełatwe życie, ale szczęsliwie, choć często bity i wyzywany, potrafiłem jednak porządnie przywalić w nos albo w brzuch (odebrałem pewne instrukcje bokserskie od wujka i od starszego chłopaka, niejakiego Wrony, który obserwował moją przegraną walkę z cwanym drugorocznym). Kończyło się to tak, że bezczelny napastnik, gdy już zamiotłem nim w rewanżu fragment podłogi, leciał z płaczem do pani wychowawczyni, która wpisywała mi uwagę w rodzaju, że syn leje kolegów i szarpie ich za włosy. Dla moich rodziców mógł to być wyłącznie znak, że jednak nie jestem taką znów ostatnią ofiarą; nie wyobrażam sobie, by akurat takie uwagi mogły ich zmartwić, tym bardziej że ginęły one w jakże wartkim potoku innych uwag na temat mojego zachowania i przygotowania do zajęć szkolnych.
Od samego początku pani wychowawczyni wybrała sobie mnie i mojego późniejszego najlepszego kolegę Marka na łobuzów. Ona po prostu sobie nas nominowała na klasowych łobuzów - bo przecież muszą być klasowe łobuzy, prawda? Były więc ciągłe uwagi wpisywane do dzienniczków i ciągłe narzekania na nasze zachowania sączone do uszu i umysłów naszych rodziców. Tymczasem my byliśmy chłopcami może nieco neurotycznymi, może trochę za bardzo mądralami i filozofami - ale w gruncie rzeczy poczciwymi do szpiku kości. Nie wiem, czy były w całej naszej szkole istoty bardziej ciekawe świata - Marek wciąż wyciągał spod kamieni jakieś robaki i wygłaszał o nich uczone uwagi, albo chodował w domu w słoiczkach jakieś paskudztwa w rodzaju ameb i rzadkich odmian pleśni. Był materiałem na uczonego i odkrywcę, jaki często się nie trafia - nie kochał gry w piłkę, kochał lasery, podbój kosmosu, ryby i robaki. Ale szkolny WF jest srogim tyranem - on nie wybacza, nie puszcza płazem: on niszczy i upokarza tych, którzy go nie lubią i nie sotsują się do jego drylu; jego wierną armią, karnym korpusem, jest sfora uczniaków w czerwonych spodenkach. W tym szczególnym przypadku, naszym przypadku, głową tej operacji niszczenia naszych niewinnych dusz została nasza pani wychowawczyni. Nominacja na łobuzów, którym wciąż wpisuje się uwagi, stawia lekką ręką pały i szczuje się rodziców, jest nieodwołalnym wyrokiem - kopniakiem wyrzucającym poza ludzką społeczność. Proszę mi wierzyć - późniejsze koleje życia mogą się potoczyć bardzo różnie, ale powrotu do ludzkiej wspólnoty już nie ma. Jestem pewien, że wielu rozpozna się w tych strasznych, pozornie przesadnych słowach.
Życie jednak zawsze niesie ze sobą jakieś zmiany i szanse. Po przeprowadzce zmieniłem szkołę i wprawdzie byłem już odtąd zawsze "nowy", ale też miałem czystą kartę. Musiałem robić niezłe wrażenie, skoro na pierwszym WF-ie z nową klasą wybrano mnie zaraz do drużyny piłkarskiej, w jednej z pierwszych kolejek. Zawód był oczywiście srogi, i później wszystko wróciło do normy - czekałem na koniec procedury dobierania składu i byłem skaraniem bożym dla swej drużyny. Po roku przerzucono mnie do jeszcze innej szkoły z powodu "rejonizacji" (tak to się jakos nazywało) - i scenariusz sie powtarzał. Towarzysko obracałem sie zawsze na granicy klasowego establiszmentu prymusów (ale nie kujonów) i klasowych zakapiorów, do żadnej z tych grup nie przynależąc całą duszą. Za to zrywaliśmy się z polaka z kolegą Bartkiem i lecieliśmy pospinningować na Stawskim. Byłem dziwnym uczniem - ciągle groziły mi jakies pały na półrocze, jak nie z matematyki to z polskiego, ale też zawsze byłem z czegoś najlepszy - najpierw z geografii, później z chemii. Jak napisałem bardzo dobrze próbny egzamin wstępny do liceum, to baba od matematyki zwyczajnie uznała, że ściągałem (w ogóle nie brała innej możliwości pod uwagę, stąd nazwałem ja babą; zwyczajnie nie dostrzegała, że byłem najlepszy w klasie w rozwiązywaniu zadań z geometrii przestrzennej, co zdecydowało o dobrym wyniku egzaminu). Ostatecznie na koniec ósmej klasy nazbierałem jednak całą kupę piątek, nie pominąwszy zwłaszcza żadnego przedmiotu "przyrodniczego", włącznie z fizyką. Trafiłem do wiodącej klasy "a" w pobliskim liceum, które wybrałem właśnie ze względu na małą odległość od miejsca zamieszkania. Nie miało ono w moim mieście wielkiej renomy, ale miało kilku naprawdę świetnych, srogich nauczycieli w dawnym stylu - co poskutkowało tym, że pewnego dnia okazało się najlepszym liceum na Pomorzu Zachodnim (w rankingu brano pod uwagę ilość absolwentów danego liceum, którzy utrzymali sie na studiach - a nie tylko się na nie dostali).
Już przy końcu podstawówki nastąpił przełom piłkarski. Pokochałem piłkę, ale w naszym, specyficznym, podwórkowym wydaniu - był to w zasadzie jakby piłko-hokej. Mieliśmy na placu zabaw taki wybetonowany placyk otoczony murkiem, gdzie za bramki robiły niskie ławeczki z grubych, drewnianych bel. Grało się czasem zwykłą piłką, futbolówką, ale też często piłką tenisową lub jakimś gumowym wynalazkiem pośredniej wielkości. Gra była szybka, wyczerpująca i twarda - a grało się jeden na jednego. Klasyczny, rycerski pojedynek zamiast kłębiącego się motłochu. To rozumiałem i to mogłem pokochać. Kto mnie zobaczył w tej nowej roli nie mógł wyjśc z podziwu: ja naprawdę umiałem grać! Biegałem za piłką, stosowałem pressing, strzelałem często i celnie. Nie zapomnę, gdy przyłączył się raz do nas pewien dryblas grający w młodzikach Pogoni, który od zawsze miał mnie w najwyższej pogardzie jako skończoną ofiarę i "anemika". W starciu 1 na 1 nie miałem z nim szans - był lepiej wyszkolony i zwłaszcza bardziej bezwzględny i agresywny w grze. Wygrał ze mną 3:0, ale nie mógł się nadziwić - on się ze mną umęczył! Powtarzał potem przez dobry kwadrans, gdy już toczyły się kolejne gry naszego miniturnieju - że jestem dobry, naprawdę dobry! Nie zapomnę tej jego zdumionej miny - choć gra z nim nie była wcale przyjemnością.
Na studiach grywało się jeszcze trochę na podwórku z Krzysiem T. zwanym przez młodszych złośliwców sprężyną (miał kręcone włosy) - ale też było trochę halówki na WF-ach. WF-y na politechnice to było już coś zupełnie innego. A halówka była najlepsza. Grało się w drużynach 3 na 3 i nie zapomnę, jakeśmy ograli drużynę złożoną z dwóch piłkarzy lig okręgowych, grających z typową dla ludzi z tego rodzaju obyciem sportową agresją i bezwzględnością (tzw. wejścia ciałem, odbijanie się i lot tyłkiem na parkiet), i z jeszcze jednego gaduły. Ja sam strzeliłem dwie zabawne bramki, korzystając z momentów zamieszania i znajdując lukę pomiędzy nogami kolegów, a przeciwnika dobił kolega Przemek, który wyszedł na czystą pozycję i wykorzystał moje podanie. To 3:1 było moim największym triumfem sportowym - ze szczytów tego wspaniałego zwycięstwa patrzę na moją wcześniejszą, mizerną karierę piłkarzyka już nieco inaczej, z dobrotliwym usmiechem. Jakbym chciał tamtemu nieszczęsnemu chłopaczkowi powiedzieć: nie martw się, jeszcze będą z ciebie ludzie! Albowiem pierdołami i niedorajdami pogardza się jednak poniekąd słusznie. Sami to przyznajcie.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości