kaminskainen kaminskainen
137
BLOG

Labirynt

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Wspomanianą już nieraz przeze mnie ulicę Słowackiego w Szczecinie (żadna inna nazwa ulicy tak mi nie brzmi: to jest po prostu Nazwa Ulicy) możemy podziwiać podczas spaceru na odcinku od kościóła/kasztanów, do zbiegu z ulicą Żupańskiego. Jest to w sumie krótka i prosta jak drut przelotówka (jak bardzo pozorna jest ta prostota - jeszcze się przekonamy) oddzielająca park, łąkę i jezioro Rusałkę od zadbanych kamienic z początku minionego wieku. Mieszkania w nich są duże, wielopokojowe, wysokie i przestronne, a przebywanie w nich w upalne dni letnie to sama przyjemność. Za to zimą, szczególnie w pomieszczeniach użytkowo-sanitarnych, bywa już dużo mniej przyjemnie: wilgoć, chłód i pająki. Okna frontowe wychodzą na park i na Rusałkę - a po drugiej stronie jest widok na oficyny i podwórka. No właśnie, podwórka.

W najwcześniejszych latach znałem tylko własne podwórko - małą, wybetonowaną studzienkę zawartą pomiędzy naszą kamienicą, oficyną i wysokimi murami, które znaczyły koniec naszego podwórkowego świata. Niby oczywiste, że za murami są inne podwórka - ale jakoś się o tym nie myślało. Przebywając na naszym podwórku przybywaliśmy w zamkniętym światku tego właśnie podwórka. Bo świat wpierw dzieli się na podwórka - później dopiero na państwa, miasta, narody czy kontynenty. Życie toczyło się więc wokół trzepaka, który jakby zakrzywiał przestrzeń podwórza, przesuwając jej centrum nieco w bok; zaglądało także w zakamarki między budynkami a garażami, po których biegały szczury - szare, czarne i rude, porywające kawały chleba przeznaczone dla gołębi i znikające w rynnach. I przyszedł moment, że moje małoletnie życie zaczęło zaglądać przez mur na sąsiednie podwórze. Mur jednak widocznie nie był tak bardzo wysoki, skoro potrafiłem nieco się nań wspiąć - i zaglądać na drugą stronę.

A tam był świat nie tylko odrębny, co oczywiste - ale i całkowicie inny; z mojego sennego podwóreczka rozciągnął się nagle widok na ogromną, jasną przestrzeń pełną biegających dzieciaków, psów, rowerków, gawędzących ze sobą staruszków i czego tam jeszcze. Było to podwórze, w porównaniu z moim, pełne światła i życia - przy tym ogromne, bo dzieliły je ze sobą bodaj ze trzy lub cztery bramy: życie właściwe tam się toczyło, a ja byłem przez lata (a może przez jeden rok, licząc od momentu gdy sam zacząłem wychodzić na dwór; jednak było to całe moje ówczesne życie!) odstawiony na jego boczny tor, taplałem się w jego sennej zatoczce nie zdając sobie sprawy, że tuż obok przepływa jego rwący nurt.

Zacząłem więc bywać na sąsiednich podwórkach, gdzie znalazłem sobie kolegów do biegania i zabawy w chowanego. Od drugiej strony przylegało do nas podówrko niby prawie identyczne jak moje, ale czułem się na nim całkiem obco, jak w innym świecie. Panował tam bezruch większy niż u mnie, bardziej przy tym ponury, a nie przeszyty słońcem południa, i znałem tam tylko Jolę, dawną koleżankę z przedszkola. Był tam jeszcze jeden łobuziak, Andrzej, który zabrał mi czapkę, za którą polazłem za nim aż do jego mieszkania, gdzie ją odzyskałem. Raczej więc bywałem na wielkim podwórzu, gdzie znalazłem świetnych kolegów - ale także swego największego prześladowcę, o którym niewarto jednak więcej pisać. Jedną z zabaw, którą to podwórze umożliwiało swoim ogromem, była zabawa w wojnę na wielką, poważną skalę. Inną - puszczanie latawców, które jednak były zwykle tylko foliowymi reklamówkami uwiązanymi na linkach. Oczywiście im bardziej kolorowa i zagraniczna torba, tym lepsza. Widok tych kolorowych balonów bujających się nad dachami, trzymanych na uwięzi przez kolegów powychylanych z okien oficyn, przyprawiał nas o rodzaj dreszczy czy to metafizycznych, czy estetycznych; pamiętam, jak podziwialiśmy torbę, która zerwała się z linki i zaczepiła się o jakiś piorunochron czy antenę, gdzie, wciąż wspaniale nadęta, furkotała na letnim wietrze; umieszczenie jej tam, choć niecelowe, było jednak wspaniałym wyczynem, i to niepozbawionym małego dramatu (utrata cennej torby)!

Minęło trochę czasu i przyszła pora kolejnych odkryć, które otworzyły przede mną prawdziwy labirynt podwórzy, przejść i piwnic. Przy zbiegu z ulicą Żupańskiego mieszkała koleżanka z klasy - gdy poszedłem do niej pożyczyć zeszyty, zobaczyłem cos niesamowitego: na jej klatce schodowej były okna wychodzące na jakby wielką, pustą salę; było ciemno i robiło to na mnie niezwykłe wrażenie. Gdy poszedłem tam za dnia zobaczyłem, że była to częściowo od góry przeszklona przestrzeń niczyja, która została pomiędzy zbiegającymi się tam kamienicami. Rodzaj szybu czy patia, do którego jednak nie było wejścia: nadmiar czy rezerwa przestrzeni bez przeznaczenia i bez nazwy, na zawsze zmarnowanej. Było to niepokojące i dziwaczne.

Poznałem nowych kolegów i chodziłem z nimi na tamte podwórka - bo oni chyba tam właśnie mieszkali. Jakiś czas się koło nich kręciłem - pamiętam, że jeden z nich nazywał się Bartek. Panowały tam odmienne zwyczaje, inne też były zabawy i rozrywki. Któregoś razu chłopcy ci wynieśli na podwórko rękawice bokserskie i rozegrali między sobą kilka walk, którym ja się tylko przyglądałem. No, tym zrobili na mnie wrażenie: postawa, praca nóg, osłona przed ciosem - i harda mina nawet, gdy któregoś sierpa czy prostego jednak nie sparowali, przyjmując go wprost na szczękę czy nos. Lubiłem i rozumiałem boks, miałem wujka boksera który potem umarł na raka. Odszedł od tego sportu, gdy jeden z trenowanych przez niego młodzików zmarł na skutek lania, które dostał w ringu. Gdy widział przez okno jakąś bójkę - natychmiast tam leciał, i cudownym sposobem przemieniał zwykłą bijatykę w lekcję boksu, szlachetnej sztuki walki - jak mętną wodę z kałuży w pierwszorzędny bimber.

To właśnie z nimi, chłopakami z tamtych podwórek, zapuściłem się w ten labirynt. Trzeba wiedzieć, że ulica Żupańskiego zbiega się ze Słowackiego pod kątem ostrym - a do tego jest zdecydowanie pochyła; można sobie wyobrazić, co tam się działo na styku ulic od stron podwórzy i oficyn - przestrzeń i architektura wariowały, tasowały się i jakby siadały tyłkiem na schodach, zbliżając się całkiem, całkiem do niemożliwej plątaniny miasteczek górskich. Oczywiście była to solidna, niemiecka neoklasyka w dużych gabarytach, więc przestrzeń była tak uporządkowana i naprostowana, jak tylko się dało - ale przecież do końca się nie dało. Były zatem prawdziwe wspinaczki po murach i garażach, prowadzące z jednego podwórza na drugie. Możliwości ucieczek i kryjówej były wspaniałe - to była zabawa niezrównana; co i rusz otwierał się jakiś zaskakujący widok na podwórko, którego dokładny adres trudno było zgadnąć, bo z tej perspektywy eksploratorów labiryntu wszystko wyglądało inaczej, było nowe i wspaniałe. Pewnego lata wykorzystałem znajomość tej połamanej topografii przechadzając się tam z samolocikiem nakręcanym na gumę; zapuszczałem go z któregoś muru w to czy inne podwórze, po czym musiałem go stamtąd wydostać, nierzadko idąc gdzieś naokoło. Była to osobliwa rozrywka osobliwego chłopca - nie spotkałem nikogo innego, kto by się tak zabawiał.

Ostateczne poznanie natury labiryntu nastąpiło poprzez jego okrążenie, zajście od tyłu - któregoś dnia zaszedłem nasze oficyny idąc od drugiej strony, tj. od pierwszych podwórek patrząc od strony kościoła i przychodni - i doszedłem do muru, za którym rozciągał się labirynt. Znów: niby oczywiste, że za oficynami coś musiało być, ale być tam po raz pierwszy w życiu - było rzeczą dziwną. Na tyle dziwną, że po latach udałem się tam ponownie, by sie upewnić, że mi się to jednak nie przyśniło. Na co dzień się tam nie bywało, bo i nie było po co - nic ciekawego tam nie było, ot kaieś krzaki i murki.

Myślę, że jednak widok z lotu ptaka, na cały labirynt, znów by mnie zaskoczył. Biegają tam dziś inne smyki, ale na pewno mają takie same przygody - po których pozostaną im podobne wspomnienia.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości